Wojna relatywistyczna

Autor: Marek Oramus Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 10-02-2008 13:49 ()


 

Wojna jest odmianą niebezpieczeństwa, powiada Clausewitz w swoim słynnym traktacie poświęconym sztuce zmagań militarnych. Znam wojnę ze słyszenia, z opowiadań, ze zdjęć telewizyjnych, przedstawiających zwykle pogrążonych w zadumie truposzy albo okrwawionych rannych, ale to oczywiście nie daje o wojnie żadnego pojęcia. Wojna jest wystarczająco straszną rzeczą na ziemi, a w kosmosie, gdzie nawet w spokoju i komforcie trudno wyżyć, konflikty militarne będą piekłem. Strzelanie do ludzkich rzutków sypiących się z rozprutych statków, z których uciekło powietrze: wyobrażam sobie, jak ktoś nawet zdążył przed dehermetyzacją wdziać skafander i dryfując w próżni czeka na śmiertelny strzał albo modli się, żeby go zgarnęli do niewoli. Na obcych planetach, gdzie najmniejszy błąd kosztuje życie, owa odmiana niebezpieczeństwa jeszcze się ustukrotni. Wojna jest sypaniem istnień ludzkich na stos szatana - a gdy wojna kosmiczna, to już nie sypanie, to buchanie jak z gigantycznej dyszy.

Może więc dlatego, że trudno potęgować niesamowitość, wizje przyszłej wojny są tak nieliczne i tak mało udane. Niektórzy autorzy podejmują temat, ale rychło widząc, że nie zdołają mu sprostać, uciekają w niby komizm, jak Harry Harrison w bajdurkach o Billu, bohaterze Galaktyki zresztą. Przejrzałem z grubsza rejestr wojenny w SF: Wells ze swą "Wojną światów", Dickson z Dorsajami, Card z Enderem zmiatającym do czysta obce cywilizacje, Heinlein z "Kawalerią kosmosu", Frederick Brown z "Areną" (kto ją jeszcze pamięta), gdzie dwie wraże floty zbliżają się do siebie i zaraz się wszystko rozstrzygnie. Przypomina mi się Greg Bear ze sceną ataku kosmo-piechurów w "Eonie", u Dicka bywa sporo wojny, co prawda w tle, z zamierzchłej przeszłości wyłania się Gerard Klein z "Bogami wojny" - jest więc tego trochę. Ale żadna z tych książek i podsuwanych tam wizji nie robi takiego wrażenia, jak Joego Haldemana "Wieczna wojna" z połowy lat 70.

Wziąłem się za tę książkę z głęboką rezerwą, bo wojsko i działania wojenne nigdy nie były moją pasją. Nawet nagrody Hugo i Nebula przyznane tej książce słabo mnie dopingowały, choć w Ameryce nagrody te liczą się i przeliczają na nakłady i dolary. Ale chwile zwątpienia, ociąganie się wynagrodziła lektura, i dość dawno nie czytałem niczego z takim zainteresowaniem, a kilka razy nawet zaśmiałem się z aprobatą. Życie to banda włóczących się razem komórek, mających wspólny cel. Czy słyszeliście ostatnio lepszy aforyzm albo lepszą definicję życia?

Od razu też widać, że Haldeman zna się na wojnie. I rzeczywiście: z wykształcenia astronom i fizyk, potem coś jeszcze dłubał w matematyce i komputerach, aż armii znudziło się patrzeć na to przez palce i Haldemana zmobilizowano do Wietnamu, gdzie odniósł ranę. Zapewne, między Wietnamem a kosmosem jest pewna różnica, nie tylko scenograficzna, lecz i jakościowa, ale sposób, w jaki autor ten (i kombatant) przełożył życiowe doświadczenie na literaturę SF sprawia, że ręce same składają się do oklasków.

Jedna rzecz udała się Haldemanowi imponująco. Wyobraźmy sobie, że trwa kampania wojenna, powiedzmy wrzesień '39 albo sierpień '20, żeby były bliższe skojarzenia. Toczą się bitwy, raz my naparzamy, raz tamci, jak u Babla - lecz w trakcie owych zmagań widzimy jasno, że wraże formacje nastają na nas z coraz to nowocześniejszym uzbrojeniem, inaczej umundurowane, stosują nowinki taktyczne, mało! - im więcej czasu upływa, tym bardziej zmienionym językiem gadają ich jeńcy. Coś podobnego ma miejsce i w naszym wojsku, bo tak bardzo przeciąga się ta wojna. Co jednak mogłoby dziwić na ziemskich polach bitew, jest normalką w kosmosie, gdzie operuje się na skalę galaktyczną, a nawet pozagalaktyczną (ostatnie starcie opisane w powieści ma miejsce gdzieś w Obłoku Magellana). Skoki przez kolapsary, czyli czarne dziury, przedstawione są tak, że i dziś nic by się tu bodaj nie dało dorzucić; to one wraz z nagminnym podróżowaniem z prędkościami przyświetlnymi  powodują, że w kilka lat bohatera Ziemia starzeje się o jedenaście wieków i rzecz jasna zmiany tam zachodzą większe i groźniejsze niż w samym "Powrocie z gwiazd".

Haldeman traktuje wojnę bez żadnych złudzeń; wyalienowana armia, wskutek oddalenia od planety, w imieniu której walczy, wykazuje całkowity brak motywacji. Morale jest dla tych żołnierzy abstrakcją; niepojęte są cele wojny i nie widać, by rychło prowadziła do jakiegoś finału. Główny bohater i jego dziewczyna z etapu na etap przechodzą bez możliwości wycofania się, co przywodzi na myśl słynną powieść Hellera "Paragraf 22". Wojna kosmiczna to rzucanie żywych ludzi na zagładę na zasadzie statystycznej. Cóż w tym nowego, powie ktoś, kto orientuje się, jakie są normy strat podczas działań wojennych. Ano, nowego nic, może tylko to, że w wojnach relacjonowanych przez Haldemana ginie więcej żołnierzy niż jest w stanie ocaleć. Tu nie da się liczyć na łut szczęścia.

Powiodło się też autorowi przy opisie zmieniającej się cywilizacji ziemskiej. Przeludnienia, terroryzmy, kumoterskie załatwianie pracy, krótko mówiąc sceny jak z Zajdla - wyszły znakomicie. Nie chodzi nawet o to, że w dwie dekady później wizja ta zaczęła się dokładniutko spełniać; raczej o to, że Haldeman, autor nie najgłośniejszy, bo kto o nim u nas słyszał do tej pory, porzucił sztukę uników i napisał o pewnym wariancie przyszłości na  p o w a ż n i e, a uczynił to tak, że trudno wybrzydzać. Pomysłowo potraktowane są w "Wiecznej wojnie" sprawy płciowe, z którymi fantastyka zawsze ma sporo ambarasu: nic to, że armia jest koedukacyjna, że w przerwach między nadstawianiem głowy można rżnąć się z kim popadnie, rzecz jasna za obopólną zgodą - główne danie to inwazja pedalstwa i lesbijstwa, zalewających przeludniony świat. Armia odczuje to z opóźnieniem, ale jednak; w końcu nikt się nie będzie barłożył z nikim, bo życie poczynać się będzie w sposób syntetyczny, w sztucznych macicach, jak w "Nowym wspaniałym świecie" Huxleya nie przymierzając.

Tu się wywód Haldemana zaczyna z lekka załamywać, a nie byłbym sobą, gdybym ze starczą lubieżnością nie szukał w ciele powieści rozmaitych szpar i wiraży myślowych. (Zresztą taka krytyka w 20 lat po fakcie żadnej chluby nie przynosi.) Przede wszystkim trudno się zgodzić z wizją wojny, w której nadal podstawową siłą atakującą jest pojedynczy żołnierz w superskafandrze. Tu Haldeman bezkrytycznie przeniósł wietnamskie doświadczenia w kosmos. Wojna przyszłości, czy kosmiczna, czy wszelka inna, przybierze charakter sprzętowy, jak to miało miejsce w niektórych operacjach II wojny i jak to obserwowaliśmy np. w Bośni w wykonaniu NATO. Pomysł, by marnować ludzi, których wyszkolenie tyle kosztuje, na wystawienie do rozstrzelania w tyralierze, jest po prostu głupi. Ci ludzie siądą za sterami operatywnych maszynek, jak Luke Skywalker w "Gwiezdnych wojnach" (tyle że maszynki te nie będą machać skrzydłami w próżni, bo to niepodobieństwo) i strącać się będą z innymi maszynkami w ramach swoiście pojętej konkurencji zręcznościowej. Kto wie zresztą, czy nie będzie to walka samych tylko, doskonałych automatów, którym opieszały decyzyjnie człowiek, źle znoszący nagłe manewry, tylko by przeszkadzał.

A druga rzecz, jaka mnie podczas Haldemanowej książki przyprawiła o skrzywienie, to szafowanie śmiercią podczas szkolenia. A od czegóż, panie, symulatory, na których dany adept będzie mógł konać i setkę razy, zanim się z niego zrezygnuje, bo jak kogo bez przerwy zabijają na niby, to i realnie, gdy Pan Bóg zaczyna nosić prawdziwe kule, zła passa takiej siroty nie opuści. W połowie lat 70. nie było wprawdzie techniki VR, ale symulatory istniały, choćby w lotnictwie i wszędzie tam, gdzie wyjazd prawdziwym sprzętem napotykał trudności finansowe i inne. Małoż to na sucho naćwiczyli się nieszczęśni astronauci, zanim im zezwolono lecieć dokądkolwiek? Podobnie więc będzie podczas testowania skafandrów i pozorowanych walk: nikt nie będzie ginął naprawdę, tylko wirtualnie, lecz konsekwencją zachlastania w wirtualnym boju będzie i tak zesłanie takiego delikwenta między ciury, i to nawet bez zaglądania mu do plecaka w celu upewnienia się co do buław. Zaś skafander, który tak traktuje odzianego weń nieszczęśnika, że przy wywrotce na plecy czyni zeń aniołka, ma po prostu wady konstrukcyjne uniemożliwiające jego eksploatację i nikt przy zdrowych zmysłach nikogo by weń nie pakował, rozkazem ni przemocą, bo jest to zwykłe marnowanie ludzi. A gdy się ludzi marnuje i oni to widzą, to w końcu nie ma komu rozkazywać. Jeśli tej prostej prawdy nie ma u Clausewitza, proszę mu ją w moim imieniu dopisać.

Drażniła mnie też przez pewien czas niby niewypite piwo w kącie taka oto odzywka: cała wojna wzięła się z nieporozumienia, bo nikt z wrogiem nie chciał rozmawiać, nie próbował nawet, tylko od razu ciągnęli za cyngle. A potem wojenna machina ruszyła i stawszy się celem samym w sobie już była nie do opanowania, nie do powstrzymania. Jak z tego widać, gadać trzeba zawsze, a przynajmniej próbować, i źle że Haldeman nie nadmienił o próbach takich paktów i o ich spektakularnych fiaskach, z czego brały się następne fazy wojennego trudu. Ale znów wystarczy popatrzeć na konflikt bośniacki, gdzie rokowali bez przerwy ludzie o wysokich zapewne ilorazach inteligencji, choć sądząc po rezultatach ta wysokość mogła być nawet i niska. Gdy bowiem rozum śpi - a na wojnach wszelkiego typu często przynajmniej drzemie - tam budzą się upiory głupoty i to one, a nie marszałkowie czy generałowie, przejmują dowodzenie (dopisać Clausewitzowi).

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie tekstu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...