Stadium poczwarki

Autor: Marek Oramus Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 05-02-2008 17:20 ()


 

STADIUM POCZWARKI

 

Na jesieni 1982 roku powstał miesięcznik „Fantastyka" - pismo poświęcone tej odmianie literatury, którą najbardziej lubimy się zajmować. Jednym z lepszych pomysłów redakcji okazało się drukowanie na łamach nieznanych powieści zagranicznych. Gdyby nie miesięcznik, nigdy bym nie miał okazji przeczytać klasycznego dzieła Alfreda Bestera „Gwiazdy moim przeznaczeniem". Nie dowiedziałbym się, w jaki sposób błahy na pozór incydent - nieudzielenie pomocy rozbitkowi kosmicznemu, Gulliverowi Foyle'owi, przez statek „Vorga" - wpłynął na losy Foyle'a i reszty ludzkości.

Taka książka jest jak cios młotkiem w łeb, po którym się leży, rozpamiętuje, dotyka ciemienia, syczy - nie wiadomo, z bólu czy z rozkoszy. Tak i ja leżałem przez jakiś czas, przywołując wspomnienia czytelniczych orgazmów podobnego kalibru - a wiadomo, że i w tej dziedzinie z upływem lat coraz trudniej, uwiąd jakiś czy co. Po takiej prozie nie chce się pisać ani czytać, ani jeść, przy czym ten ostatni objaw ustępuje stosunkowo najszybciej.

Gulliver Foyle był to zwisowiec totalny, nie widzący dokoła siebie specjalnie wiele sensu. Nawet perspektywa utraty drogiego życia nie zdołała wykrzesać zeń więcej ikry - dopóki statek „Vorga" nie przedefilował dostojnie obok jego wraku. Wówczas w Foyle'a wstąpił szatan i zarazem jego egzystencja zyskała naraz sens i cel. Dla pokosztowania słodyczy zemsty Foyle wyzwolił się z tarapatów i tak przeformował pustak, zwany dotąd życiem, by służył temu jednemu przeznaczeniu.

Atoli los kpi z człowieka na każdym kroku i robi z nim, co mu się podoba. Foyle - ten Monte Christo XXV wieku - idąc po drodze dintojry natknął się na takie rzeczy, iż pierwotny cel stracił na znaczeniu. Wiek XXV na Ziemi to wiek dżuntingu, czyli zastosowanej masowo teleportacji. W każdej opanowanej przez rasę rozumną umiejętności pojawiają się z biegiem czasu wypustki, trafiają się mistrzowie świata, którzy potrafią to lepiej od innych - i od nich zaczyna się nowy przełom. Podobnie z Foyle'em: zmuszony w trakcie mściwych rozgrywek do działań bynajmniej nie konwencjonalnych tak wygimnastykował umysł, że niespodziewanie przedarł się do nowej jakości. Nikt przed nim nie dżuntował dalej niż na tysiąc mil, w każdym razie ziemskie odległości to był szczyt marzeń i kres możliwości. Foyle jako pierwszy ruszył dżuntingiem w gwiazdy, nawet sobie specjalnie nie zdając z tego sprawy. Po prostu skoczył w kosmos uciekając z Ziemi, gdzie go prześladowali ludzie i przypadki.

Nie wspaniały zatem świat XXV wieku imponuje mi najbardziej, nie technika, nie sposób odmalowania ani wyobraźnia Bestera - ale filozofia człowieka w tej książce. Według tej filozofii wejście w kosmos, pomiędzy gwiazdy jest przeznaczeniem człowieka tak samo naturalnym, jak wejście do wody. Człowiek jest istotą o nieobliczalnych możliwościach, trzeba tylko znaleźć do niego klucz. Trzeba - przypadkiem czy nie - trafić na zapłon, który uruchomi jakiś zakodowany program. Zauważmy, jak blisko stoi to przesłanie myśli Hoimara von Ditfurtha, który w urządzeniu świata upatruje ścisłych więzi człowieka z wszechświatem, tak zdawałoby się obcym i niedostępnym. Czy każdy może pójść drogą Gullivera Foyle'a - przy założeniu, że ta droga istnieje i że da się nią pójść? Rzecz jasna, nie każdy. Jak takich ludzi rozpoznawać? Pewną wskazówką jest fakt, iż ich zamierzenia i sposoby realizacji odbiegają, łagodnie mówiąc, od normy. Po powrocie na Ziemię Gully Foyle zamiast knuć przeciw „Vordze" w konspiracji, organizuje monstrualnej wielkości cyrk, w którym sam robi za gwiazdę. Strój klauna służy mu za maskę, ukrywa się - eksponując. Dzięki niepospolitym ekstrawagancjom i pieniądzom rychło staje się mile widziany wśród możnych tamtego świata - na jedno z przyjęć przybywa pociągiem, przed którym kładzie szyny specjalna brygada. Bezmiar utrudnień związanych z zaspokojeniem tego kaprysu (pojazdy dawno wyszły z użycia), styl ich pokonywania bije na głowę wszystkie inne. Foyle przyjmuje zwycięstwo w niepisanym konkursie jako coś oczywistego, jego maniery i chłód czynią go podobnym do arystokraty, co jeszcze raz każe się obejrzeć w stronę powieści Dumasa.

Oczywiście pomysły Foyle'a musiały najpierw zrodzić się w głowie Bestera. Nieporęczna to do streszczenia książka, nic tą drogą nie da się przekazać z jej wartości. Jest jak skrzynia drogich kamieni - nie wiadomo, który piękniejszy.  Fantastyka, wbrew temu, co by można przypuszczać, jest dość ascetyczna w pomysłach, a Bester sypie jak z rogu obfitości: miłość, wojna, zbrodnia, komandosi, walka, pętle czasowe, ucieczki, pościgi - wszystko monumentalne.

I pomyśleć: gdyby nie potężny motor zemsty, który uruchomił w Foyle'u mechanizm, nic by z tego nie było. Ale człowiek zdaje się w ogóle jest istotą uśpioną, nie zna swych możliwości ani się nie domyśla ostatecznego przeznaczenia. Pomyślmy choćby o Martinie Edenie, którego ożywił inny potężny bodziec - miłość. Pod tym względem między bohaterem Londona a Bestera nie ma żadnej różnicy: pod wpływem impulsu obaj wstąpili na drogę, która miała ich zawieść w rejony zaskoczenia - i nawet w ostatecznym losie obydwu jest jakiś wspólny znak. Obaj w swoisty sposób uciekli od świata, w którym nie potrafili się pomieścić.

„Ten świat, tak doskonale pozbawiony wszelkich ideałów i złudzeń, tak dynamicznie sprawny, cyniczny i skorumpowany do granicy, przy której cechy te uzyskują charakter wszechobecnej normy (...), w którym wojna jest stanem zwyczajnym, tak samo jak niezliczone formy gwałtu, skupia w sobie, tak można sądzić, wszystko, co jest dynamizmem, impetycznością bezwzględną, amoralną siłą Stanów Zjednoczonych teraźniejszości". Stanisław Lem nie cacka się w Fantastyce i futurologii z amerykańską fantastyką, raczej wali na odlew i flancuje, co popadnie - a tu proszę: pełny szacunek i uznanie. Trochę oczywiście wybrzydzeń, wierzgania biodrami,  że „pierwszorzędna powieść drugiego rzędu", ale kto zna Lema, ten wie, jaki to nieprzyjemny facet dla literackiej lichoty. Całkiem możliwe, że z wyżyn jego Parnasu nie wypada mu już otwartym tekstem chwalić konkurencji, zdobywa się tylko na mruknięcie półgębkiem. Ja od podobnych ograniczeń czuję się wolny, dlatego jeszcze raz powtarzam: dostałem fantastyką Bestera jak młotkiem prosto w łem i zobaczyłem gwiazdy - moje przeznaczenie.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie tekstu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...