"Gwiazdy moim przeznaczeniem" - fragment

Autor: Alfred Bester Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 03-02-2008 18:42 ()


  

 

GWIAZDY MOIM PRZEZNACZENIEM

 

Alfred Bester

 

Przekład Andrzeja Sawickiego

 

 

 

Tygrys! Tygrys w puszczach nocy

Świeci blaskiem pełnym mocy.

Czyj wzrok, czyja dłoń przelała?

Grozę w tę symetrię ciała?

 

William Blake[1]

 

 

PROLOG

 

 

BYŁ TO ZŁOTY WIEK - czasy wielkiej przygody, bujnego życia i niełatwego umierania - nikt jednak tak nie uważał. Były to lata obiecującej przyszłości dla złodziejstwa i budowania fortun, rabunku i grabieży, kultury i zbrodni - nikt jednak nie chciał tego przyznać. Był to wiek skrajności, stulecie fascynujących wynaturzeń - ale nikt nie czuł się w nim dobrze.

Zajęto wszystkie nadające się do zamieszkania światy Systemu Słonecznego. W tym zaliczanym do najbardziej fascynujących stuleciu na trzech planetach i ośmiu satelitach mrowiło się jedenaście miliardów ludzi - a jednak jak zawsze wzdychano do starych dobrych czasów. Cały System wrzał aktywnością... walczono, konsumowano i rozmnażano się, ludzkość poznawała nowe technologie, które pojawiały się zanim opanowano stare, szykowała się do pierwszych wypraw badawczych ku dalekim gwiazdom, a romantycy wołali: „Gdzież są nowi pionierzy?" nie wiedząc jeszcze o tym, że kolejne granice umysłu padły w laboratorium na Callisto, gdy zaczynało się dwudzieste czwarte stulecie.

Badacz o nazwisku Jaunte, niechcący podpaliwszy swoje stanowisko pracy i siebie przy okazji, wydał ryk błagania o ratunek, zwrócony w szczególności do odległej o siedemnaście stóp od jego stołu gaśnicy przeciwpożarowej. Jakież było zdziwienie Jauntego i jego kolegów, kiedy w następnym ułamku sekundy znalazł się obok tejże gaśnicy.

Jauntego ugaszono i zabrano się do wyjaśniania, w jaki sposób tak błyskawicznie pokonał tę odległość. Teleportacja, czyli przemieszczanie się w przestrzeni wyłącznie dzięki wysiłkowi woli, od dawna była koncepcją teoretyczną. W kilku setkach kiepsko udokumentowanych przypadków zaobserwowano ją w przeszłości. Teraz po raz pierwszy mieli okazję ją zbadać zawodowcy i specjaliści.

Natychmiast zabrano się ostro do badania tzw. Efektu Jauntego. Było to coś zbyt przełomowego, żeby to robić w rękawiczkach, a Jaunte za wszelką cenę pragnął unieśmiertelnić swoje nazwisko. Napisał testament i pożegnał się z przyjaciółmi. Wiedział, że może to przypłacić życiem, ponieważ jego koledzy gotowi byli go zabić w razie potrzeby i bez ogródek dali mu to do zrozumienia.

Jako obserwatorów zaproszono dwunastu psychologów, parapsychologów i neurologów. Eksperymentatorzy zamknęli Jauntego w przezroczystym zbiorniku z nietłukącego się materiału. Otworzono kran, przez który do zbiornika wlewała się woda i na oczach Jauntego złamano pokrętło zaworu. Nie było sposobu, żeby otworzyć zbiornik i nie było sposobu na zatrzymanie napływu wody.

Zakładano teoretycznie, że jeżeli bodźcem do teleportacji stało się dla Jauntego śmiertelne zagrożenie życia, do powtórzenia wyczynu zmusi go tylko ponowna groźba. Zbiornik szybko się napełniał. Obserwatorzy zbierali dane z beznamiętną precyzją kamerzystów obserwujących zaćmienie słońca. Jaunte zaczął się topić. I nagle znalazł się na zewnątrz zbiornika, mokry jak tonący szczur i zanoszący się gwałtownym kaszlem. Teleportował się po raz wtóry.

Eksperci zbadali go i wypytali o wszystko. Przestudiowali wykresy, zdjęcia rentgenowskie, układ nerwowy i skład chemiczny krwi. Zaczęło im świtać zrozumienie zjawiska teleportacji Jauntego. Po cichu (bo rzecz musiała pozostać w tajemnicy) rozesłano apel do ochotników gotowych na samobójstwo w imię nauki. O teleportacji wiedziano na razie tak niewiele, że groźba śmierci była jedynym skutecznym bodźcem.

Ochotnikom dokładnie powiedziano, czego się po nich spodziewają. Jaunte prowadził szkolenia, w których opowiadał, co zrobił i co myślał podczas swojego wyczynu. Zabrano się do mordowania ochotników. Topiono ich, wieszano, palono, i wymyślano coraz to nowe sposoby zadawania powolnej i kontrolowanej śmierci. Każdy z obiektów doświadczeń doskonale wiedział, że stawką jest jego własne życie.

Osiemdziesiąt procent ochotników poniosło śmierć, a męki w jakich konali i wyrzuty sumienia ich zabójców same w sobie mogłyby stać się obiektem fascynujących badań; mówimy tu jednak o tym jedynie po to, by dać świadectwo okropności owych czasów. Osiemdziesiąt procent zginęło, ale dwadzieścia procent dżuntowało (nazwisko odkrywcy zjawiska niemal natychmiast stało się nazwą samej czynności).

„Wróćmy do romantyzmu", błagali romantycy, „do czasów, w których ludzie potrafili ryzykować życiem w imię Wielkiej Przygody".

Wiedza o istocie zjawiska szybko rosła. Pod koniec pierwszej dekady dwudziestego czwartego stulecia poznano już zasady dżuntowania, a sam Charles Forth Jaunte otworzył pierwszą szkołę dżuntingu. Miał wtedy pięćdziesiąt siedem lat, zdobył - jak to sobie postanowił - nieśmiertelność, choć wstydził się przyznać, iż sam nigdy więcej nie ośmielił się spróbować dżuntingu. Czasy pierwszych, prymitywnych badań ludzkość miała już za sobą; żeby człowieka zmusić do teleportacji, nie trzeba mu było grozić śmiercią. Dowiedziano się jak go nauczyć rozpoznawania, rozwijania i korzystania z innych jeszcze możliwości, jakie mu podsuwał jego własny, nieznający granic umysł.

 Jak właściwie człowiek się teleportował? Oto jedno z najmniej zadowalających wyjaśnień, jakiego w pewnym wywiadzie udzielił rzecznik prasowy Szkoły Jauntego, Spencer Thomson.

 

THOMPSON: Dżunting jest jak widzenie; to naturalna zdolność niemal każdego ludzkiego organizmu, taka jednak, którą można w sobie rozwinąć wyłącznie dzięki treningowi i doświadczeniu.

REPORTER: Chce pan powiedzieć, że nie moglibyśmy widzieć bez praktyki?

THOMPSON: Najwyraźniej jest pan nieżonaty, nie ma dzieci, albo jedno z drugim. Śmiech.

REPORTER: Nie rozumiem.

THOMPSON: Zrozumiałby to każdy, kto obserwował, jak noworodek uczy się używać swoich oczu.

REPORTER: Ale czym jest teleportacja?

THOMPSON: Jest przeniesieniem samego siebie z jednego miejsca w drugie wyłącznie dzięki wysiłkowi umysłu.

REPORTER: Chce pan powiedzieć, że możemy się „przemyśleć" z... powiedzmy... Nowego Jorku do Chicago?

THOMPSON: Dokładnie tak; zakładając, że zdajemy sobie sprawę z jednej rzeczy. Podczas dżuntowania z Nowego Jorku do Chicago osoba, która się teleportuje, musi dokładnie wiedzieć, gdzie jest w momencie startu i dokąd zamierza się udać.

REPORTER: To znaczy?

THOMPSON: Gdyby się pan znalazł w zaciemnionym pomieszczeniu, nie wiedząc, gdzie pan jest, nie mógłby się pan nigdzie bezpiecznie wydżuntować. Gdyby zaś pan wiedział, gdzie jest, ale chciał się dżuntować do miejsca, którego nigdy pan nie widział, nie dotarłby pan tam cały i zdrowy. Nie można się dżuntować, nie znając położenia miejsca startu i miejsca docelowego. Oba muszą być znane, utrwalone w pamięci i trzeba je sobie wyobrazić.

REPORTER: A jeżeli wiemy, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy?

THOMPSON: Wtedy możemy być pewni, że zdołamy się dżuntować i dotrzemy na miejsce.

REPORTER: Dotrzemy tam nago?

THOMPSON: Jeżeli nago wystartujemy, to tak... Śmiech.

REPORTER: Chciałem zapytać, czy ubranie teleportuje się razem z nami?

THOMPSON: Teleportujący się ludzie przenoszą ze sobą to, w co są odziani i trzymane w ręku przedmioty, dostatecznie lekkie, żeby je unieść. Muszę pana rozczarować: ubrania pań przybywają na miejsce razem z nimi. Śmiech.

REPORTER: Ale jak to robimy?

THOMPSON: A jak myślimy?

REPORTER: Dzięki naszym umysłom.

THOMPSON: A jak pracuje ludzki umysł? Czymże jest proces myślenia? W jaki sposób zapamiętujemy, jak działa nasza wyobraźnia, jak wyciągamy wnioski, jak przebiega proces twórczy? Jak właściwie działa komórka mózgowa?

REPORTER: Nie wiem. Nikt tego nie wie.

THOMPSON: Nikt też nie wie, na czym polega proces teleportacji, wiemy jednak, że możemy to robić - podobnie jak wiemy, że możemy myśleć. Słyszał pan kiedyś o Kartezjuszu? Powiedział „Cogito, ergo sum" Myślę, więc jestem. My mówimy „Cogito, ergo jaunteo". Myślę, więc dżuntuję.

 

Jeżeli kogoś nie zadowala wyjaśnienie Thompsona, niechże się zapozna z dotyczącym dżuntingu raportem sir Johna Kelvina, złożonym w Królewskim Towarzystwie Naukowym.

 

Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że zdolność teleportacji wiąże się z ciałkami Nissla lub substancją tygroidalną, zawartą w komórkach nerwowych. Substancję tygroidalną najłatwiej wydzielić metodą Nissla, używając 3,7 grama błękitu metylowego, oraz 1,75 g mydła weneckiego, rozpuszczonych w 1000 centymetrów sześciennych wody.

Dżuntowanie jest niemożliwe tam, gdzie nie ma substancji tygroidalnej. Dżuntowanie jest więc funkcją tygroidalną.

 

Każdy człowiek był zdolny do dżuntingu pod warunkiem, że rozwinął w sobie dwie umiejętności: wizualizacji i koncentracji. Musiał sobie wyobrazić, dokładnie, całkowicie i ze szczegółami miejsce, do którego chciał się teleportować i musiał skoncentrować całą ukrytą energię swego umysłu w pojedynczym akcie woli, żeby się tam dostać. I oczywiście musiał mieć wiarę... wiarę, której Charles Forth Jaunte nigdy nie zdołał w sobie ponownie obudzić. Musiał wierzyć, że dżunting się powiedzie. Najdrobniejsza choćby wątpliwość blokowała natychmiast konieczny przy dżuntowaniu impuls woli.

Zdolność do dżuntowania ograniczały u niektórych ludzi wady, z jakimi rodzi się każdy człowiek. Byli więc osobnicy, którzy mogli sobie doskonale i bardzo dokładnie wyobrazić współrzędne miejsca przeznaczenia, brakło im jednak siły woli potrzebnej do tego, żeby się tam dostać. Inni mieli jej dość, nie umieli jednak - powiedzmy - ujrzeć oczami wyobraźni miejsca, do którego zamierzali się przenieść. Ostatecznym ogranicznikiem była przestrzeń, ponieważ żaden człowiek nie wydżuntował się nigdy na odległość większą niż tysiąc mil. Skacząc nad wodą i lądem mógł się przenieść na przykład z Nome na Alasce, do Meksyku, ale żaden ze skoków nie mógł być dłuższy niż tysiąc mil.

 

 W roku 2020 rozpowszechniono tę oto formę blankietu stosowanego przy staraniu się o zatrudnienie:

 

Miejsce zarezerwowane na odcisk palca [.........] do czytnika kart ID.

 

Nazwisko [dużymi literami]... ...... Imię............ Drugie imię...............

 

Miejsce zamieszkania [zameldowanie].........

 

kontynent......................kraj...........................okręg ........................

 

KLASA DŻUNTINGU (potwierdzona oficjalnie) zakreślić tylko jedną pozycję:

M [1000 mil]

D [500 mil]

C [100 mil]

L [50 mil]

X [10 mil]

V [5 mil]

 

 

Dawnym Urzędom Motoryzacyjnym poszerzono zakres obowiązków i zajęły się regularnym sprawdzaniem i wydawaniem świadectw klasy dżuntingu, a stary Amerykański Klub Automobilistów zmienił akronim na AKJ.

Pomimo różnorakich wysiłków, ani jednemu człowiekowi nie udało się dżuntować poprzez próżnię kosmiczną, choć próbowali liczni głupcy i zawodowcy. Jednym z nich był Helmut Grant, który w ciągu miesiąca uczył się na pamięć współrzędnych platformy dżuntingu na Księżycu i wizualnego obrazu każdej mili z dwustu czterdziestu tysięcy, jakie dzieliły Times Square od Kepler City. Dżuntował się i znikł. Nigdy go nie odnaleziono. Przepadli bez wieści Enzio Dandridge, rewiwalista z Los Angeles, który wybrał się na poszukiwanie Nieba, i parapsycholog Jacob Maria Freundlich, który powinien mieć dość rozumu, żeby poszukując wyższych wymiarów nie dżuntować w daleki kosmos; Shipwreck Cogan, zawodowy łowca sensacji i rozgłosu; i setki innych: wariatów, neurotyków, eskapistów i samobójców. Kosmos był zamknięty dla teleportacji. Dżunting musiał się ograniczyć do powierzchni planet Systemu Słonecznego.

Po trzech pokoleniach dżuntowali już niemal wszyscy w całym Układzie Słonecznym. Zmiany były bardziej spektakularne niż te, jakie czterysta lat wcześniej wywołało masowe przesiadanie się z konia i powozu do pojazdów samochodowych. Na trzech planetach i ośmiu satelitach załamywały się struktury społeczne, systemy prawne i ekonomiczne, podczas gdy natychmiast niczym grzyby po deszczu na ich miejsce wyrastały nowe obyczaje i prawa, wymuszone przez powszechne dżuntowanie.

Wybuchły zamieszki, kiedy biedni mieszkańcy slumsów dżuntowali, by bezprawnie osiedlać się w lasach i na równinach, rabując bydło hodowlane i zabijając zwierzynę leśną. Nastąpił przewrót w budownictwie domów i gmachów publicznych, w których trzeba było stosować labirynty i urządzenia maskujące, by zapobiec bezprawnym wtargnięciom poprzez dżunting. Nastąpiła seria krachów na giełdzie, wybuchów paniki, strajków i kryzysów żywnościowych, gdy załamały się gałęzie gospodarki, kwitnące przed erą dżuntingu.

Świat ponownie poznał strach przez zarazą i epidemiami, kiedy dżuntujący nędzarze roznieśli choroby i pasożyty do krajów nieposiadających dostatecznej przed nimi obrony. Malaria, słoniowatość i żółta febra dotarły do Grenlandii, po trzystu latach nieobecności do Anglii powróciła wścieklizna. Po całym świecie rozpełzły się japoński żuk, śnieć kasztanowa, zaraza cytrynowa i wiertacz wiązowy, a z zapomnianego ogniska na Borneo wypełznął dawno uznany za wygasły trąd.

Przez planety i satelity przewaliła się fala zbrodni, gdyż dżuntujący się przestępcy ciągnęli przez cały glob za nocą, popełniono też mnóstwo brutalnych aktów przemocy, gdyż stróże prawa nie dawali opryszkom pardonu. Nastąpił złowieszczy powrót do najgorszych form pruderii z epoki wiktoriańskiej, gdy społeczeństwo w obronie przez moralnym i seksualnym zagrożeniem, stworzonym przez dżunting, wypracowało cały szereg zakazów i tabu. Pomiędzy trójcą wewnętrznych planet - Wenus, Ziemią i Marsem, a satelitami zewnętrznymi wybuchła okrutna i zacięta wojna, wywołana przez polityczne i ekonomiczne skutki teleportacji.

Przed świtem wieku Jauntego, pomiędzy trzema planetami wewnętrznymi (i Księżycem), a satelitami zewnętrznymi, do których zaliczano krążące wokół Jowisza Io, Europę, Ganimedesa i Callisto, oraz saturnijskie Rheę i Tytana i satelitę Neptuna, Lassella, trwała delikatna równowaga ekonomiczna. Unia Satelitów Zewnętrznych dostarczała surowców dla przemysłu Planet Wewnętrznych i stanowiła rynki zbytu dla produktów końcowych. Wystarczyło dziesięć lat, żeby dżunting złamał tę równowagę.

Satelity Zewnętrzne, młode i rozwijające się dopiero światy, kupowały od Planet Wewnętrznych 70% wyprodukowanych tam środków transportu. Dżunting położył temu kres. Na rynki satelitów trafiało 90% wyprodukowanych przez Światy Wewnętrzne środków telekomunikacji. Dżunting sprawił, że i one przestały być potrzebne. W ostatecznym rozrachunku zmalał więc popyt na eksportowane przez Światy Zewnętrzne surowce.

Załamanie handlu w sposób nieuchronny pociągnęło za sobą przekształcenie się wojny ekonomicznej w otwarty konflikt zbrojny. Kartele Planet Wewnętrznych nie godziły się na wysyłkę środków produkcji na światy satelitów tłumacząc, że muszą się zabezpieczyć przed konkurencją. Satelity uciekły się więc do konfiskaty działających już na nich urządzeń należących do Planet Wewnętrznych, i łamiąc umowy patentowe, ignorowały opłaty na rzecz praw własności. Wybuchła więc wojna.

Był to wiek wynaturzeń, potworności i groteski. Wszystkie światy zostały przeorane przez niezwykłe i pełne złośliwości przemiany. Nienawidzący tych przemian Klasycy i Romantycy nie zdawali sobie sprawy z potencjalnej wielkości dwudziestego piątego wieku. W swoim zaślepieniu nie dostrzegali podstawowej cechy ewolucji - że postęp rodzi się w wyniku gwałtownego starcia przeciwstawnych tendencji, ze splotu krańcowych niezwykłości. Klasycy i Romantycy nie zdawali sobie sprawy z tego, że cały System Słoneczny kipi na krawędzi eksplozji ludzkości, która miała przekształcić człowieka i uczynić z niego pana wszechświata.

Na tle tego wrzącego tygla dwudziestego piątego wieku rozpoczyna się historia zemsty Gullivera Foyle'a.

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

UMIERAŁ OD STU SIEDEMDZIESIĘCIU DNI, a jednak nie był martwy. Walczył o przetrwanie z pasją schwytanego w pułapkę zwierzęcia. Był osłabiony i majaczył, chwilami jednak jego prymitywny umysł wypływał na powierzchnię palącego koszmaru walki o przetrwanie i wówczas zdarzały mu się przebłyski świadomości. Podnosił wtedy swą tępą gębę ku wieczności i mamrotał: „Co jest, kurwa? Pomóżcie mi, cholerni bogowie... Pomóżcie, o nic więcej was nie proszę..."

Bluźnierstwo przychodziło mu bez trudu; przez całe życie było nim co drugie jego słowo. Wychował się w twardej szkole dwudziestopięciowiecznych slumsów i mówił wyłącznie żargonem. Ze wszystkich kloszardów tego świata należał do tych, których życie miało najmniejszą wartość, ale oni właśnie najmocniej czepiali się życia. Walczył więc i modlił się, przeplatając modły z bluźnierstwami, chwilami jednak jego obłąkany umysł cofał się o trzydzieści lat do chwil dzieciństwa. I wspominał dziecięcą wyliczankę:

 

Gully Foyle się nazywam

Urodziłem się na Ziemi

W czarnej próżni dziś przebywam:

Śmierć jest moim przeznaczeniem

 

Gulliver Foyle, trzydziestoletni bosman mechanik trzeciej klasy, twardy i grubokościsty...od stu siedemdziesięciu dni dryfujący w kosmosie. Gully Foyle, smarowacz, zamiatacz, robotnik portowy, zbyt spokojny, żeby się czymkolwiek przejmować, zbyt tępy, żeby się czymkolwiek cieszyć, zbyt pusty, żeby się z kimkolwiek zaprzyjaźnić i zbyt leniwy, żeby się zakochać. Te charakterystyczne, bezwartościowe cechy jego charakteru wyszczególniono w opinii służbowej Marynarki:

 

FOYLE, GULLIVER ---- AS-128/127:006

WYKSZTAŁCENIE: brak

ZDOLNOŚCI: brak

ZASŁUGI: brak

REKOMENDACJE: brak

 

(UWAGI PERSONALNE)

Człowiek silny fizycznie, o sporych potencjalnych możliwościach intelektualnych, które tłumi z powodu braku ambicji. Absolutny brak jakiejkolwiek inicjatywy osobistej. Klasyczny typ prostaka. Mógłby go może obudzić jakiś nieoczekiwany wstrząs, ale psycholog nie umiał znaleźć do niego klucza. Nie awansować. Osobnik ten utknął w martwym punkcie.

 

Utknął w martwym punkcie. Przez minione trzydzieści lat zadowalał się dryfowaniem przez życie, niczym ciężko opancerzony stwór, leniwy i obojętny na wszystko Gully Foyle, klasyczny typ prostaka; teraz jednak od stu siedemdziesięciu dni dryfował w przestrzeni kosmicznej i klucz do jego przebudzenia tkwił już w zamku. Wkrótce miał się obrócić i otworzyć drzwi zniszczeniu.

Kosmiczny statek NOMAD dryfował w połowie drogi pomiędzy Marsem a Jupiterem. Nieważne było to, jaka spowodowana przez wojnę katastrofa przekształciła stalowe cygaro, długie na sto jardów i szerokie na sto stóp w zgnieciony szkielet, będący plątaniną resztek kabin, ładowni, pokładów i grodzi. Zionące w kadłubie dziury płonęły oślepiającym blaskiem od strony Słońca i skrzyły się lodowatymi plamkami gwiazd po stronie przeciwnej. S.S. NOMAD był nieważką pustą przestrzenią, pełną oślepiających plam słońca i czarnych jak smoła cieni, lodowatą i milczącą.

Wrak pełen był unoszących się w pustce resztek zamrożonego śmiecia, wiszących wewnątrz zniszczonego statku niczym migawkowa fotografia eksplozji. Szczątkowe siły grawitacji, jakimi oddziaływały na siebie fragmenty tego rumowiska, zbijały je w skupiska roztrącane od czasu do czasu przez przedzierającego się pomiędzy nimi jedynego rozbitka, który został przy życiu: bosmana mechanika Gullivera Foyle'a, AS-128/127:006

Żył w jedynym szczelnym pomieszczeniu, które zostało na statku: w schowku narzędziowym przy korytarzu głównego pokładu. Schowek miał cztery stopy szerokości, cztery stopy długości i dziewięć stóp wysokości. Trumna, w której można by złożyć olbrzyma. Przed sześciuset laty zamknięcie człowieka na trzy tygodnie w klatce o tych rozmiarach uznano by za jedną z najbardziej okrutnych i wyszukanych wschodnich tortur. A jednak Foyle trwał w tej pozbawionej jakiegokolwiek oświetlenia trumnie od pięciu miesięcy, dwudziestu dni i sześciu godzin.

 

- Kim jesteś?

- Gully Foyle się nazywam.

- Skąd jesteś?

- Urodziłem się na Ziemi.

- Gdzie jesteś teraz?

- W czarnej próżni dziś przebywam.

- Dokąd zmierzasz?

- Śmierć jest moim przeznaczeniem.

 

Sto siedemdziesiątego dnia walki o przetrwanie Foyle odpowiedział na te pytania i się obudził. Jego serce waliło młotem i piekło go w gardle. Zmacał w ciemności i sprawdził butlę z powietrzem, z którą dzielił swoją trumnę. Butla była pusta. Ten dzień miał się więc rozpocząć dodatkową utarczką ze śmiercią, co Foyle przyjął z milczącą determinacją.

Macając w ciemnościach znalazł na jednej z półek uszkodzony kombinezon kosmiczny. Był jedynym na pokładzie NOMADA i Foyle nie pamiętał już nawet, jak go znalazł. Zakleił rozdarcie błyskawicznie wysychającym klejem z rozpylacza, nie miał jednak sposobu na ponowne napełnienie lub wymianę pustych zbiorników tlenowych na plecach. Wdział kombinezon. Zachowało się w nim dość powietrza ze schowka, by pozwolić mu na przeżycie pięciu minut w próżni... ale nic ponad to.

Otworzywszy schowek dał nura w lodową pustkę otwartej przestrzeni kosmicznej. Powietrze ze schowka wytrysnęło na zewnątrz i zawarta w nim wilgoć natychmiast skondensowała się w śnieżną chmurkę, która wypłynęła za Foyle'em w porozdzierany eksplozjami korytarz głównego pokładu. Foyle dźwignął pusty zbiornik powietrza, wypchnął go na korytarz i zostawił. Wszystko to trwało jedną minutę.

 Odwróciwszy się ruszył przez unoszące się w próżni rumowisko ku lukowi ładowni balastowej. Nie biegł: poruszał się sposobem będącym unikalną kombinacją pchnięć i odbić możliwą tylko w nieważkości... Odpychał się stopami, łokciami i dłońmi od ścian, podłogi i występów, a potem wolno dryfował w przestrzeni, niczym lecący pod wodą nietoperz. W końcu dał nura przez luk w mrok ładowni. Minęła druga minuta.

Kadłub NOMADA, jak we wszystkich statkach kosmicznych, był wyważony i usztywniony zbiornikami gazu, poukładanymi wzdłuż kilu niczym pnie tworzące tratwę i oplecionymi wiązkami mocujących je rur. Foyle stracił kolejną minutę na odłączenie pierwszego lepszego ze zbiorników. Nie miał żadnego sposobu na sprawdzenie, czy zbiornik jest pełny; przetaszczywszy go do swego schowka mógł odkryć, że butla jest pusta, co położyłoby kres jego życiu. Raz w tygodniu musiał zagrać w tę swoistą, kosmiczną rosyjską ruletkę.

Szumiało mu już w uszach; powietrze w jego kombinezonie szybko traciło życiodajny tlen. Szarpnął masywny cylinder ku lukowi, kucnął przepuszczając go nad głową, a potem sam się odepchnął i podążył za nim. Stracił już cztery minuty; trząsł się i chwilami ciemniało mu w oczach. Przeprowadziwszy zbiornik głównym korytarzem wcisnął go do schowka na narzędzia.

Zatrzasnął drzwiczki schowka, zaryglował je i odszukawszy na półce młotek, walnął nim trzykrotnie w zamrożony zawór, żeby go poluzować. Potem zaczął zawzięcie kręcić gałką. Resztkami sił odpiął hełm, żeby się nie udusić w skafandrze, zanim schowek wypełni powietrze - o ile butla była pełna. I jak zawsze dotąd zemdlał, nie wiedząc, czy nie osuwa się w objęcia śmierci.

 

- Kim jesteś?

- Gully Foyle.

- Skąd jesteś?

- Z Ziemi.

- Gdzie jesteś teraz?

- W kosmosie?

- Dokąd zmierzasz?

 

Ocknął się. Żył. Nie tracąc czasu na dziękczynne modlitwy zajął się kontynuacją walki o przetrwanie. Po ciemku zbadał półki schowka, na których trzymał racje żywnościowe. Zostało tylko kilka pakietów. Ponieważ miał już na sobie zalepiony kombinezon, mógł ponownie podjąć wyścig przez próżnię, żeby uzupełnić zapasy.

Napełnił kombinezon powietrzem ze zbiornika, powtórnie uszczelnił hełm i raz jeszcze pożeglował w obszary mrozu i światła. Przemknął przez korytarz pokładu głównego i spłynął po resztkach schodni na pokład nawigacyjny - będący w zasadzie jedynie otwartym na próżnię zadaszonym korytarzem; większą część ścian zniósł wybuch.

Mając słońce z prawej i gwiazdy z lewej, śmignął ku rufie, gdzie znajdował się magazyn żywnościowy. W połowie korytarza minął prostokątne drzwi pomiędzy rufą i pokładem. Na poły uchylone skrzydło wciąż jeszcze wisiało na zawiasach - jak drzwi wiodące w nicość. Za nimi był tylko kosmos i nieruchome ćwieki gwiazd.

Gdy mijał drzwi, mignęło mu jego odbicie w lustrzanej gładzi chromowanej płyty... Gully Foyle - ogromny, brodaty czarny stwór, pokryty skorupą brudu i zakrzepłej krwi, wymizerowany, o trawionych gorączką i przesyconych rezygnacją oczach, ciągnący za sobą strumień latającego śmiecia, które poruszył przedzierając się przez śmietnik i które podążało za nim jak ogon pryszczatej komety.

Skręciwszy do magazynu zaczął plądrowanie z wprawą i szybkością pięciomiesięcznego nawyku. Większość zapuszkowanego dobra zamarzła na kość po eksplozji. Wiele pojemników straciło zawartość, ponieważ w temperaturze zera absolutnego cyna skruszała na proszek. Foyle zabrał paczki z racjami żywnościowymi, kilka puszek koncentratów i odrąbał spory lodowy sopel z rozerwanego eksplozją zbiornika na wodę. Wrzucił to wszystko do pojemnego miedzianego kotła, odwrócił się i śmignął ku drzwiom, trzymając kocioł przed sobą.

Przelatując przez drzwi donikąd ponownie zerknął na swój wizerunek, odbity w chromowej płycie obramowanej gwiazdami. I nagle zatrzymał się, zaskoczony nowym widokiem. Podczas minionych pięciu miesięcy gwiazdy za drzwiami stały się niemal jego przyjaciółmi. Teraz pojawił się wśród nich intruz, wyglądający na kometę z niewidzialnym jądrem i krótkim rozwichrzonym warkoczem. I nagle Foyle zrozumiał, że patrzy na kosmiczny statek, odpalający dysze rufowe podczas przyspieszania na kursie ku Słońcu. Statek musiał go minąć.

- Nie... - wymamrotał. - Nie, chłopie, nie...

Wciąż go dręczyły halucynacje. Odwrócił się, by kontynuować powrotną podróż ku trumnie. Po chwili obejrzał się wstecz. Statek wciąż tam był, jego dysze buchały ogniem, gdy przyspieszał na wiodącym ku Słońcu kursie, który musiał przywieść go w pobliże wraku. Postanowiwszy omówić zjawisko iluzji Foyle zwrócił się bezpośrednio do Wieczności.

 - Sześć miesięcy - zaczął w swoim żargonie. - I co teraz? Słuchajcie, wszarze, boska wasza mać. Dogadajmy się. Popatrzę jeszcze raz, niech was zaraza. Jak to jest statek, jestem wasz. Macie mnie. Ale jak to będzie kant... o w mordę! Jak to nie jest statek, z mety otwieram zawory i odwalam kitę. Wyrównamy rachunki potem. A teraz dawajcie znak - tak lub nie, i szlus.

Popatrzył po raz trzeci. I po raz trzeci zobaczył statek z płonącymi dyszami rufowymi, który przyspieszał na wiodącym ku Słońcu kursie. Statek musiał przelecieć obok. Otrzymał znak. Uwierzył. Był uratowany.

Odepchnął się i rzucił korytarzem pokładu nawigacyjnego w stronę mostka. Zatrzymał się na schodkach prowadzących do sterówki. Bez ponownego napełnienia kombinezonu mógł zachować świadomość jeszcze tylko przez kilka chwil. Spojrzał błagalnie na zbliżający się statek, a potem kopnął się do schowka na narzędzia i do pełna napompował swój kombinezon.

Ponownie pognał do sterówki. Przez luki obserwacyjne z prawej burty zobaczył statek, który starał się zmienić kurs nie gasząc dysz rufowych, przez co zbliżał się do Foyle'a bardzo wolno.

Na panelu opisanym jako FLARY nacisnął guzik SYTUACJA AWARYJNA. Nastąpiła trzysekundowa zwłoka, podczas której cierpiał jak potępieniec. Zaraz potem oślepił go biały błysk, gdy sygnałowe flary rozświetliły niebo w trzech potrójnych błyskach dziewięciokrotnej modlitwy o pomoc. Nacisnął guzik jeszcze dwa razy - i w przestrzeni dwakroć jeszcze rozbłysły flary, podczas gdy radioaktywność połączona z ich spalaniem wywołała taką burzę zakłóceń, że musiano ją zarejestrować na każdym zakresie fal każdego radioodbiornika.

Dysze obcego statku zgasły. Dostrzeżono go. Będzie uratowany. Urodził się na nowo. Ogarnęło go uniesienie.

Śmignął do swego schowka i ponownie napełnił powietrzem kombinezon. Zaczął płakać. Zabrał się do zbierania swoich rzeczy - pozbawionego tarczy zegara, który polubił za jego tykanie, klamki w kształcie dłoni, którą ujmował w chwilach, gdy czuł się szczególnie samotny i rozcinacza do jajek, na którego strunach wygrywał sobie prymitywne melodyjki. Czasami upuszczał zabawki z podniecenia, potem zaczynał ich szukać w ciemności... i wybuchał śmiechem nad własną głupotą.

Raz jeszcze napełnił kombinezon powietrzem i skoczył do sterówki. Nacisnął guzik flary opisanej „SOS". Z kadłuba NOMADA wystrzeliło małe słoneczko, które rozjaśniło kilka mil przestrzeni ostrym, białym światłem.

- No, chodź, maleńka - mruczał łagodnie Foyle. - Pospiesz się, mała. No... Chodź...

Niczym widmowa torpeda, obcy statek przemykał na samej krawędzi widzialności, podpływając powoli i uważnie przyglądając się NOMADOWI. Na krótką chwilę serce Foyle'a ścisnął gwałtowny skurcz: obcy zachowywał się tak ostrożnie, że rozbitek poczuł obawę, iż ma do czynienia z nieprzyjacielskim okrętem wojennym Satelitów. A potem się rozluźnił: na boku statku zobaczył słynny czerwono-błękitny emblemat: godło potężnego przemysłowego klanu Presteignów; Presteignów z Ziemi, potężnych, hojnych i szlachetnych. Wiedział też, że był to statek bliźniaczy, ponieważ NOMAD też należał do Presteignów. Wiedział, że unosi się nad nim anioł z przestrzeni.

- Słodziutka - zawodził łagodnie. - Aniołku, zabierz mnie do domu.

Statek przepłynął obok Foyle'a. Rząd iluminatorów wzdłuż burty płonął przyjaznym światłem, jego nazwa i numer rejestracyjny oznajmiały lśniące litery na kadłubie: VORGA T:1339. Statek zawisł obok niego, minął go w następnej sekundzie i znikł w trzech kolejnych.

Bliźniak go odtrącił; anioł go porzucił na pastwę losu.

Foyle przestał tańczyć i podśpiewywać. Przez chwilę gapił się w mrok, jakby nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Skoczył do panelu rac sygnalizacyjnych i zaczął trzaskać guzikami. Z kadłuba NOMADA trysnął cały pęk rakiet sygnalizujących uszkodzenie, lądowanie, start czy kwarantannę... było to szalony taniec bieli, zieleni i czerwieni, które pulsowały w błagalnym rytmie, a VORGA T:1339 niewzruszenie parła dalej. Jej dysze rufowe ponownie rozbłysły światłem, gdy przyspieszała na kursie ku Słońcu.

W ciągu pięciu sekund Gully się narodził, przeżył całe życie i umarł. Po trzydziestu latach egzystencji i sześciu miesiącach tortur, Gully Foyle, klasyczny typ Przeciętnego Prostaka, przestał istnieć. W zamku jego duszy przekręcono klucz i drzwi stanęły otworem. To, co z nich wychynęło, na zawsze wymazało z tablicy bytu Przeciętnego Prostaka.

- Przeszłaś obok - warknął z narastającą w nim furią. - Zostawiłaś, żebym tu zdechł jak pies! Zostawiłaś mnie, VORGA... VORGA T: 1339. Nieee... Wydostanę się stąd, kurrrwa... Wytropię cię, VORGA. Znajdę cię, VORGA. Odpłacę ci, kurrrwa... Zarżnę cię. Zabiję. Zatłukę cię, VORRRRRGA...

Przepłynęła przezeń żrąca furia, która zmyła tępą cierpliwość i lenistwo, czyniące zeń jedno z ziarenek piasku o imieniu Gully Foyle i wywołała łańcuch reakcji, które miały go przekształcić w piekielną machinę o imieniu Gully Foyle, która wszystko podporządkowała jednemu celowi.

- Załatwię cię, VORGA.

 

Dokonał tego, co żadną miarą nie udałoby się ziarenku piasku; uratował się.

Przez dwa dni przeszukiwał wrak w pięciominutowych napadach aktywności i stworzył uprząż, którą zakładał na grzbiet. Przymocował do tej uprzęży butlę z powietrzem, ją zaś prowizorycznym wężem połączył z hełmem kombinezonu. Miotał się we wnętrzu wraka jak mrówka ciągnąca ołówek, ale zyskał to, że swobodnie mógł się poruszać po całym NOMADZIE.

Myślał.

Studiując podręczniki, których było pełno w sterówce, nauczył się korzystać z kilku instrumentów nawigacyjnych, które zostały nie zniszczone. Podczas minionych dziesięciu lat służby w przestrzeni nigdy nawet nie pomyślał o czymś takim, choć mógłby dzięki temu zyskiwać awanse i podwyżki; teraz nagrodą miała stać się VORGA.

Przeprowadził pomiary położenia statku w przestrzeni. Odległy o trzysta milionów mil od słońca NOMAD unosił się bezwładnie w płaszczyźnie ekliptyki. Przed nim wisiały konstelacje Perseusza, Andromedy i Ryb. Pomarańczowa plamka, znajdująca się na pierwszym planie, była Jowiszem, którego tarczę mógł obserwować prawie gołym okiem. Przy odrobinie szczęścia mógłby dotrzeć do Jowisza i znaleźć tam ratunek.

Jowisz nie nadawał się do życia i nigdy nie miał zostać zamieszkany. Jak wszystkie planety zewnętrzne, znajdujące się poza Pasem Asteroid, był zamrożoną bryłą metanu i amoniaku, ale jego cztery największe satelity pełne były miast i ludzi, aktualnie pochłoniętych wojną z Planetami Wewnętrznymi. Foyle stałby się automatycznie jeńcem wojennym, a musiał pozostać przy życiu, żeby porachować się z VORGĄ.

Zbadał maszynownię NOMADA. W zbiornikach pozostało jeszcze rakietowe paliwo, a jeden z czterech rufowych silników wciąż jeszcze mógł podjąć pracę. Foyle znalazł podręczniki obsługi maszynowni i gruntownie je przestudiował. Uszczelnił przewody łączące zbiorniki paliwa z jedyną sprawną komorą spalania. Zbiorniki znajdowały się po słonecznej stronie wraku i nagrzane w nich paliwo pozostawało w stanie ciekłym, nie chciało jednak spływać do komory - w stanie nieważkości brakowało siły ciążenia, która zmuszałaby je do spływania rurami.

Przestudiowawszy podręcznik astrofizyki dowiedział się co nieco o teorii grawitacji. Gdyby udało mu się wprawić wrak w ruch obrotowy, siła odśrodkowa zastąpiłaby grawitację i paliwo mogłoby popłynąć do komory spalania. Gdyby potrafił uruchomić komorę spalania, niezrównoważona siła ciągu jednego z silników wprawiłaby NOMADA w ruch obrotowy.

Nie mógł jednak odpalić silnika bez wprawienia wpierw statku w ruch obrotowy, i nie mógł wprawić statku w ruch obrotowy, bez odpalenia silnika.

Podgrzewany przez myśl o zemście znalazł drogę wyjścia z tej ślepej uliczki. Otworzył mały zawór do opróżniania komory spalania z resztek paliwa i z niemałym wysiłkiem napełnił go paliwem ręcznie. Potem przygotował pompę. Gdyby teraz zainicjował spalanie, reakcja trwałaby dość długo, żeby zapoczątkować obrót i zasymulować grawitację. Spływające ze zbiorników paliwo podtrzymałoby ruch obrotowy statku, co wzmogłoby dopływ paliwa.

Sięgnął po zapalniczkę.

Nie chciała się zapalić w próżni.

Spróbował stali i krzemienia.

W temperaturze absolutnego zera iskry nie chciały iskrzyć.

Pomyślał o rozżarzonym do czerwoności włóknie żarówki.

Na pokładzie NOMADA nie było żadnego źródła elektryczności o dostatecznej pojemności energetycznej, żeby rozżarzyć włókno do czerwoności.

Zabrał się ponownie do podręczników. Często tracił przytomność i był na krawędzi kompletnego wyczerpania, myślał jednak i planował. VORGA wskazała mu drogę do wielkości.

Wydobywszy kawał lodu z rozbitych zbiorników balastowych i stopiwszy go ciepłem własnego ciała wlał wodę do komory spalania. Paliwo i woda nie mieszały się razem - woda utworzyła cienką warstewkę na powierzchni paliwa.

Z magazynów chemicznych przyniósł cienki, srebrzysty kawałek drutu z czystego sodu. Wetknął drut przez otwarty zawór. W zetknięciu z wodą sód wszedł w reakcję, a uwolnione w reakcji ciepło wystarczyło do zapłonu paliwa. Z zaworu trysnęła cienka nitka ognia. Foyle zakręcił zawór kluczem. Zapłon w komorze trwał - i w bezgłośnej wibracji, która wstrząsnęła statkiem, z jednej dyszy rufowej buchnął płomień.

Niezrównoważony boczny impuls pchnął NOMADA w powolny obrót dookoła osi. Moment obrotowy przywrócił słabą grawitację. Wypełniające wrak śmieci opadły na podłogi, ściany i sufity, a grawitacja podtrzymywała napływ paliwa do komory spalania.

Foyle nie tracił czasu na wiwaty. Wypadłszy z maszynowni w desperackim wysiłku pognał na mostek, by dokonać ostatnich, najważniejszych dlań i kluczowych pomiarów. Miały mu one powiedzieć, czy NOMAD odleci bezpowrotnie w głęboki kosmos, czy ruszy w stronę Jowisza i ocalenia.

Nieznaczna grawitacja sprawiła, że zbiornik z powietrzem zaczął mu nieznośnie ciążyć. Nagłe pchnięcie, które rzuciło wrak ku przodowi, odepchnęło w tył luźne kupy śmieci tak, że pomknęły w stronę rufy NOMADA. Gdy Foyle wspinał się po schodkach do sterówki, dostał się pod ostrzał śmieci, które spływały korytarzem z mostka. Dostawszy się w ten kołowrotek, poleciał w tył przez całą długość korytarza i wyrżnął w gródź z siłą, która wybiła zeń resztki świadomości. Legł pośrodku grodzi, przygnieciony do niej ważącym pół tony rumowiskiem odpadków, ledwo żywy, ale wciąż żądny zemsty.

 

- Kim jesteś?

- Skąd pochodzisz?

- Gdzie jesteś teraz?

- Dokąd zmierzasz?

 

 

[1] Tłum. Jerzy Pietrkiewicz

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...