"Trzęsienie ziemi" - fragment
Dodane: 28-01-2008 12:25 ()
Kir Bułyczow
Trzęsienie ziemi
Od autora
Kraj, a także osoby i zdarzenia, o których opowiadam są fikcyjne. Nie ma więc co szukać Ligonu na mapie, ani doszukiwać się analogii między rzeczywistością a opisanymi ludźmi i konfliktami.
Dla wygody Czytelnika mogę jednak powiedzieć, że gdyby Ligon istniał, znajdowałby się w południowo-wschodniej Azji, gdzieś między Malezją, Tajlandią, Birmą a Laosem. Głównym miastem i portem tego kraju byłby Ligon, położony nad rzeką Kangem, wpadającą do Morza Andamańskiego.
Ligon zajmuje obszar 138 670 km kwadratowych. Ludność - 7,8 mln mieszkańców, z których około 80 procent stanowią Ligończycy, naród należący do grupy mon-khmerskiej, pozostali to uchodźcy z Indii, Chin i sąsiednich krajów. W Ligonie zamieszkuje także ponad pół miliona górali należących do różnych plemion i grup narodowościowych. Klimat tropikalny, typu monsunowego. Powierzchnia głównie górzysta, wyjątek stanowią szerokie doliny rzek Kangem i Sapui, gdzie zamieszkuje większa część obywateli i znajdują się pola ryżowe. Niezwykle bogaty jest świat roślin i zwierząt. W górach i przybrzeżnych mangrowych lasach nadal występują rzadkie, niespotykane w innych krajach zwierzęta, w tym nosorożec sumatrzański, kuprej, bocian sinodzioby, itd., a w lasach tropikalnych można natknąć się na stada dzikich słoni.
Historia Ligonu ma korzenie w dalekiej przeszłości. Legendy mówią, że pierwsze państwo na tym obszarze stworzył bramin Wikarma, który później, pod wpływem wędrownego proroka Talliki przeszedł na buddyzm. Uznawane źródła historyczne mówią o istnieniu w Ligonie miast w połowie I tysiąclecia n.e. Francuski archeolog Matieu odkrył na początku naszego wieku, w dżungli, 35 km kilometrów od stolicy, wspaniałe ruiny Szri-Tarami - średniowiecznej stolicy Południowego Ligonu. W 1891 roku Ligon został podbity przez wojska brytyjskie, a niepodległość odzyskał dopiero w roku 1951.
Ligon tradycyjnie hołduje polityce neutralności, utrzymuje stosunki dyplomatyczne i handlowe z wieloma krajami. W roku 1957 podpisano porozumienie handlowe między Republiką Ligonu a ZSRR, a od roku 1959 utrzymywane są stosunki dyplomatyczne na poziomie ambasad.
Szczegółowe informacje można znaleźć w następujących publikacjach:
K. Iwanow. W kraju rubinów i nosorożców. Geografia 1961.
J. S. Wspolny. Tam, gdzie płynie Kangem. Myśl 1976.
L. Kotkin „Ligon wybiera drogę wolności". „Azja i Afryka dziś", Nr 12, 1972.
T. Ostałkowa. „Lekarze radzieccy w górach Ligonu". „Robotnica", Nr 2, 1973.
L. M. Minc „Legendy i rzeczywistość dalekiego kraju", „Dookoła świata", Nr 4, 1979.
Przewrót w Ligonie. 10 marca 1974 r.
Ligon. 10 marca. (TASS - LigTA). Dzisiaj w nocy, w Ligonie miał miejsce przewrót wojskowy. Stojący na czele Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego generał brygady Szoswe w wywiadzie dla miejscowego radia oznajmił, że przyczyną przewrotu była reakcyjna polityka Jah Rolaka, a także korupcja i zła sytuacja ekonomiczna kraju. Brygadier Szoswe zakomunikował, że komitet zamierza kontynuować politykę neutralności.
Londyn. 10 marca. Agencja Reuters (Z Bangkoku). Nasze źródła nie potwierdzają związku przewrotu w Ligonie z działalnością separatystów. Jeden z liderów separatystów, książę Urao, nie mógł przybyć na spotkanie, na którym omawiano federację z Ligonem. Mówi się, że książę Urao przebywa obecnie w swojej rezydencji, w Tangi.
Dyrektor Matur
Zeszłej nocy w moich rękach spoczywał los narodu. Dostrzegam w tym jakiś ukryty cel, znak karmy, która wyznaczyła mnie do niepojętych zadań.
Nie znaczy to, że chcę wyolbrzymić swe możliwości. Kimże jestem? Skromnym pośrednikiem, eksporterem, dyrektorem fabryki zapałek znacjonalizowanej podczas kampanii wyborczej, za którą rząd nie był w stanie rozliczyć się z poprzednim właścicielem. Mówią, że mam układy. Ale układy te są delikatne jak pajęczyna. Wszystko zawdzięczam nie im, lecz dobremu imieniu.
Niektórzy mówią, że jestem uchodźcą. Inni uważają mnie za parsa. Jeśli w moich żyłach płynie krew szlachetnych braminów, to dawno już rozrzedziła ją nie mniej szlachetna krew ligońskich buddystów. Sto lat temu moi przodkowie przybyli do tego niezwykle wtedy zacofanego kraju i, z czasem, stali się prawdziwymi Ligończykami. Mam na myśli nie formalną stronę zagadnienia (mam ligoński paszport) - naszym językiem ojczystym jest ligoński, obyczaje - ligońskie i, co najważniejsze, wszyscy jesteśmy prawdziwymi, ligońskimi patriotami. Moi przodkowie nigdy nie zbliżyli się z brytyjskimi kolonizatorami, a mój wuj Soni, w roku 1939, jako student uczestniczył w demonstracji, podczas której został pobity przez policjanta - Pendżabczyka.
Jestem małym człowiekiem, a moją dewizą jest uczciwość. Z całą stanowczością muszę zaprzeczyć plotkom, rozpuszczanym przez wrogów. Dotyczą one moich związków z przemytnikami narkotyków. Niemoralność tego stwierdzenia jest najlepszym zaprzeczeniem jego prawdziwości. Jednak same zaprzeczenie nikogo nie przekona. Dlatego właśnie muszę odwołać się do przeszłości.
Kiedy uczyłem się w szkole misyjnej, gdzie przodowałem w wielu przedmiotach, do naszej klasy przyjęto młodego księcia Urao Kao - szesnastoletniego naonczas następcę tronu. Uczył się z nami osiem miesięcy, po czym wysłano go do Wielkiej Brytanii, by tam kontynuował naukę. Moje stosunki z młodzieńcem ułożyły się bardzo dobrze, tym bardziej, że okazałem się przydatny dla młodego księcia, okazując mu pomoc w odrabianiu lekcji. Książę Urao Kao ukończył Cambridge i powrócił do kraju w roku 1953. Złożyłem mu wizytę, książę rozpoznał towarzysza dziecięcych zabaw i zaproponował, abym częściej bywał w jego domu. Od tego czasu nasze stosunki nie mają nic wspólnego z interesami.
W roku 1967, gdy odziedziczyłem po ojcu, który odszedł z tego świata, nasze biuro eksportowe, musiałem ratować interes podkopany zerwaniem tradycyjnych więzi handlowych między Wielką Brytanią i Ligonem, dlatego też zwróciłem się o pomoc finansową do księcia Urao Kao, a on mi tej pomocy udzielił. Niestety, w tym samym czasie, pewni lewaccy politycy rozpętali w parlamencie głośną, oszczerczą kampanię, podczas której starano się powiązać imię Urao z przemytem na ligońskiej granicy. Mimo że ataki nie były w stanie zaszkodzić niezniszczalnej reputacji księcia, pewne osoby dowiedziały się o pożyczce i dobre imię naszej firmy zostało zszargane odrażającymi podejrzeniami, których, na szczęście, nikt nie był w stanie poprzeć faktami. Moją całkowitą niewinność w każdej chwili może potwierdzić książę Urao Kao.
Aby wszystko stało się jasne, należy w tym miejscu podkreślić, że nie należąc do żadnej partii politycznej, zawsze wspierałem materialnie Wolnych Narodowców, za co osobiście podziękował mi Jah Rolak. Ponadto jestem dumny z działalności na rzecz zaopatrzenia armii. Nigdy nie było moim celem wzbogacić się na patriotyzmie, stąd bardzo wysoka ocena moich starań w sztabie zaopatrzenia armii, wyrażona osobiście przez pułkownika K. (zmuszony jestem opuszczać niektóre imiona, aby przez przypadek nie skompromitować prawdziwych patriotów) jest dla mnie szczególnie cenna.
Dygresja i odejście od szczegółowego opisu zdarzeń z nocy 10 marca może wydawać się nudna i długa, lecz jest niezbędna - dzięki niej Czytelnik będzie mógł osądzić mnie bezstronnie i obiektywnie.
W przeciwieństwie do wielu godnych szacunku ludzi w Ligonie, wliczając w to także premiera, wiedziałem wcześniej o przewrocie. Niestety, niewiele wcześniej. Należy przyznać organizatorom przewrotu, a przede wszystkim jego przywódcy, szanownemu Szoswe, że przewrót przygotowano w całkowitej tajemnicy.
Gdyby nie moje powiązania z armią i wdzięczność, jaką czuł względem mnie pułkownik K., pozostawałbym w całkowitej niewiedzy, tak jak pozostali obywatele Ligonu.
O dziesiątej wieczorem, w moim skromnym letnim domku na obrzeżach miasta, w Srebrnej Dolinie, zadzwonił telefon. Rozmówca nie przedstawił się, ale rozpoznałem głos pułkownika K. Poprosił mnie o przybycie w umówione miejsce, gdzie czeka na mnie wiadomość. Trwoga w głosie K. i napięta sytuacja w mieście zmusiły mnie do odpalenia skromnego datsuna i natychmiastowego wyruszenia w podróż. Po przybyciu na miejsce znalazłem w skrytce wiadomość informującą mnie o planowanym przewrocie i jego dokładnym czasie - pierwszej w nocy. Do wystąpienia wojskowych zostały niespełna trzy godziny.
I tak oto wszedłem w posiadanie bezcennej informacji, wartej miliony watów. A za trzy godziny wiadomość ta warta będzie tyle, co skrawek papieru, na którym ją napisano.
Stanąłem wobec dylematu. Jak wykorzystać informację? Pognać do premiera? Ale on ma samolot gotowy w każdej chwili przerzucić go do Bangkoku, a kapitał dawno już ulokował w Szwajcarii. Jeśli nawet uwierzy mnie, skromnemu przedsiębiorcy, to co zaproponuje w zamian?
Było gorąco. Zostawiłem samochód w centrum, na ulicy Banun. Wokół krzyczeli sprzedawcy prażonych orzeszków, soku z trzciny cukrowej, gumy do żucia, z naprzeciwka pachniało przypalonym olejem sezamowym, po drugiej stronie chodnika, pod lampami gazowymi, rozłożyli swoje towary drobni handlarze, zachwalający skarpetki, zabawki, zniszczone książki, zapalniczki. Kupiłem zwinięty soczysty liść betel i zacząłem go rzuć, aby odświeżyć umysł. Wokół kłębili się ludzie - w kinie właśnie skończył się seans. Wśród setek ludzi nie było kupca na moją nowinę. Zaświtała mi w głowie dziwaczna myśl: krzyknąć tutaj, w tłumie, przed plakatem z półnagą kosmitką: „Szaleńcy! Cieszycie się, a na obrzeżach Ligonu ryczą silniki, czołgi ustawiają się na pozycjach!" Ludzie wybuchliby śmiechem.
Skręciłem w najbliższy zaułek i poszedłem szybko wąskim prześwitem między trzypiętrowymi domami. Nie przez przypadek nogi doprowadziły mnie właśnie tutaj. Zacząłem działać.
Z ciągnącego się wzdłuż ulicy kanału zalatywało nieprzyjemnie. Drogę przebiegł mi czarny szczur, rzucił się na niego kulawy pies. Z przodu rozległ się głośny plusk - ktoś wylał przez okno pomyje.
Odszedłem od szerokiej, hałaśliwej ulicy nie dalej niż na pięćdziesiąt kroków, a jednak nie docierało tu nic oprócz dalekiego szumu i dźwięku dzwonków sprzedawców soku. Zdawało się, że domy, pocięte żółtymi kwadratami okien, zamykają się mi nad głową. Z każdym krokiem uszy przywykały coraz bardziej do zwodniczej, pełnej dźwięków ciszy zaułka. Składała się z westchnień, przekleństw, szeptów, kaszlu ludzi, od których odgradzały mnie tylko cienkie ściany.
Myślę, że świat stracił we mnie poetę. Czasami mam ochotę przekazać w wierszach, subtelnych i dopracowanych, całe piękno otaczającego świata, nawet jeśli jest ono ukryte za brudnymi fasadami domów. Nagle zawładnęło mną pragnienie, by uczynić coś dobrego dla tych ludzi, by oddać im wszystko co mam - przybliżyłoby mnie to do nirwany. Największym grzechem na świecie jest skąpstwo. Jestem wdzięczny karmie, że uwolniła mnie od tej przywary.
Zatrzymałem się przed czarnymi drzwiami. Z boku, do szarej ściany, przymocowano kilka podniszczonych przez czas i deszcze metalowych szyldów. Nie potrzebowałem światła, aby przeczytać najwyższy: „Radżendra Jah Tantunczok. Eksport-import".
Oczywiście, przypadkowy przechodzień pomyślałby, że tabliczka należy do drobnego kombinatora, którego celnicy gonią jak psa.
Ach, jakże wielki i niewybaczalny byłby to błąd! Skromna postać może kryć mędrca, a brudny szyld - firmę milionera.
Drzwi na trzecim piętrze niczym nie różniły się od innych na tej klatce schodowej. Były tak samo odrapane i brudne, a deseczka z napisem „Eksport - import" kiwała się na jednym gwoździu. Nad drzwiami wisiała goła żarówka.
Bywałem tu już wcześniej. Popchnąłem drzwi i wszedłem do niewielkiego, słabo oświetlonego przedpokoju. Delikatność to charakterystyczna cecha szanownego Tantunczoka. Przedpokój, długi na dwa metry, zakończony był drugimi drzwiami, obitymi drzewem tekowym, a pod nim stalowymi. Podejrzewam, że wewnętrzne drzwi były kiedyś zamontowane w bankowym sejfie. Zbliżyłem się do wizjera, by być lepiej widocznym i zadzwoniłem trzy razy. Drzwi otworzyły się powoli. Stał za nimi niewysoki Malaj w sarongu i białej koszuli z zawiniętymi do łokci rękawami. Milcząc wskazał mi stojące w holu krzesło. Nie wiem, czy Malaj umiał mówić po ligońsku albo w ogóle w jakimkolwiek języku. Posłuchałem go. Malaj znikł, wrócił po chwili i stanął obok drzwi opierając się o nie plecami. Nie patrzył na mnie. Zacząłem się trochę denerwować. Musiałem zdążyć do przyjaciół, a czas uciekał. Była za piętnaście jedenasta.
Do holu zajrzała młodziutka, pulchna kobieta, w szerokich spodniach z rozcięciami i malinowej, nylonowej bluzce. Kobieta paliła. Była to „kuzynka" Tantunczoka, usługująca staruszkowi. Przedtem, z sukcesem, śpiewała w „Czerwonej Róży". Ale pieniądze, główny bodziec w życiu prostych ludzi, okazały się silniejsze od sztuki. Tylko człowiek taki jak ja, rozumiejący marność tego świata, może filozoficznie patrzeć na daremne próby zdobycia bogactwa lub władzy nad innymi ludźmi. Tak czy siak czeka na nas grób i nowe narodziny uzależnione od tego, jak cnotliwe lub jak grzeszne było nasze krótkie życie.
- Proszę wejść, dyrektorze Matur - powiedziała kuzynka. - Szanowny Radżendra Tantunczok zaprasza.
Tantunczok czekał na mnie w niewielkim, skromnym saloniku, z niskimi, plecionymi fotelami, leżącą na podłodze matą i stolikiem na gazety, na którym leżały paciorki i angielski kryminał z płaczącą blondynką na okładce. W kącie pokoju stał niewielki domowy ołtarzyk, ozdobiony białymi i czerwonymi wstążeczkami i papierowymi różami.
Tantunczok wygląda na starszego, słabszego i bardziej niepozornego, niż jest w rzeczywistości. W młodości przywdział maskę człowieka bez twarzy, która stopniowo stała się jego obliczem. Tantunczok jest łysy jak buddyjski mnich, twarz ma pooraną licznymi zmarszczkami, szczególnie wokół oczu, a gdy się uśmiecha, zmarszczki łączą się w wachlarzyki i wydaje się wtedy, że Tantunczok jest dobrym i czułym staruszkiem. Tantunczok jest zawsze uśmiechnięty.
- Co sprowadziło do mnie szanownego dyrektora Matura o tak późnej godzinie?
- Czy nie przeszkadzam, szanowny Tantunczoku?
- Odpoczywałem, czytałem kryminał. Z pewnością słyszałeś, że jestem znawcą i miłośnikiem powieści kryminalnych. Nie ma zbyt wiele przyjemności, gdy jesteś stary i słaby. Dla mnie książki to lekka rozrywka. Cała reszta to tylko przeszłość.
W tym momencie weszła kuzynka, przyniosła tacę z herbatą i słodyczami. Jej obecność zadała kłam słowom starca.
- Bardzo się śpieszę, szanowny Tantunczoku - powiedziałem. - Ośmielam się niepokoić cię z ważnego powodu.
- Zawsze chętnie słucham twojej mądrej mowy. Ale może najpierw napijemy się herbaty?
- Jakieś dwa miesiące temu rozmawialiśmy o fabryce zapałek w Tangi - powiedziałem.
- Zapomniałem, całkiem zapomniałem - uśmiechnął się Tantunczok. - Ale jeśli pamięta o tym dyrektor Matur, to z pewnością tak było.
Stary lis był ostrożny.
- Chciałbym wrócić do tej rozmowy.
- Chcesz zostać królem zapałek? Przecież masz już jedną fabrykę?
- Nie jest moja - poprawiłem Tantunczoka. - To znacjonalizowana fabryka, a ja jestem tylko jej dyrektorem.
- Z twoimi powiązaniami, drogi Maturze, możesz być chociażby sprzątaczem. Zysk trafia do ciebie, nieprawdaż?
- Klnę się na Buddę, dostaję tylko nominalną, nędzną pensję.
- I chcesz kupić moją starą, nie dającą zysku fabrykę w Tangi, żeby ofiarować ją państwu?
- To nie jest wykluczone - odpowiedziałem spokojnie. - Szczególnie po tym, co zdarzy się dzisiaj w nocy.
- Co? - Starzec dawno już poczuł, że coś się święci. Jego czarne, małe, okrągłe oczka, upodobniające go do myszy, świdrowały mnie wnikliwie.
- Dziś w nocy upadnie rząd Jah Rolaka.
- Najwyższa pora - powiedział Tantunczok. Nie spuszczał ze mnie mysich oczu i próbował zrozumieć, jak wpłynie to na jego sprawy. - Kto przejmie władzę?
- Twoja fabryka zapałek tak czy siak nie daje dochodu - ciągnąłem dalej. Denerwowało mnie, że w pokoju nie ma spluwaczki do betelu. Nie wytrzymałem, wziąłem ze stołu spodeczek i splunąłem do niego. Tantunczok skrzywił się. - Wyobraź sobie, że zaczęła się nacjonalizacja. Być może bez rekompensaty.
Tantunczok klasnął w dłonie i natychmiast pojawiła się kuzynka. Suchym, żółtym placem wskazał spodeczek. Dziewczyna wyniosła go z obrzydzeniem. Westchnąłem. Tantunczok mógłby zdobyć się na więcej uprzejmości, ale jakie mam prawo oceniać jego sposób bycia i maniery?
- Skąd pewność, że w twoich rękach fabryka ocaleje?
- Nie mam tej pewności - uśmiechnąłem się.
- Demokraci są za słabi - rozmyślał na głos Tantunczok. - Komuniści uciekli do Chin. - Zamilkł, a po chwili dodał: - Twój protektor, Urao, nigdy nie wziąłby się za nacjonalizację fabryk...
Mysie oczka Tantunczoka zwróciły się ku mnie, sprawdziły, czy wyraz twarzy nie zdradza uczuć. Oczywiście, niczego nie zdradzała.
- A jeśli nie będzie żadnego przewrotu?
- Będzie - powiedziałem z przekonaniem. - Dziś w nocy.
- Szantażujesz mnie?
- Gdzieżbym śmiał!
- Nie - zgodził się ze mną Tantunczok - nie odważyłbyś się. Jesteś skłonny zapłacić za fabrykę cenę, która miesiąc temu wydawała ci się za wysoka?
Trafił w sedno.
- Nie - powiedziałem. - Czterysta tysięcy watów nie odpowiada mi. Ale jestem gotów zapłacić sto tysięcy.
- Dowcipniś... - zmarszczki zebrały się wokół oczu Tantunczoka. - Fabryka jest ubezpieczona na trzysta pięćdziesiąt tysięcy.
- No cóż - westchnąłem z głębi duszy - w takim razie najlepiej podpalić fabrykę i wziąć odszkodowanie. Ale trzeba to zrobić szybko, koniecznie jeszcze dzisiaj.
Tantunczok mógłby się oburzyć, wyrzucić mnie za drzwi, ale nic takiego nie zrobił.
- Jacy źli i zepsuci są ludzie! - powiedział i spojrzał na ołtarz z pozłacaną statuetką bodisatwy.
Fabryka w Tangi była warta co najmniej czterysta tysięcy. A co najważniejsze, taka wycena figurowała w wykazach sztabu zaopatrzenia armii. Jeśli pojawi się problem rekompensaty dla właściciela, sztab zaopatrzenia wypłaci tę właśnie sumę. Ani słowa więcej o fabryce. Powiem tylko tyle: nacjonalizacji nie przeprowadza się pierwszego dnia po zmianie władzy. Nacjonalizacja zawsze ma na celu dobro narodu. A to znaczy, że jej owocami powinni cieszyć się jego najlepsi przedstawiciele.
- Wiem - powiedziałem - że zainwestowałeś w przedsięwzięcia, na które z pewnością nowy rząd zwróci uwagę. Proponuję ratunek. Teraz, jeśli pozwolisz, wyjdę, bo czas jest cenny. Ale uprzedzam: za tydzień nie dam za fabrykę nawet pięćdziesięciu tysięcy.
Wstałem. Tantunczok nie ruszył się. Zapytałem:
- Nie podejmiesz decyzji?
- Idź - powiedział Tantunczok. Malaj stał obok drzwi, jakby w obawie, że się nie podporządkuję.
- Powinieneś być mi wdzięczny - powiedziałem na pożegnanie. - Masz dwie godziny żeby podjąć jakieś kroki. Ludzie interesu powinni pomagać sobie nawzajem.
Ulica opustoszała. Ostatni handlarze zwijali towary, gasili lampy gazowe, podliczali zarobek. Daleko, na dworcowej wieży, zegar wybił jedenastą. Nad miastem przetoczył się szum zakończony odległym hukiem. Czyżby zaczęło się? Nie, to przeleciał myśliwiec. K. nie mógł się pomylić. Do przewrotu zostały jeszcze dwie godziny.
Samochód stał za rogiem, otwarłem drzwi, minutę siedziałem z dłońmi na kierownicy i myśląc. W końcu doszedłem do wniosku, że wizyta u Tantunczoka nie poszła na darmo. Za dwie-trzy godziny przekona się, że miałem rację. I, jeśli przewrót rzeczywiście odbędzie się dziś w nocy, uwierzy w nacjonalizację. I sprzeda mi fabrykę. A jeśli tak, to wiadomość od pułkownika K. przyniosła mi co najmniej trzysta tysięcy zysku.
Stolica tego starego, a jednocześnie młodego państwa Ligon, rozpościera się malowniczo wzdłuż brzegów szerokiej Kangem - jednej z największych rzek Azji. Wpływają tu i rzucają kotwicę przy ciągnących się kilometrami nabrzeżach statki oceaniczne, pływające pod banderami wielu państw. Ostatnio Ligończycy przyzwyczaili się, że jest wśród nich także flaga naszej Ojczyzny...
Liczba ludności miasta zbliża się do pół miliona. Na ulicach można spotkać i chłopów nieśpiesznie powożących wozem zaprzężonym w parę bawołów, i luksusowego cadillaca należącego do właściciela plantacji kauczuku. Przelewa się rzeka ludzi, sąsiadują w niej europejskie garnitury urzędników, pomarańczowe togi buddyjskich mnichów, hinduskie sari, kolorowe, długie spódnice ligońskich studentek. Stare i nowe zmieszało się w tym zadziwiającym mieście. Oblicze niepodległego Ligonu to błyszczący bielą zębów uśmiech dokera i wznoszące się na przedmieściach kominy huty.
J.S. Wspolny, Tam, gdzie płynie Kangem, Myśl 1976
Dyrektor Matur
Hotel „Imperial" zupełnie nie pasuje do swej dumnej nazwy, chociaż kiedyś, jakieś siedemdziesiąt lat temu, uchodził za wyszukany i przeznaczony był dla urzędników przyjeżdżających z Kalkuty lub Londynu i dla hinduskich nababów. Stoi blisko portu, na skraju chińskiej dzielnicy, jego wiktoriańska fasada dawno utraciła godność, a gipsowe ozdoby, które miały przywodzić na myśl zamki starej Anglii, pospadały.
Chiński portier spokojnie drzemał w recepcji i, gdybym się postarał, mógłbym niezauważony przejść do wybranego pokoju. Ale nie zrobiłem tego. Szanowny J. Sun to solidny przedsiębiorca. Nie wolno niepokoić go w nocy bez uprzedzenia.
Podszedłem do recepcji i zastukałem w blat. Portier obudził się, zamrugał z roztargnieniem, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumiał, że ma do czynienia z dżentelmenem.
- Gość z pokoju dwadzieścia cztery jest u siebie?
Portier spojrzał na haczyki z kluczami. Popatrzyłem tam już wcześniej. Kluczy od pokoju dwadzieścia cztery nie było.
- Proszę uprzedzić go, że przyszedł dyrektor Matur.
Grzeczność jest cechą królów, tak uczył nas w szkole misyjnej ojciec Johnson. Jestem zawsze grzeczny dla osób stojących w hierarchii niżej ode mnie.
- Nie jest sam - powiedział Chińczyk nie patrząc na mnie.
- Proszę poszukać kogoś, żeby uprzedził go o mojej wizycie.
W „Imperialu" nie ma telefonów. Nie rozumiem, dlaczego Sun zatrzymuje się tutaj.
- Jest u niego kobieta - odpowiedział portier wpatrując się w sufit, na którym nie było nic godnego uwagi.
Nie lubię rozstawać się z pieniędzmi bez potrzeby. Pieniądze zdobywa się pracą. Nie miałem jednak innego wyjścia, jak położyć na ladzie pięć watów. Portier patrzył na błękitny papierek i długo studiował namalowany na nim żaglowiec, jakby napawał się rysunkiem. Potem papierek znikł z lady.
- Ej! - krzyknął portier.
Pojawił się chłopiec w dziwnej, białej liberii, której brakowało połowy guzików.
- Powiedz szanownemu Sunowi, że ma gościa.
- Szanownego dyrektora Matura - dodałem.
Boy zaczął wchodzić po schodach. Światło w holu było zgaszone, ale w półmroku zauważyłem fotel i usiadłem na nim. W tej samej chwili skrzypiąc przyjechała winda. Wyszedł z niej szanowny J. Sun i jakaś nieznana mi dziewczyna. Kabina windy była dobrze oświetlona, mogłem więc ocenić gust szanownego Suna. Chciałem wstać, ale uznałem, że byłoby to nie na miejscu w obecności dziewczyny, która nie miała nic wspólnego z damami lekkiego prowadzenia, a pochodziła z dobrej choć niebogatej rodziny - takie wnioski, zawsze słuszne, wyciągam w mgnieniu oka. Zrozumiałem od razu, że to spotkanie w interesach. Szanowny Sun zachowywał się szarmancko, ani razu nie dotknął dziewczyny. Może to i lepiej, pomyślałem, że chłopak rozminął się z szanownym Sunem.
Najwidoczniej portier pomyślał tak samo. Najmniejszym gestem nie dał do zrozumienia szanownemu Sunowi, że czekam na niego, ale wyskoczył zza lady i pobiegł na ulicę wezwać taksówkę.
- Z pewnością - dotarły do mnie słowa szanownego J. Suna - wszystko będzie w porządku. Czekam jutro o dziesiątej.
Tylko ogromna śmiałość, ale i wielka potrzeba może zmusić dziewczynę do pojawienia się w hotelu w tym podejrzanym rejonie.
Delikatna uroda dziewczyny wywarła na mnie ogromne wrażenie. Starałem się zrozumieć, co łączy ją z J. Sunem, musiałem jednak zrezygnować. Sun wrócił do holu. Z ciemności wyszedłem mu na spotkanie.
- Coś ważnego? - zapytał szanowny Sun bez przywitania. To pozbawiony dobrych manier „self made man", jak mawiają Amerykanie. Ale Sun był kimś, w swoim nie zawsze przyjaznym świecie.
- Bardzo ważny, szanowny Sunie - odpowiedziałem. - Nie chciałbym tutaj rozmawiać.
Szanowny Sun kiwnął, skierowaliśmy się do windy, gdzie czekający na nas boy w brudnej liberii bezmyślnie poinformował szanownego Suna: „Ten człowiek przyszedł do pana". Sun rzucił boyowi monetę. Należy do tych szczęśliwych ludzi, którym udaje się wykręcić minimalnym napiwkiem nie tracąc przy tym godności w oczach pospólstwa. To godna pozazdroszczenia umiejętność. Ja zawsze daję za dużo.
- Proszę mówić - powiedział Sun wpuszczając mnie do pokoju.
- Ważna nowina - powiedziałem - dla szanownego księcia. Zakładam, że uda się skontaktować z jego wysokością...
- Co się stało?
- Dzisiaj w nocy będzie przewrót.
- Udany?
Zdziwiła mnie reakcja szanownego J. Suna. Było to najbardziej nieoczekiwane pytanie, jakie można zadać w takiej sytuacji. Ale pytanie miało sens. Odpowiedziałem z przekonaniem:
- Niezwykle udany!
- Kto stoi na czele?
- Oczywiście brygadier Szoswe.
Podałem Sunowi kartkę z wiadomością. Wskazał mi fotel, sam usiadł w drugim, nalał sobie whisky ze stojącej na stole butelki. Spojrzałem na łóżko. Było starannie zaścielone.
- Kiedy otrzymałeś informację? - zapytał Sun, składając kartkę.
- Kartkę należy zniszczyć - powiedziałem. Sun pstryknął zapalniczką i spalił kartkę nad popielniczką. Gdy skończył, powiedziałem: - Dopiero co. Od razu przyjechałem tutaj.
Maleńkie kłamstwo nie gryzło mego sumienia, tak czy siak Sun nie był w stanie zapobiec przewrotowi ani go odwlec.
Długo myślał. Patrzyłem na zegar. Za niespełna godzinę czołgi ruszą na pałac prezydencki. W każdej chwili może zacząć się strzelanina. Zostawiłem w domu bezbronne kobiety i dzieci...
Przerwałem rozmyślania Suna oznajmiając, że teraz, gdy już spełniłem swój obowiązek, chcę wrócić do domu.
Wtedy szanowny Sun powiedział, że w związku ze zmianą sytuacji niezwykle ważne jest, abym jako wierny przyjaciel wyruszył do Tangi i przekazał księciu bardzo ważną przesyłkę. Zaprotestowałem twierdząc, że moja kandydatura absolutnie nie wchodzi w grę. W obliczu niebezpieczeństwa powinienem znajdować się razem z rodziną.
Szanowny J. Sun proponował mi pieniądze, groził, o mało nie padł na kolana. Jego zdaniem, gdy władza przejdzie w ręce wojska ograniczona zostanie od razu możliwość poruszania się po kraju. A ja należę do nielicznej grupy mającej wpływy wystarczające, by wybrać się dokąd tylko chcę.
Byłem niezłomny. Za nic na świecie nie wyruszyłbym do Tangi, gdyby nie groźby, którymi posłużył się J. Sun.
- Dyrektorze Matur - powiedział - jesteśmy niezwykle wdzięczni za podjęte wysiłki i poświęcony czas. Od tego, jak szybko będziemy w stanie odpowiedzieć na posunięcie wojskowych zależy pomyślność, a może nawet życie, księcia Urao Kao. Czyżbyś w takiej chwili odmówił pomocy?
- Moje życie należy do przyjaciół - odpowiedziałem. - Ale obowiązki względem rodziny są ważniejsze niż głos przyjaźni.
- W takim razie - powiedział szanowny J. Sun - jestem zmuszony poinformować cię, że nie wrócisz do dzieci. Wiesz, jaką mam władzę w mieście?
- Tak - powiedziałem. - Wiem. Ale nie boję się fizycznej przemocy. Jeśli sądzone mi zginąć, widać taki mój los.
Z tymi słowami opuściłem pokój i zdecydowanie ruszyłem w stronę wyjścia z hotelu. Wszystko we mnie kipiało ze złości. Byłem przekonany, że gdy książę Urao dowie się o niegodziwym postępowaniu J. Suna, zerwie z nim wszelkie kontakty.
Szybko minąłem hol i wyszedłem na ulicę. Miałem nadzieję, że Sun opamięta się i zajmie się poszukiwaniami innego człowieka, który mógłby spełnić jego prośbę.
A jednak nie udało mi się odjechać. Na ulicy, trzy jardy od drzwi hotelu, stało dwóch mężczyzn. Na ich widok serce podeszło mi do gardła. Nie należę do odważnych - odwaga nikomu jeszcze nie przedłużyła życia. Więc gdy zrobili krok w moją stronę, zawróciłem.
Jadąc windą uspokajałem się myślą, że podczas pobytu w Tangi odwiedzę fabrykę zapałek i jeszcze raz ją ocenię.
Ligon, 10 marca
Jego wysokość, książę Urao Kao, pałac książęcy w Tangi
Drogi książę!
Sądzę, że osoba, która przekaże ten list, nie okaże nadmiernej ciekawości, jednakże na wszelki wypadek zapieczętowałem go w umówiony sposób, by można było łatwo przekonać się czy nie nadużyto naszego zaufania.
Gdy otrzymasz ten list, będziesz już książę zorientowany w sytuacji. Niestety, niewiele zdołałem zrobić, gdyż informacje o przewrocie otrzymaliśmy na godzinę przed jego rozpoczęciem. Winę za to ponosi tłusty ulubieniec księcia, Matur. Sprawdziłem - dowiedział się o wszystkim od K. o dziesiątej. Zamiast, jak należy, przyjść do mnie, przepadł gdzieś na dwie godziny, najwidoczniej zajmował się swoimi sprawami i starał się wzbogacić, chociaż udawał, że przybiegł do mnie nie tracąc ani sekundy.
Gdy zaproponowałem mu, by wyruszył do Tangi i przekazał księciu przesyłkę, uparł się i trzeba było go zmusić. Mam nadzieję, że wyjdzie to niegodziwcowi na korzyść.
Nigdy nie rozumiałem pobłażliwego stosunku księcia do Matura. Przekonanie, że był przydatny w szkole i jest teraz księciu oddany, uważam co najwyżej za żart. Jeszcze raz proszę zastanowić się, czy nie należy zerwać stosunków z Maturem. Jest zbyt chciwy i tchórzliwy.
O dziesiątej przyjdzie do mnie L. Przekażę jej to, co obiecałem.
Mam nadzieję, że uda jej się znaleźć miejsce w samolocie lecącym do Tangi. Poleci nim przedstawiciel komitetu rewolucyjnego. Na razie nie wiadomo, kto zostanie wyznaczony na to stanowisko.
Gdy tylko zdobędę dalsze informacje niezwłocznie przekażę je księciu.
Szczerze oddany J. Sun
Ligon, 10 marca, godz. 11:15
Do księcia Urao Kao
Załączam odpis z otrzymanych przed chwilą akt służbowych przedstawiciela komitetu rewolucyjnego, majora Tilwi Kumtatona.
Tilwi Kumtaton. Urodzony w 1941 r. Miejsce urodzenia - Polon. Ojciec - Tilwi Bon, nauczyciel. Ukończył państwową szkolę przy klasztorze w Tangi (gdzie proboszczem jest jego dziadek - S.), następnie uczęszczał do państwowej szkoły średniej. W roku 1960 został przyjęty na wydział prawa uniwersytetu ligońskiego (co świadczy o jego ciągotkach do politycznej działalności - S.). Relegowany na miesiąc w 1963, za udział w zamieszkach studenckich. Nie wrócił na uniwersytet. W październiku 1963 roku wstąpił do karańskiej szkoły oficerskiej (rektorem szkoły w latach 1960-1967 był Szoswe - S.), ukończył ją w 1966 z trzecią lokatą na roku. Uzyskał stopień chorążego i został oddelegowany do 2. pułku piechoty. W 1970 awansowany do stopnia starszego chorążego, a w 1973 do stopnia kapitana. Nagrodzony jubileuszowym medalem „10 lat niepodległości". Nieżonaty. Buddysta. Ostatnio mieszka w Brandze, gdzie stacjonuje jego pułk. Kilka tygodni temu oddelegowany do Ligonu, do sztabu okręgu, do dyspozycji generała brygady Szoswe.
Dodatkowe informacje.
W Ligonie mieszkają krewni Tilwi Kumtatona. Mieszkał u nich w trakcie studiów na uniwersytecie.
Ostatnie tygodnie spędził w pobliżu brygadiera Szoswe, brał udział w przygotowaniach do przewrotu. Dzisiaj, przed wylotem do Tangi, otrzyma stopień majora - dokumenty są już gotowe. Nie udało się odszukać znajomych ani przyjaciół z okresu uniwersyteckiego. Prace trwają.
J. Sun
PS. Nakazałem dyrektorowi Maturowi za wszelką cenę dostać się na samolot majora Tilwi. Moje źródła donoszą, że komunikacja lotnicza została zawieszona, jest to więc jedyna możliwość dotarcia dzisiaj do Tangi. Podejmę odpowiednie kroki aby zdobyć miejsce dla L.
Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...