"Żołnierze kosmosu" - posłowie

Autor: Marek Oramus Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 18-01-2008 12:05 ()


 

POSŁOWIE

 

 

 

 

 

Nigdy nie byłem w wojsku. Odbywałem szkolenie wojskowe na studiach, w każdą sobotę; na myśl o tym w poniedziałek byłem już chory. Trzymaliśmy w szafkach wojskowe mundury i buty, odziewaliśmy się w nie bez entuzjazmu i szliśmy jak na normalne wykłady, tyle że przebrani. Czasem niestety wyganiano nas w pole, abyśmy sobie pogrzebali niemrawo w glebie łopatkami saperskimi albo strzelili raz i drugi w stronę tarcz strzelniczych. Pogarda dla wojska i wojskowych była wtedy w modzie, a poziom oficerów ze studium wojskowego tak niski, że tylko nieliczni z tego grona zasługiwali na gram szacunku. Mój rocznik trafił na reformę jak na minę: pół listy od A do N pobrano do Szkoły Oficerów Rezerwy w Pile, gdzie jeździli na ciężarówkach, porobili prawa jazdy i jak jeden wyszli w randze podporucznika (potem już nie było tak miło). Mnie przypadło w udziale szczęście odesłania do rezerwy, w której przebywam do dziś w randze szeregowca podchorążego.

 

Tak że wojsko nie budzi we mnie specjalnie przyjemnych ani ważnych wspomnień. W efekcie tamtych doświadczeń machina wojskowa po dziś dzień kojarzy mi się z niepotrzebną stratą czasu i kretynizmem różnych majorów, którzy wychodzili ze skóry, aby w różnych aspektach demonstrować nam swą niepełnosprawność umysłową. Z tym większą ciekawością, ale i podejrzliwie, czytam takie powieści jak „Wieczna wojna” Haldemana czy „Żołnierze kosmosu” Heinleina. I w jednej, i w drugiej znajduję elementy wzbudzające promyk niepokoju: że coś mi umknęło, że parodia wojska, której doświadczyłem, była tylko oglądaniem od strony słabizny wielowymiarowego zjawiska, jakim jest armia, a zwłaszcza armia w akcji, czyli wojna.

 

 

 

Heinlein jest pisarzem poważnym i niekiedy myślę, że lepiej by wypadł ze swymi przekonaniami na terenie głównego nurtu – no ale nawet nie raczył spróbować. „Żołnierze kosmosu” bez dwóch zdań są powieścią Science Fiction, a jednak podczas lektury wciąż odnosi się wrażenie, że wystarczy drobne przesunięcie zwrotnicy i cały ten pociąg wjechałby na inny tor i ku innemu pomknął przeznaczeniu. Pół książki z kosmosem nie ma nic wspólnego: to szkolenie kadeta, będące de facto przemienianiem chłopca w mężczyznę. Heinlein przy okazji wypowiada wiele opinii, które wyglądają na jego własne przemyślenia: co to jest patriotyzm, jaki jest cel istnienia armii, jak stosować przemoc, na której wszak opierają się działania wojskowe, jak karać za indywidualne dopuszczanie się przemocy i jak nie dopuszczać, by sprawca przestępstwa nie uszedł bezkarnie. Pobrzmiewają tu bardzo współczesne problemy, jak nagminne i w Polsce wybielanie sprawcy, a pogrążanie ofiary, która wszak sama sobie winna, skoro nawinęła się złoczyńcy pod rękę.

 

Te traktaty, fragmenty teoretyczne zostały z poprzedniego polskiego wydania usunięte, wskutek czego pamiętam „Żołnierzy kosmosu”, nazwanych „Kawalerią kosmosu”, jako cienką książeczkę do cna wypełnioną bitwami i rujnowaniem. Dziś, gdy nasi żołnierze narażają życie w Iraku, Afganistanie i innych egzotycznych miejscach, a zaraz pojadą do Czadu, wywody Heinleina wydają się polskiemu czytelnikowi o wiele mniej wydumane. Z drugiej wszelako strony zaraz przypomina mi się odzywka Janusza Zajdla z wywiadu, jakiego udzielił mi w roku 1981: Gwiezdne wojny nie mają sensu – likwidują obiekty, o które idzie gra. I prawda to, i nieprawda. Wskutek rozwoju technologii wojennych Ziemia lada chwila stanie się za ciasna dla działań wojennych, w tym sensie, że użycie naprawdę mocnych środków do gnębienia wroga mogłoby mimowiednie rozłupać i naszą planetę, a ludzkość poszłaby na rozkurz w kosmos. W ten sposób każdy z nas zostałby pośmiertnie astronautą; no ale skoro prezydent raz po raz awansuje nieboszczyków i przypina im medale, więc i pośmiertne loty bez skafandra w kosmos mają swoją logikę.

 

Wyprowadzenie wojny poza Ziemię jest zatem nie wymysłem, nie kaprysem, tylko twardą koniecznością i tu Heinlein miał rację. W kosmosie, nawet tym najbliższym, jest dosyć miejsca, aby się naparzać, a i sprzątać pobojowiska nie trzeba, bo próżnia wszystko wessie. Można jedynie dyskutować, czy wojna kosmiczna przybierze taką formę, jak opisuje Heinlein; moim zdaniem nie, gdyż zostaną z niej w dużym stopniu wyeliminowani żywi ludzie. Żołnierzy z krwi i kości zastąpią automaty i roboty, kompletnie w jego powieści nieobecne (choć kapitalne neopsy to wszak bioroboty?), ulubiona przez Amerykanów wojna sprzętowa kompletnie wyprze działania prowadzone wojskiem białkowym. Pozostaną jeno grona dowódcze, skryte w orbitalnych fortecach, które stamtąd będą się wzajem razić głowicami. Zresztą i na Ziemi ku temu już idzie: podziemne bunkry na wielkich głębokościach, skryte przed ciosami nieprzyjaciela, same zadadzą mu klęskę, jeśli tylko zgromadzone tu i tam arsenały zechcą słuchać komend albo jeśli nie zerwie się z nimi łączność.

 

 

 

Podstawowe prawdy są niezmienne i jeśli którąś z nich wyrazi człowiek przenikliwy, nie ma najmniejszej potrzeby, niezależnie od tego, jak bardzo zmienia się świat, formułować ich na nowo, powiada Heinlein. To jedno z tych ładnych zdań, dla których warto przeczytać całą książkę. Autor poprzedza więc stosownymi cytatami każdy z rozdziałów, a pierwszy cytat wygląda tak:

 

 

Naprzód, małpy! Macie zamiar żyć wiecznie?

 

bezimienny sierżant dowodzący plutonem, 1918 r.

 

 

 

Trochę mnie to rozczuliło, bo pamiętam nieźle, że odzywka ta brzmiała: Cóż to, skurwysyny, czyżbyście chcieli żyć wiecznie? i została wygłoszona tonem lekkiego zdziwienia przez cesarza Prus Fryderyka Wielkiego do żołnierzy rejterujących z pola bitwy pod Kolinem w 1757 roku, w czasie wojny 7-letniej. „Bezimienny sierżant”, zapewne amerykański, mógł o Fryderyku Wielkim w ogóle nie słyszeć, ale Heinlein sprawia wrażenie człowieka kumatego, który przeczytał parę książek z historii wojskowości i takie rzeczy nie powinny mu się zdarzać. Może to zresztą żart, zbyt wysublimowany jak na moje przytępione receptory, więc go nie konsumuję.

 

Dziś czytam „Żołnierzy kosmosu” jako pochwałę machiny wojennej, jako gloryfikowanie rozwiązywania konfliktów z pozycji siły, z tym że muszą to robić mądrzy ludzie. Skoro brak takich w polityce, muszą znaleźć się w wojsku, i zaiste, kto czytał biografię Pattona albo Guderiana, ten wie, że byli to jegomoście nie w ciemię bici. W tym sensie jest powieść Heinleina rzadkim na terenie literatury manifestem militarystycznym, autor zdaje się przejawiał niezdrową sympatię do wojska, które z powodu choroby musiał przedwcześnie opuścić. Niejako przy okazji wartkiej akcji rozwinął swe tyrady, np. przeciw marksistowskiej teorii wartości czy przeciw relatywizowaniu winy i rozmywaniu odpowiedzialności. Te poglądy identyfikują go jako prawicowca i antykomunistę, czyli kogoś, kto cieszy się naszą nieustanną sympatią.

 

 

 

Powieść „Żołnierze kosmosu” pochodzi z 1959 roku. Była to, jak czytam na stronie wydawcy, forma ostrego protestu (by ją napisać, przerwał nawet prace nad „Stranger in The Strange Land”) przeciwko złamaniu przez Związek Sowiecki postanowień dotyczących zaprzestania prób z bronią jądrową, zainicjowanych przez Eisenhovera w 1958 roku. Robale, z którymi walczy ziemska Piechota Mobilna, ukrywają pod swymi szkaradnymi postaciami sowiecki militaryzm, mentalność i sowieckie metody prowadzenia wojny. Są one dla autora odrażające i takie też mają ukazać się czytelnikom. Dziś jednak przede wszystkim imponuje Heinleinowa technika wojenna: każdy pojedynczy żołnierz dysponuje elektronicznym oglądem pola bitwy i komunikuje się cały czas ze swym dowódcą, dysponując przy tym siłą rażenia równą bodaj pancernikowi. Kto się przygląda najnowszym projektom modyfikowania pola walki, ten z czystym sumieniem nazwie Heinleina wizjonerem.

 

Jednocześnie zaś w biurach mamy maszyny do pisania, listy idą na adres pocztowy cioci Eleonory, bo nikt nie słyszał o poczcie innej niż listonosze, a pewne sceny z życia Johnny’ego Rico żywcem przypominały mi fragmenty z udziałem kadeta Pirxa ze znanego cyklu Lema. To tak, jak u Lema w pochodzącym z tego samego czasu „Niezwyciężonym” kurs gwiazdolotu wytycza się cyrklem. Z Lemem wiąże też Heinleina stosunek do seksu: nawet osiągnąwszy wiek męski Rico pozostaje prawiczkiem, skoncentrowanym na wielbieniu kobiet bez żadnych kosmatych myśli. To mi się wydaje bezecnym idealizowaniem życia wojskowego, bowiem pewien jestem, że kto idzie z desantem na bardzo prawdopodobną śmierć, ten sobie zechce wcześniej przynajmniej pochędożyć, aby w godzinie śmierci nie żal mu było straconych okazji.

Spoza tych realiów wojenno-wojskowych wyłania się ciekawy obraz społeczeństwa. Jedyną możliwością zdobycia obywatelstwa i praw wyborczych jest odbycie służby wojskowej, a za przewinienia drogowe grozi chłosta, która bynajmniej nie jest popołudniową pieszczotą, tylko fizyczną dolegliwością, skoro trzeba się po niej zbierać kilka dni. Oznaki niesubordynacji czy patologie leczy się radykalnie – przez powieszenie, tak że każdy mocno się zastanowi, nim coś weźmie i przeskrobie. W miejsce zatem naszego rozlazłego i permisywnego społeczeństwa, w którym wszystko wolno, i to od małego, łącznie z gwałceniem, maltretowaniem i pozbawianiem życia, bo zaraz prawo i postępowa prasa staną w obronie takiego okaleczonego lubo zdefektowanego pod względem umysłowym winowajcy, Heinlein widzi społeczeństwo ostrych zasad, gdzie obowiązuje tak – tak i nie – nie. Gdzie sprawca ponosi karę za swe czyny, a zasługa nie zawsze zostaje nagrodzona, ponieważ bycie prawym, dzielnym, odpowiedzialnym to nie łaska, którą wyświadczamy społeczeństwu, tylko nasz psi obowiązek. I to bodaj brzmi najbardziej fantastycznie w tej liczącej już przecież pół wieku powieści.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie posłowia do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...