Ulver - Norweskie brzmienie zawsze w ataku!

Autor: Monika "Mona" Bigaj-Kisała Redaktor: Levir

Dodane: 18-01-2008 12:13 ()


 

W sumie lepiej byłoby powiedzieć, że Ulver to projekt – bo prócz trzech stałych muzyków o norweskich imionach orbituje wokół nich wielu mniej lub bardziej norweskich artystów. Przyjmijmy jednak, że to zespół.

 

Jednym z najtrafniejszych określeń muzyki wilków (jako że Ulver w znanym nam skądinąd języku norweskim oznacza po prostu wilki – rozbraja mnie prostota tej nazwy, naprawdę), z jakim się zetknęłam jest stwierdzenie iż przy każdym ich nowym albumie nie należy zadawać pytania 'dobry jest?' (takie pytanie jest zbędnie, OCZYWIŚCIE, że jest dobry), a raczej 'jaki to rodzaj muzyki?'.

 

Ponieważ nazywanie stylów muzycznych wywołuje u mnie agresję, podam iż Wikipedia uznaje Norwegów za ludzi zaczynających od black metalu a kończących na eksperymentalnym, elektronicznym, ambientowym i awangardowym trip hopie. Cokolwiek by to nie znaczyło, podejrzewam zresztą, że ktokolwiek to napisał, sam nie wiedział o co mu chodziło. A wystarczyło napisać: każda płyta Ulvera jest inna. Posłuchaj sobie "Kveldssanger" i "Shadows of the Sun" i znajdź drugi zespół z takim rozstrzałem. Po kwadransie daj sobie spokój z szukaniem i odpal "Perdition City" z niesamowitym "Nowhere/Catastrophe". I żegnaj – witamy w świecie, w którym William Blake jest mesjaszem.

 

Kawałek historii – cofamy się do 1994 roku, gdy Ulver wypuszcza bajkę w pięciu rozdziałach "Bergtatt - Et Eeventyr i 5 Capitler". Mając w pamięci to, że większość metalowych kawałków norweskich grup wykonywanych jest w języku norweskim bądź angielskim, fakt iż ludowa opowieść o dziewczynie zwiedzionej z górskiej ścieżki przez podstępnego trolla śpiewana jest w staroduńskim sporo powie nam o Ulverze. A oni dopiero zaczynali się rozkręcać.

 

Rok później wydali "Pieśni Zmierzchu – Kveldssanger". Niesamowity głos Garma i akustyczne norweskie folkowe brzmienia sprawiają, iż tego albumu nie da się zapomnieć. Wraz z pierwszym i trzecim albumem uważa się go za blackmetalową trylogię Ulvera, choć black metalu tam dużo nie znajdziesz. Co znajdziesz? Jesienną mżawkę Starego Świata, bo "Kveldssanger" jest bardzo warhammerowy.

 

 

"Nattens Madrigal - Aatte Hymne til Ulven i Mandel", czyli "Madrygał Nocy – Osiem Hymnów do Wilka w Człowieku" jest najgorzej nagranym albumem świata, który powstał w 1996 roku. Przyczyny koszmarnego nagrania owiane są plotkami. Podobno całość została nagrana w lesie – hah, pewnie jeszcze w nocy, żeby było klimatyczniej. Garm jednak z okazji omawiania wysmakowanych gustów zespołu stwierdził kiedyś iż nagrywali osiem hymnów na magnetofonie, bo nie mieli kasy na studio, jako że fundusze przyznane im przez wytwórnię przeputali doszczętnie na garniaki od Armaniego, piwo, dragi i nie pamięta co jeszcze. Tak czy inaczej nieszczęsny madrygał – historia o mężczyźnie, który zawiera pakt z diabłem i zmienia się w wilkołaka - kończy ulverowy okres blackmetalowy.

 

Od kilku lat wprawdzie Garm twierdzi, że kiedyś nagrają "Nattens Madrigal" jeszcze raz, ale jakoś nie mogą się za to zabrać.

 

Chłopcy z Ulvera z uporem godnym lepszej sprawy twierdzili, iż nie należą do blackmetalowej sceny, naprawdę. Do dobrego blackmetalowego tonu należy kłanianie się szatanowi – tłumaczyli nieśmiało – a nas bardziej kręci Thomas Kingo (siedemnastowieczny psalmista). W 1998 roku potwierdzili swoje deklaracje niezwykłym "Themes from William Blake's The Marriage of Heaven and Hell", dwupłytowym albumem inspirowanym mistyczną twórczością* angielskiego artysty. Wokalnie album jest świetny, Garm zaprosił gości i udało im się bardzo ciekawie zinterpretować rewolucyjny poemat (oryginalne dzieło Blake’a powstało pod wpływem rewolucji francuskiej, "Piekła" Dantego i "Raju Utraconego" Miltona – to z kolei dużo mówi o Blake’u), choć to właśnie nowatorskie wykonanie muzyczne (milutki skądinąd ambient i mieszanka wielu innych dziwnych gatunków) sprawiło, że do dziś ta płyta uznawana jest za jedną z ważniejszych pozycji. Ulver nie byłby Ulverem, gdyby nie zrobił czegoś po swojemu, dlatego wszystkim potencjalnym słuchaczom wyjaśniam że owszem, "A Song of Liberty" zawiera w sobie 20 minut ciszy i tak, jest to zgodne z planem.

 

Eksperymentalny elektroniczny trip hop, czymkolwiek by nie był, to styl, którym przywitał nas Ulver na otwarcie nowego wieku. "Perdition City" jest bardzo wyraźnym albumem, bardzo czystym – i mniej więcej nakreśla pewien kierunek, w którym do dziś norweskie wilki podążają. Osobiście uważam go za najbardziej eteryczny z całego dorobku zespołu, a jedyny wokalny popis Garma to wymiatający po prostu "Nowhere/Catastrophe". Znawcy twierdzą, że widać tu inspirację Craigiem Armstrongiem, mi jednak "Perdition City" kojarzy się z legendarnym "Ghost in the Shell" Kenji’ego Kawai. "Perdition City" nosi podtytuł music for an interior film – i słuchając tej muzyki faktycznie oczyma wyobraźni widzimy filmowe drapacze chmur cyberpunkową nocą. Philip K. Dick umarłby przy tej muzyce.

 

W 2002 roku pojawiło się "Teachings in Silence", kompilacja "Silence Teaches You How To Sing" i "Silencing the Singing". I końcu pojawiło się coś, co już było – okazało się, że chłopcy z Ulvera mają słabość do delikatnych acz niepokojących dźwięków w tle (przewijają się one do dziś). Na "Perdition City" były jednak tylko interesującym dodatkiem, a tu wysuwają się niemal na pierwszy plan wzmacniając niesamowicie psychotyczny klimat ("Darling, didn’t we kill you?" - mój absolutny faworyt tej płyty).

 

Listopad tego samego roku przyniósł soundtrack "Lycantropen Themes" – tym razem prawdziwy soundtrack z prawdziwego szwedzkiego niszowego filmu. Tu recenzenci, dziękować bogom, byli zgodni w kwestii reprezentowanego typu muzyki, którym tym razem wyraźnie jest ambient. Muzyka jest niesamowicie klimatyczna, ale oczywiście różni się od poprzednich nagrań – nie jest ani tak czysta ni tak psychotyczna. Chłopcy stwierdzili najwyraźniej, że trzeci taki album może sprowokować dziwnych ludzi do nazwania ich prog-experimental-ambient-black-metalowcami, postanowili zatem po raz kolejny poeksperymentować.

 

Zanim jednak sami zabrali się za eksperymenty w 2003 roku ukazał się "1993-2003: First Decade in the Machines", będący remiksami rozmaitych utworów Ulvera w interpretacji rozmaitych artystów (przyznam, że "Bog's Basil and Curry Powder Potatoes Recipe" w interpretacji Bogdana Raczyńskiego jest… cóż, specyficzny). Naturalnie, chłopcy musieli sami się zremiksować i wzięli na warsztat fragment "Nocnego Madrygału", który w końcu brzmi. W tym samym roku Ulver wypuścił jeszcze "A Quick Fix of Melancholy" będące dwudziestominutową zabawą chłopców z kilkoma tematami znanymi z poprzednich płyt w nieco mniej minimalistycznym wydaniu.

 

Prócz remiksów 2003 rok zaowocował jeszcze czarującym skądinąd albumem "Svidd neger" będącym po prostu soundtrackiem z filmu o tym samym tytule. Film jest równie optymistyczny jak "Requiem for a dream", a opowiada o alkoholiku i zabójcy żony oraz dziecka szukającym miłości swojego życia – muzyka jednak jest dużo łatwiej przyswajalna, jest to chyba najłatwiejszy w odbiorze album Ulvera. Polecam zwłaszcza króciutki kawałek "Wild Cat".

 

2004 rok minął pod znakiem dwóch kolejnych ścieżek dźwiękowych do filmów "Chlorox, Ammonium and Coffee" oraz "Uno". Oba filmy okazały się być skomplikowane, niszowe i norweskie do tego stopnia, że nigdzie nie ma o nich ciekawych informacji. Jest to przykre dla niżej podpisanej, która wobec niszowości norweskich filmów skoncentruje się na kolejnym albumie. Będącym, co normalne u tych chłopców, czymś nowym.

 

Nagrane w 2004 roku "Blood Inside" ukazało się dopiero rok później i zaskoczyło oczekujących ambientu i minimalizmu niemal symfonicznym brzmieniem. Nie wiem wprawdzie gdzie entuzjaści dopatrzyli się podobieństwa do "Tokaty i fugi w D minor" Bacha w "It Is Not Sound", ale podobno takie podobieństwo istnieje. Tak czy inaczej osobiście nie nazwałabym tego bogatym brzmieniem (piszę te słowa słuchając Ayreona, weźcie na to poprawkę), jest jednak z pewnością dużo bogatsze niż to, do czego nas chłopcy przyzwyczaili. Mimo tak przerażających gatunków jak metal, rock, post-, prog-, elektro- cokolwiek, album jest jak zawsze klimatyczny i jak zawsze eklektyczny.

 

I w końcu piece de resistance. Ubiegłoroczne cacuszko określone przez Garma jako ‘mroczne, ponure i tragiczne’. Zawierające w sobie najlepsze cechy Ulvera z ostatnich trzynastu lat i zapowiadające dalszy rozwój zespołu. Tu możemy porozmawiać o orkiestrowym brzmieniu, gdyż w nagraniach wziął udział kwartet smyczkowy. "Shadows of the Sun" jest nazwany przez samych muzyków tworem eksperymentalnym, ale znawcy widzą tu zarówno new age jak i art rock. Znawcy widzą też wiele inspiracji, ale jedyne, co wiadomo na pewno to niezły cover "Solitude" Black Sabbath.

 

Niezależnie od nazwy i inspiracji, album zbiera zasłużone pochwały od krytyków. Spokojne, melancholijne brzmienie, mroczny, ale nie dołujący klimat i lekki niepokój w tle – czegóż chcieć więcej od norweskich wilków?

 

Może kolejnego albumu?

 

 

* dla tych, którzy nie rozumieją pojęcia "mistyczna twórczość" wyjaśnię, że Blake był ćpunem. Jak to artysta.

 

Oficjalna strona zespołu: http://www.jester-records.com/ulver/ulver.html

 

W Varii do tej pory ukazały się:

White Skull

E Nomine

 

 

 

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...