"To nie jest kraj dla starych ludzi" - fragment

Autor: Cormac McCarthy Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 03-01-2008 13:14 ()


 

Jeszcze ktoś musiał przeżyć oprócz tamtego, co błagał o wodę, pomyślał.

Ruszył na przełaj doliną i szerokim łukiem dotarł do miejsca, gdzie w słońcu ukazały się ślady opon odciśnięte w rzadkiej trawie. Odszedł jakieś sto metrów na południe. Wreszcie trafił na trop tamtego człowieka. Idąc dalej, zobaczył krew na trawie. Potem jeszcze więcej krwi.

- Nie zajdziesz daleko - powiedział. - Może myślisz, że tak, ale ci się nie uda.

Zostawił ślady i wszedł na pobliski pagórek, trzymając pod pachą odbezpieczony pistolet H&K. Przez lornetkę spojrzał na południe. Nic. Stał, obracając w palcach kieł dzika wiszący w rozchyleniu koszuli.

- Teraz gdzieś się ukrywasz - ciągnął - i patrzysz na swoje ślady. Prawdopodobieństwo, że cię zobaczę wcześniej niż ty mnie, jest tak znikome, jak to, że nie wpadniesz.

Kucnął, oparł łokcie na kolanach i przez lornetkę przyjrzał się skałom w najwyższym punkcie doliny. Usiadł po turecku. Znów przez lornetkę obejrzał okolicę, tym razem wolniej, a następnie po prostu siedział.

- Nie chowaj się - mruknął - podnieś swoją poranioną dupę i wyjdź. No, ruszże się.

Zerknął na słońce. Koło jedenastej. Nie wiadomo, czy to wszystko zdarzyło się ostatniej nocy. Równie dobrze mogło to być dwa, a nawet trzy dni temu.

Chyba jednak ostatniej nocy.

Zerwał się słaby wiatr. Moss zsunął kapelusz na tył głowy, otarł pot z czoła bandaną i z powrotem wepchnął ją do kieszeni dżinsów. Spojrzał w stronę niewysokiego skalnego wzgórza, które zamykało kotlinę od wschodu.

Żaden ranny tam nie wejdzie, stwierdził. Po prostu nie da rady.

Moss z trudem wspinał się na szczyt, a gdy tam dotarł, zbliżało się południe. Daleko na północy przez rozedrgane powietrze zobaczył jadący ciągnik siodłowy z naczepą. Piętnaście kilometrów. Może nawet ponad dwadzieścia. Droga numer 90. Usiadł i powoli oglądał przez lornetkę teren, który się przed nim rozciągał. Nagle ją zatrzymał.

Na skraju osuwiska pod stokiem dostrzegł coś niebieskiego. Dłuższy czas przypatrywał się temu przez lornetkę. Nie poruszało się. Uważnie obejrzał miejsce wokół niebieskiego skrawka. Potem znów mu się przyglądał. Prawie po godzinie wstał i ruszył w dół.

Pod głazem leżał martwy mężczyzna, a w trawie między jego nogami połyskiwał niklowany policyjny pistolet czterdziestkapiątka. Mężczyzna prawdopodobnie siedział oparty o głaz, a potem się osunął. Miał otwarte oczy. Wyglądał, jakby coś niewielkiego w trawie przykuło jego uwagę. Na ziemi, a także na głazie była krew. Jeszcze ciemnoczerwona, ale przecież znajdowała się w cieniu. Moss podniósł pistolet, kciukiem nacisnął bezpiecznik i zwolnił kurek. Kucnął i spróbował zetrzeć krew z nogawki spodni martwego mężczyzny, ale się okazało, że już skrzepła. Wstał, wetknął sobie pistolet z tyłu za pas i rękawem koszuli otarł z czoła pot. Odwrócił się i ponownie rozejrzał wokół. Przy kolanie mężczyzny stała ciężka skórzana walizka na dokumenty. Moss miał absolutną pewność, co w niej jest, lecz na myśl o tym przeraził się, nie wiedząc dlaczego.

Kiedy wreszcie podniósł walizkę, odszedł kilka kroków, usiadł na trawie, zdjął z ramienia sztucer i położył obok. Siedział z pistoletem na kolanach, trzymając walizkę między rozsuniętymi nogami. W końcu rozpiął dwa paski, nacisnął mosiężny zamek i ją otworzył.

Walizkę wypełniały po brzegi banknoty studolarowe w paczkach oklejonych banderolami z napisem „10 000 $". Nie wiedział, do czego miały służyć, ale wpadł na całkiem niezły pomysł. Popatrzył na walizkę, a potem ją zamknął i siedział z opuszczoną głową. Ujrzał całe swoje życie, od narodzin aż do śmierci. Teraz wszystko zależało od dwudziestu kilogramów papieru w walizce.

Uniósł głowę i popatrzył na zbocze. Słaby północny wiatr. Chłodny. Słońce. Pierwsza po południu. Moss spojrzał na martwego mężczyznę leżącego w trawie. Jego buty z krokodylowej skóry były pełne krwi i już czerniały. Skonał tutaj, w tym miejscu. Odległe góry na południu. Wiatr w trawie. Cisza. Moss zatrzasnął zamek walizki, z powrotem zapiął paski, wstał, zarzucił sztucer na ramię, a następnie podniósł walizkę, chwycił pistolet maszynowy i w towarzystwie własnego cienia ruszył w drogę.

Pomyślał, że wie, jak wrócić do swojego pikapu, lecz także przyszło mu do głowy, że nie może błądzić po pustyni, gdy zapadnie zmrok. Wiedział, że w okolicy są grzechotniki, więc w razie ukąszenia nocą, według wszelkiego prawdopodobieństwa, podzieliłby los tamtych ludzi, a walizka wraz z zawartością przeszłaby w ręce kogoś innego. Z drugiej strony marsz przez otwarty teren w biały dzień byłby kłopotliwy dla człowieka z pistoletem maszynowym na ramieniu i walizką z kilkoma milionami dolarów. Prócz tego z całą pewnością ktoś się zjawi, by odzyskać te pieniądze. Może nawet kilka osób.

Przez chwilę się zastanawiał, czy nie wrócić po śrutówkę z bębnowym magazynkiem. Miał duże zaufanie do tej broni. Nawet pomyślał, że zostawi pistolet maszynowy. Za jego posiadanie grozi więzienie.

Niczego jednak nie zostawił ani po nic nie wrócił. Ruszył do swojego samochodu. Wybierał dogodne przejścia przez grzbiety bazaltowych skał i maszerował po płaskim lub falującym terenie między nimi. Pod koniec dnia znalazł się na polnej drodze, którą tyle godzin temu szedł w przeciwnym kierunku, gdy jeszcze panował mrok przed świtem. Wreszcie pokonał ostatnie półtora kilometra dzielące go od pikapa.

Otworzył drzwi pasażera i postawił sztucer na podłodze. Następnie podszedł do drzwi od strony kierowcy, przesunął fotel do przodu, po czym umieścił za nim walizkę i pistolet maszynowy. Pistolet policyjny i lornetkę położył na fotelu pasażera. Wsiadł, cofnął fotel jak najdalej i włożył kluczyk do stacyjki. Potem zdjął kapelusz, wygodnie się rozsiadł i z głową opartą o zimną szybę z tyłu po prostu odpoczywał z zamkniętymi oczami.

Po dotarciu do autostrady zwolnił, z turkotem pokonał kratownicę zatrzymującą bydło i gdy znalazł się na asfalcie, włączył reflektory. Jechał na zachód, w kierunku Sanderson, cały czas utrzymując dozwoloną prędkość. Na wschodnim krańcu miasta zatrzymał się na stacji benzynowej, gdzie kupił papierosy i długo pił wodę, a następnie pojechał do Desert Aire, zahamował przed przyczepą mieszkalną i wyłączył silnik. W przyczepie paliło się światło.

- Człowiek przeżyje sto lat - rzekł do siebie - i nie trafi mu się drugi taki dzień, jak dziś. - Natychmiast pożałował swoich słów.

Wyjął ze schowka latarkę, wysiadł, zza fotela wyciągnął pistolet maszynowy i walizkę, a potem wczołgał się pod przyczepę. Obejrzał ją od spodu, leżąc na ziemi. Rury z marnego plastiku i sklejka. Kawałki izolacji. Wcisnął H&K w kąt, zasłonił izolacją, a potem leżał i myślał. W końcu wyczołgał się z walizką, otrzepał ubranie i po schodkach wszedł do przyczepy.

Kobieta siedziała na kanapie, oglądając telewizję i pijąc colę. Nawet nie odwróciła głowy.

- Trzecia - odezwała się.

- Mogę wracać później.

Zerknęła na niego ponad oparciem kanapy i znów wpatrzyła się w telewizor.

- Co tam masz w tej walizce?

- Kupę kasy.

- Ach tak. Już to widzę.

Poszedł do kuchni i z lodówki wyjął piwo.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...