Księżniczki a pech, czyli krótka historyja baśniowa z małą dozą czarnego humoru - opowiadanie
Dodane: 02-09-2006 21:45 ()
Za typowymi siedmioma górami, za typowymi siedmioma lasami leżało sobie kiedyś typowo typowe królestwo. Nie za duże, nie za małe - takie w sam raz. Coroczne plony były tam obfite, podatki niskie, a chłopi szczęśliwi. Król owego państewka był, żeby nie nadużywać politycznej poprawności, mężczyzną nie pierwszej już młodości. I można by tak opowiadać w nieskończoność, ale przecież nie o tym miała być ta historyja krótka, lecz jak sama jej nazwa wskazuje, o księżniczkach. A konkretniej rzecz ujmując - o jednej księżniczce. Tak, być może dobrze w tym momencie domyślasz się drogi czytelniku, iż wyżej wspomniany władca posiadał córkę.
Rzecz z księżniczkami miała się generalnie tak: a to sukienka była nie taka, a to jedzenie nie dość zmangladyzowane (cokolwiek by to nie miało znaczyć), a to jeszcze masa innych rzeczy. Ponadto księżniczki miały tendencje do bycia upartymi, pazernymi i zazwyczaj dość ładnymi, co jednak za cholerę nie chciało iść w parze z inteligencją wyższą, niż inteligencja kury wiszącej u powały w pozycji "na nietoperza".
Ta księżniczka była jednak całkowicie inna. Nie dość, że ładna, to na dodatek inteligentna, a do tego urocza, kobieca i elegancka. Niezbyt gruba, a zarazem nie za chuda. O elektryzującym kocim spojrzeniu niebieskich jak niebo oczu, o śmiechu tak perlistym, że małże powinny się wstydzić, i włosach czarnych niczym noc, węgiel i pieprz. Słowem - ideał. Jeden tylko problem trapił nieszczęsna niewiastę - prześladował ją straszliwy pech. Nie, nie... Nie mówimy tu o zwykłym pechu. Mówimy tutaj natomiast, o Pechu. I to na dodatek takim, który się udzielał wszystkim dookoła.
Nie dziwota więc, że nasza biedna bohaterka nie zdołała do tej pory znaleźć swego rycerza w lśniącej zbroi, choć prawdę mówiąc amantów nie brakowało. Jednakże, cóż... Zalotnikom zwykły przydarzać się dziwne wypadki. Ostatni z nich, zapatrzony podczas polowania w księżniczkę, nie zauważył zbliżającej się gałęzi i wywinął malowniczego kozła. Niestety, noga ugrzęzła mu w strzemieniu, a koń poniósł. Połamał się biedak niemiłosiernie. Zmarł trzy dni później. Wykrwawił się na śmierć po tym, jak nieuważny golibroda zaciął nieszczęśnika przy goleniu. Wypadki chodzą po ludziach, nieprawdaż czytelniku? Hemofilia jak widać, też...
Pewnego dnia zdarzył się jednak Cud. Na zamek przybył kolejny zacny panicz starający się o rękę przyszłej Królowej i Władczyni. Cóż w tym dziwnego, zapyta ten lub ów? A to, że wspomniany młodzieniec okazał się mieć niesłychane szczęście. Na pierwszym polowaniu nie spadł z konia, jak to ongiś bywało. Na turnieju ku czci pięknej panny nie oberwał tępą kopią tak, że ta nie dość, że przebiła grube płyty pancerza, to jeszcze uszkodziła płuco i żebra powodując rychłą śmierć. Nie mniejsze było zdziwienie gawiedzi zebranej na ślubie zacnej pary, kiedy to pan młody nie udławił się Bożym Ciałem pod postacią chleba, ani nie zakrztusił chrystusową krwią pod postacią wina. Weselny kobierzec okazał się być podobnie łaskawy i przyszły król nie zabił się ani podczas dzikich tańców na stole, ani podczas późniejszej szaleńczej galopady przez las, mającej odzwierciedlać ostatnie chwile wolności panicza. Ba! Udało się nawet w międzyczasie odratować jednego z biesiadników, starego felczera Droździka, który to niefortunnie zakrztusił się jedną z gotowanych ostryg i niechybnie ducha by oddał, gdyby nie natychmiastowa interwencja pana młodego.
Nie ma jednak tego dobrego, co na złe by nie wyszło...
Lipcowa noc była ciepła i spokojna. Młoda para miała w końcu czas tylko dla siebie. Skończył się tydzień hulanek i pijaństwa, a cała kraina powoli zaczęła wracać do codziennego rytmu. Książę po raz pierwszy w swym niezbyt długim życiu zawitał na pokoje branki. Komnata pełna była świec i pachniała kwiatami... Królewna siedziała przy toaletce, rozczesując pięknie lśniące włosy. Panicz już wcześniej poznał zamiłowanie ukochanej do rzeźbiarstwa, teraz miał więc chwilę czasu, by ponapawać swe oczy prawdziwymi dziełami sztuki, które wyszły spod jej szczupłych i delikatnych, kobiecych dłoni. W kącie, w niewielkiej wnęce stała mała rzeźba kształtem przypominająca drewniany miecz. Legenda głosiła, że za każdym razem, gdy któryś z zalotników ginął w wypadku, na rzeźbie pojawiało się nowe nacięcie. Królewicz nie doliczył się dwudziestego karbu, kiedy to potknąwszy się o zagięty róg dywanu runął jak długi i wyrżnął głową o kant zapełnionego świecami stolika. Włosy zajęły się momentalnie... Spanikowany młodzieniec zerwał się z podłogi i nic nie widząc przez gryzący w oczy dym, po raz kolejny zahaczył, tym razem o stojący przy oknie zydel, by chwilę później z jękiem tłuczonego szkła wylecieć przez okienną framugę. Krótkie pluśniecie oznajmiło o zetknięciu nieszczęśnika z taflą wody w fosie.
Księżniczka uważnie obserwowała wszystko w lustrzanym odbiciu.
- Cholera. - skwitowała krótko.
KONIEC
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...