"Ludzie" - fragment
Dodane: 26-12-2007 18:12 ()
Rozdział Pierwszy
Ostatniego wieczoru w Sudbury Mary Vaughan towarzyszyły mieszane uczucia.
Nie wątpiła, że wyjazd z Toronto wyszedł jej na dobre. Po tym, co się tam wydarzyło - Mój Boże, czy naprawdę upłynęły dopiero dwa tygodnie? - na pewno postąpiła słusznie, uciekając od wszystkiego, co przypominało jej tamten potworny wieczór. I choć przygoda skończyła się smutną nutą, Mary nie zamieniłaby czasu spędzonego z Ponterem na nic.
Jej wspomnienia wydawały się nierzeczywiste; jak fabuła zmyślonej opowieści. No ale fotografie, nagrania wideo, a nawet zdjęcia rentgenowskie dowodziły, że wszystko wydarzyło się naprawdę. Żywy neandertalczyk z innej wersji Ziemi jakimś cudem trafił do tego świata. Teraz, gdy wrócił do siebie, Mary sama nie mogła uwierzyć w to, co się stało.
Ale przecież tego nie zmyśliła. Ponter naprawdę tu był, a ona naprawdę...
Może przesadzała? Albo wyolbrzymiała wszystko w myślach?
Nie. Nie, to rzeczywiście się zdarzyło.
Polubiła Pontera, może nawet zakochała się w nim.
Gdyby tylko była całą, kompletną, wolną od traumy kobietą, może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Och, ten wielkolud i tak by ją zauroczył - tego była pewna - ale tamtego wieczoru, kiedy patrzyli na gwiazdy, a on dotknął jej dłoni, nie zesztywniałaby ze strachu.
Upłynęło za mało czasu. Tak mu powiedziała następnego dnia. Za mało czasu od...
Nienawidziła tego słowa; nienawidziła o tym myśleć i mówić.
Upłynęło za mało czasu od gwałtu.
A jutro musiała wrócić do domu, do miejsca, gdzie tamto się stało, z powrotem na York University w Toronto, do dawnego życia profesorki genetyki.
Dawnego życia w samotności.
Wiedziała, że będzie tęskniła za Sudbury. Za brakiem korków na drogach. Za ludźmi, z którymi się tu zaprzyjaźniła, za Reubenem Montego i nawet za Louise Benoît. Zauroczyła ją swobodna atmosfera maleńkiego Laurentian University, gdzie zbadała mitochondrialne DNA Pontera Boddita i dowiodła, że naprawdę jest neandertalczykiem.
Stojąc przy bocznej drodze i patrząc na bezchmurne, nocne niebo, wiedziała, że najbardziej będzie jej brakowało właśnie tego. Gwiazd w takich ilościach, że nie sposób było ich zliczyć. Galaktyki Andromedy, którą pokazał jej Ponter. I Mlecznej Drogi, biegnącej łukiem nad jej głową.
I...
Tak!
Tak!
Wiedziała, że najbardziej będzie tęskniła za migotliwą zorzą polarną, ogarniającą niebo na północy, za tymi bladozielonymi pasmami światła, za niezwykłymi kurtynami blasku.
Miała nadzieję, że zobaczy je raz jeszcze tego wieczoru. Wracając od Reubena, który urządził u siebie pożegnalnego grilla dla niej i dla Louise, zjechała na pobocze, specjalnie po to, żeby popatrzeć na nocne niebo.
Jej życzenie się spełniło. Widok zorzy zapierał dech w piersiach.
Już zawsze miała kojarzyć go z Ponterem. Przecież po raz pierwszy widziała to zjawisko właśnie z nim. Poczuła, jak dziwne mrowienie, które przyszło wraz z zachwytem, wypiera przykry skurcz, towarzyszący smutkowi.
Światła wyglądały przepięknie.
Jego nie było.
Krajobraz kąpał się w chłodnym, zielonym blasku. Zorza błyskała i tańczyła, na pierwszy plan rzucając kontury brzóz i osik, których konary lekko kołysał łagodny sierpniowy wiatr.
Ponter mówił, że często oglądał zorzę polarną. Jego ludzie, lepiej przystosowani do chłodniejszych klimatów, bardziej lubili północne szerokości geograficzne niż mieszkańcy tego świata.
Poza tym fenomenalny zmysł węchu neandertalczyków oraz ich wiecznie czuwające Kompany sprawiały, że samotne wyprawy po zmroku były bezpieczne. W Saldak, rodzinnym mieście Pontera, położonym dokładnie w tym samym miejscu co Sudbury na tej wersji Ziemi, nocą nie oświetlano ulic.
Do tego neandertalczycy wykorzystywali głównie czystą energię słoneczną, dzięki czemu ich atmosfera była o wiele mniej zanieczyszczona od tej tutaj.
Mary dopiero w wieku trzydziestu ośmiu lat po raz pierwszy zobaczyła zorzę polarną. Nie miała pojęcia, czy znajdzie jeszcze jakiś powód, by wrócić do północnego Ontario, dlatego wiedziała, że może właśnie po raz ostatni podziwia falujący blask zorzy.
Napawała się jej widokiem.
Ponter mówił, że na obu wersjach Ziemi wiele rzeczy wyglądało tak samo: ogólna topografia, większość gatunków zwierząt i roślin (choć neandertalczycy, nigdy nie zabijający dla rozrywki, nadal mieli mamuty i moa), a także generalny układ stref klimatycznych. Ale Mary była naukowcem: doskonale znała teorię chaosu, według której ruch skrzydeł motyla wystarczył, aby nieźle namieszać w pogodzie na drugiej półkuli. Choć na tej Ziemi niebo było bezchmurne, wcale nie oznaczało to, że podobnie jest w świecie Pontera.
Gdyby jednak pogoda była tam podobna, może Ponter też patrzył w tej chwili w niebo.
I może myślał o Mary.
On oczywiście widziałby na nieboskłonie dokładnie te same konstelacje, choć tam nosiły inne nazwy - żadne ziemskie działania nie mogły zaszkodzić odległym gwiazdom. Ale czy zorze wyglądały tam tak samo? Czy motyle lub ludzie mogli wpływać na choreografię świetlnego teatru? Może ona i Ponter oglądali taki sam spektakl - falującą kurtynę blasku i siedem głównych gwiazd rozciągniętej na niebie Wielkiej Niedźwiedzicy (lub Głowy Mamuta, jak on nazywał ten gwiazdozbiór).
Może teraz u niego światła zorzy tak samo przesuwały się w prawo, potem tak samo falowały w lewo i tak samo...
Jezu!
Mary opadła szczęka.
Kurtyna zorzy właśnie pękała pośrodku, niczym akwamarynowa bibuła rozdzierana niewidoczną ręką. Szczelina stawała się coraz dłuższa i szersza. Zaczynała się u góry i biegła ku horyzontowi. Za pierwszym razem Mary nie widziała nic takiego.
Świetlna płachta podzieliła się zupełnie na dwie połowy, rozstępując się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Kilka błysków - wyglądały jak iskry, ale czy rzeczywiście mogły nimi być? - zatańczyło między obiema częściami, na moment tworząc między nimi pomost. Potem połowa po prawej stronie zaczęła się zawijać od dołu, jak okienna roleta. Jednocześnie zmieniała barwy, to była zielona, to niebieska, to fioletowa, to pomarańczowa, to znów turkusowa.
Po nagłym błysku - spektralnej eksplozji światła - ta część zorzy znikła.
Tymczasem druga świetlna zasłona obracała się, tak jakby wciągał ją jakiś potężny wir w firmamencie. Kręciła się coraz szybciej i szybciej, ciskając wkoło chłodne, zielone płomienie, niczym ognisty wiatrak na tle nocnego nieba.
Mary patrzyła jak zaczarowana. Choć dopiero drugi raz miała okazję obserwować zorzę polarną, wcześniej widziała mnóstwo zdjęć tego zjawiska w różnych książkach i czasopismach. Wiedziała, że fotografie nie oddają całego piękna spektaklu; czytała o tym, że światła zorzy falują i drgają.
Ale nic nie przygotowało jej na taki widok.
Wir blasku malał i stawał się coraz jaśniejszy, aż w końcu z dziwnym trzaskiem - czy aby się nie przesłyszała? - zniknął.
Mary cofnęła się chwiejnie i natrafiła na chłodny metal wynajętego dodge'a neona. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że w otaczającym ją lesie wszystkie dźwięki - odgłosy insektów i żab, sów i nietoperzy - zamilkły, tak jakby wszystko, co żyło, w osłupieniu obserwowało zadziwiający spektakl.
Kiedy znalazła się z powrotem w bezpiecznym wnętrzu wozu, jej serce biło jak szalone, a w myślach echem wracało to samo zdanie:
Czy to powinno tak wyglądać...?
Rozdział Drugi
Jurard Selgan wstał z siedziska i zaczął krążyć po okrągłym gabinecie, słuchając opowieści Pontera o pierwszym pobycie w świecie Gliksinów.
- Rozumiem, że twoje relacje z Mare Vaughan nie skończyły się tak, jak sobie tego życzyłeś? - spytał, wracając wreszcie na miejsce.
Ponter skinął głową.
- Tak to już bywa ze związkami - przyznał Selgan. - Dobrze by było, gdyby wszystko układało się po naszej myśli, ale na pewno nie pierwszy raz spotkał cię zawód w tej sferze.
- Nie, nie pierwszy - cicho przyznał Ponter.
- Masz na myśli jakąś konkretną osobę? - spytał Selgan.
- Moją partnerkę, Klast Harbin.
- Aha. Rozumiem, że już nie jesteś z nią związany. Kto zainicjował rozstanie?
- Nikt - burknął Ponter. - Klast zmarła dwadzieścia miesięcy temu.
- Och. Wyrazy współczucia. Czy była... starszą kobietą?
- Nie. Należała do generacji 145, tak jak ja.
Brew Selgana uniosła się nad wał nadoczodołowy.
- Zginęła w wypadku?
- Miała raka krwi.
- Ach - westchnął Selgan. - To tragedia. Ale...
- Nie mów tego, Selgan. - Głos Pontera zabrzmiał ostro.
- Nie mów czego? - spytał rzeźbiarz osobowości.
- Tego, co zamierzałeś powiedzieć.
- A według ciebie co chciałem powiedzieć?
- Że mój związek z Klast zakończył się zbyt szybko, podobnie jak mój związek z Mare.
- Czy tak właśnie czujesz?
- Wiedziałem, że nie powinienem tu przychodzić - stwierdził Ponter. - Wam, rzeźbiarzom osobowości, wydaje się, że tak dużo rozumiecie. Tymczasem wszystko upraszczacie. „Związek Zielony zakończył się zbyt szybko i przypomina ci o tym sposób, w jaki zakończył się Związek Czerwony". - Ponter prychnął z lekceważeniem.
Selgan milczał przez kilka taktów, czekając, czy pacjent doda coś z własnej woli. Kiedy stało się jasne, że tego nie zrobi, ponownie się odezwał:
- Wiem, że nalegałeś, aby portal między tym światem a światem Mare został ponownie otwarty.
Słowa rzeźbiarza osobowości na moment zawisły w powietrzu i wreszcie Ponter odpowiedział:
- Sądzisz, że właśnie dlatego mi na tym zależało? Że nie przejmowałem się konsekwencjami, jakie to działanie mogło mieć dla naszego świata? Że myślałem tylko o związku z Mare?
- Liczę, że ty mi na to odpowiesz - powiedział Selgan łagodnie.
- To nie było tak. Owszem, na pozór istnieje podobieństwo między tym, co spotkało mnie z Klast, a sytuacją z Mare. Ale jako naukowiec...- Ponter gniewnie spojrzał na Selgana złotymi oczami - ...prawdziwy naukowiec, potrafię dostrzec autentyczną symetrię wydarzeń... tutaj jej nie ma... Wiem też, kiedy mam do czynienia z fałszywą analogią.
- Ale próbowałeś wywrzeć nacisk na Najwyższą Radę Siwych. Sam to widziałem na Podglądaczu, razem z tysiącami innych.
- Owszem, ale...
- Ale co? O czym wtedy myślałeś? Co chciałeś osiągnąć?
- Nic... poza tym, co uważałem za najlepsze dla naszych ludzi.
- Jesteś tego pewien?
- Oczywiście, że jestem pewien! - warknął Ponter.
Selgan umilkł, pozwalając Ponterowi wsłuchać się w echo jego słów, odbijających się od gładkiej, drewnianej ściany.
_____
Ponter musiał przyznać, że żadne z jego dotychczasowych doświadczeń - a prawdopodobnie także żadne z doświadczeń innych ludzi z jego Ziemi - nie było bardziej przerażające niż nagłe znalezienie się w innym, dziwacznym świecie, do którego trafił w absolutnych ciemnościach i nieomal utonął w olbrzymim zbiorniku wody.
Niemniej jednak w sferze przeżyć z jego własnego świata niewiele dało się porównać z potwornym strachem, jaki towarzyszył wystąpieniu przed Najwyższą Radą Siwych. Bo nie chodziło tu o zwykłą lokalną Radę, lecz o Radę Najwyższą, która rządziła całą planetą. Jej członkowie przybyli do Saldak specjalnie po to, by spotkać się z Ponterem i Adikorem oraz obejrzeć kwantowy komputer, za pomocą którego już dwukrotnie udało się otworzyć portal do innej rzeczywistości.
Najmłodsi radni należeli do generacji 143 i byli starsi od Pontera o dwadzieścia lat. Mądrość, doświadczenie i - zależnie od nastroju - także wredny upór i zawziętość ludzi w tym wieku robiły potężne wrażenie.
Ponter mógł zostawić tę sprawę. Nikt nie zmuszał jego i Adikora do ponownego otwarcia portalu. Nawet gdyby po prostu powiedzieli, że wcześniej udało im się to przypadkiem i że nie są w stanie odtworzyć eksperymentu, tylko żeński zespół naukowy z Evsoy mógłby zakwestionować ich słowa.
Jednakże możliwość wymiany między dwoma rodzajami ludzkości miała zbyt wielkie znaczenie, aby Ponter mógł ot tak ją zignorować. W sferze informacji, w zamian za to, co wiedzieli na temat nadprzewodnictwa, mogli poznać wiedzę Gliksinów o statkach kosmicznych. Ale to nie wszystko, mogło też dojść do wymiany między kulturami: arcydzieła tego świata za arcydzieła tamtego, epika dibalat za dramat tego ich Shakespeare'a, o którym słyszał, będąc tam; rzeźby wielkiego Kaydasa za prace jednego z gliksińskich malarzy.
W myślach Ponter przekonywał sam siebie, że kieruje się tylko tak szlachetnymi celami. No bo jakie osobiste korzyści mogło mu przynieść ponowne otwarcie portalu. Wprawdzie tam była Mare. Ale jej pewnie nie interesował ktoś tak bardzo inny niż ona, stwór porośnięty futrem tam, gdzie mężczyźni z jej świata byli gładcy; osobnik, który przy szczupłych Gliksinach wydawał się masywny, a do tego miał wygięty w dwa łuki wał nadoczodołowy i oczy o barwie złotej, a nie niebieskiej, tak jak u Mare, lub brązowej, jak u wielu innych przedstawicieli jej gatunku.
Nie wątpił w to, że Mare naprawdę wstrząsnęło wydarzenie, o którym mu opowiedziała, ale przypuszczał, że był to tylko jeden z powodów, dla których odrzuciła jego zainteresowanie.
Nie.
Nie miał racji.
Naprawdę coś ich połączyło. Pomimo odrębnych linii czasu, pomimo barier między gatunkami, tamto było prawdziwe. Na pewno.
Ale czy więź między nimi mogła się rozwijać, gdyby ponownie się spotkali? Ponter pielęgnował w myślach cudowne, piękne wspomnienia chwil, które spędził razem z Mare - musiały pozostać tylko wspomnieniami, bo implant nie mógł przesyłać do archiwów alibi zapisów wydarzeń z tamtej strony. Ona istniała teraz wyłącznie w wyobraźni Pontera, w jego myślach i marzeniach; nie mógł jej porównać z żadną obiektywną rzeczywistością, prócz tych kilku obrazów zarejestrowanych kamerą kołyszącego się na kablu robota, którego Adikor wysłał na drugą stronę, aby ściągnąć Pontera do domu.
Tak chyba było lepiej. Dalszy kontakt popsułby to, co już ich łączyło.
A jednak...
A jednak wszystko wskazywało na to, że ponowne otwarcie portalu jest możliwe.
Stojąc w niewielkim przedsionku, Ponter zerknął na swojego partnera, Adikora Hulda. Adikor zachęcająco skinął głową. Nadszedł moment, by wejść na salę Rady. Ponter podniósł złożoną rurę Derkersa, którą przyniósł ze sobą, i obaj przyjaciele pchnęli masywne drzwi, gotowi stawić czoło Siwym.
- Fakt, że Uczony Boddit jest dziś tutaj z nami - powiedział Adikor, wskazując Pontera - jest bezpośrednim dowodem na to, że człowiek może przejść do drugiego świata i bezpiecznie stamtąd wrócić.
Ponter spojrzał na dwudziestu Siwych, dziesięciu mężczyzn i dziesięć kobiet, po dwoje ze wszystkich dziesięciu lokalnych rad. W niektórych zgromadzeniach mężczyźni siadali po jednej stronie pomieszczenia, a kobiety po drugiej. Jednakże Rada Siwych zajmowała się sprawami dotyczącymi całego gatunku, dlatego mężczyźni oraz kobiety z całego globu siedzieli naprzemiennie, tworząc wielki krąg.
- Rzecz w tym - ciągnął Adikor - że poza Ponterem i jego córką, która przesadziła głowę przez portal podczas akcji ratunkowej, nikt inny z tego świata nie przeszedł na drugą stronę. Po raz pierwszy otworzyliśmy portal zupełnie przypadkowo. Był to niespodziewany rezultat naszych eksperymentów z komputerem kwantowym. Teraz wiemy już, że nasz wszechświat oraz wszechświat zdominowany przez Gliksinów są w jakiś sposób ze sobą splecione. Portal zawsze otwiera się właśnie tam, choć fizyka mówi nam, że musi istnieć cały wachlarz alternatywnych światów. Doświadczalnie zdołaliśmy ustalić, że przejście pozostaje otwarte tak długo, jak długo przechodzi przez nie jakiś przedmiot.
Bedros, stary mężczyzna z Evsoy, spojrzał na Adikora, marszcząc brew.
- Co zatem proponujesz, Uczony Adikorze? Mamy wetknąć tam jakiś patyk, aby się nie zamknęło?
Stojący obok Adikora Ponter odwrócił nieznacznie głowę, aby Bedros nie zauważył jego uśmieszku.
Adikor niestety nie mógł tego zrobić, bo Bedros wpatrywał się w niego nieprzerwanie, a próba odwrócenia wzroku zostałaby uznana za wyraz braku szacunku.
- Nie - odparł. - Wolelibyśmy wykorzystać coś bardziej... hm... uniwersalnego. Dern Kord, znajomy inżynier, zaproponował, abyśmy wprowadzili w portal rurę Derkersa.
W tym momencie Ponter otworzył tę, którą przyniósł ze sobą. Wsunął palce w wąski otwór i rozciągnął go na boki. Siatka z metalowych elementów zaczęła się rozsuwać przy akompaniamencie trzasków zapadek, aż wreszcie osiągnęła średnicę większą od wzrostu Pontera.
- Takich rur używa się do zabezpieczania tuneli górniczych w razie groźby zawalenia - wyjaśnił Ponter. - Po rozłożeniu wytrzymują ogromny ciężar. Można je z powrotem złożyć tylko przy użyciu specjalnego klucza odblokowującego zabezpieczenia w każdym punkcie krzyżowania się metalowych elementów.
Bedros od razu zrozumiał działanie mechanizmu.
- I sądzicie, że dzięki takiej rurze portal pozostanie otwarty na czas nieokreślony i ludzie będą mogli przechodzić przez nią jak przez tunel łączący dwa wszechświaty?
- Właśnie tak - powiedział Ponter.
- A choroby? - spytała go Jurat, przedstawicielka lokalnej społeczności, kobieta z generacji 141. Siedziała po przeciwnej stronie sali niż Bedros, więc Ponter i Adikor musieli się odwrócić. - Podobno podczas pobytu na tym drugim świecie zachorowałeś.
- To prawda - przytaknął. - Poznałem tam gliksińską kobietę, fizyczkę, która... - Umilkł gdy jeden z członków Rady Siwych się roześmiał. Ponter już się oswoił z podobnymi pojęciami, ale rozumiał, dlaczego innych śmieszyły; to tak, jakby mówił o „jaskiniowcach-filozofach". - No cóż - podjął przerwaną wypowiedź - według niej linie czasu rozdzieliły się... hm...czterdzieści tysięcy lat temu, czyli pół miliona miesięcy wstecz. Od tamtej pory Gliksini żyją w sporym zagęszczeniu i hodują dużą liczbę zwierząt w celach konsumpcyjnych. Najprawdopodobniej w takich warunkach rozwinęły się choroby, na które my nie jesteśmy odporni. Jednocześnie nie jest wykluczone, że tutaj pojawiły się inne, na które oni nie mają odporności, choć powiedziano mi, że ze względu na niewielką gęstość zaludnienia u nas, takie prawdopodobieństwo jest mniejsze. Tak czy inaczej, konieczne będzie opracowanie systemu odkażania i każdy, kto zechce podróżować między światami w jedną lub w drugą stronę, będzie musiał przejść przez takie procedury.
- Jedno pytanie - odezwał się Jindo, mężczyzna, który przybył z regionów położonych daleko na południu, po drugiej stronie niezamieszkałej strefy równikowej. Na szczęście siedział obok Jurat, więc Ponter i Adikor tym razem nie musieli się obracać. - Ten tunel między światami musi się znajdować głęboko w kopalni niklu, ponad tysiąc długości ramion pod powierzchnią ziemi, tak?
- Zgadza się - potwierdził Ponter. - Nasz komputer kwantowy, który umożliwia dostanie się do drugiego świata, musi być chroniony przed promieniowaniem słonecznym. Gruba warstwa skał stanowi taką właśnie tarczę.
Bedros skinął głową i Adikor odwrócił się twarzą do niego.
- A zatem nie zanosi się na to, by ludzie zaczęli tłumnie podróżować między światami.
- Co oznacza - Jurat podjęła tę kwestię - że nie musimy się obawiać inwazji. - Adikor odwrócił się w jej stronę, ale Ponter nadal patrzył na Bedrosa. - Podróżujący nie tylko będą musieli się przedostać przez ten wąski tunel, ale jeszcze dotrzeć na powierzchnię, zanim trafią na nasz świat.
Ponter pokiwał głową.
- Właśnie tak. Dotknęłaś samego szpiku sprawy.
- Podziwiam entuzjazm, z jakim podchodzicie do swojej pracy - odezwała się Pandaro, przewodnicząca Rady, Galasoyanka z generacji 140, do tej pory przysłuchująca się wszystkiemu w milczeniu. Siedziała w połowie odległości między Bedrosem i Jurat, dlatego Ponter obrócił się w lewo, a Adikor w prawo, aby stanąć przodem do niej. - Chcę jednak mieć pewność, że dobrze was rozumiem. Gliksini nie mają żadnej możliwości otwarcia portalu do naszego świata?
- Zgadza się, Naczelna - potwierdził Ponter. - Wprawdzie nie poznałem całej ich wiedzy w dziedzinie technologii komputerowych, ale daleko im do zbudowania komputera kwantowego podobnego do tego, jaki stworzyliśmy z Adikorem.
- Jak daleko? - chciała wiedzieć Pandaro. - Ile miesięcy?
Ponter zerknął na Adikora - w końcu to on był ekspertem od sprzętu - ale przyjaciel dał mu sygnał, aby sam odpowiedział.
- Według mnie, co najmniej trzysta, a może wiele więcej.
Pandaro rozłożyła ramiona w geście, który świadczył, że w tej sytuacji odpowiedź jest jasna.
- W takim razie nie musimy się spieszyć z rozstrzyganiem tej kwestii. Możemy poświęcić więcej czasu na analizę problemów i...
- Nie! - wykrzyknął Ponter. Oczy obecnych zwróciły się na niego.
- Słucham? - odezwała się przewodnicząca chłodnym tonem.
- Bo... chodzi mi o to... że nie mamy pojęcia, w jakim stopniu powtarzalne jest takie zjawisko na dłuższą metę. Wiele czynników może z czasem ulec zmianie i...
- Rozumiem twoje pragnienie kontynuowania pracy, Uczony Boddicie - zauważyła Pandaro - ale musimy pamiętać o ryzyku transferu chorób, skażenia oraz...
- Przecież mamy już technologię, która nas przed tym ochroni - zauważył Ponter.
- Teoretycznie tak - wtrąciła inna członkini Rady. - Ale w praktyce metoda Uczonej Kajak nigdy nie była stosowana w ten sposób. Nie mamy pewności...
- Skąd w was tyle strachu? - sarknął Ponter. Adikor spojrzał na niego w osłupieniu, ale partner nie zwrócił na to uwagi. - Oni by się tak nie bali. Wspięli się na najwyższe szczyty swojego świata! Dotarli w największe głębie oceanów! Okrążyli Ziemię po jej orbicie! Polecieli na Księżyc! To nie strach starców pozwolił im...
- Uczony Boddicie!!! - Głos przewodniczącej przetoczył się grzmotem po sali.
Ponter się zreflektował.
- Proszę... Proszę o wybaczenie, Naczelna, miałem tylko zamiar...
- Sądzę, że twoje zamiary są bardzo jasne - powiedziała Pandaro. - Ale naszym zadaniem jest zachowanie ostrożności. Na naszych barkach spoczywa dobro całego świata.
- Wiem - odezwał się Ponter, starając się, aby jego głos brzmiał spokojnie. - Wiem, ale w tym przypadku mamy tak wiele do zyskania! Nie możemy czekać niezliczone miesiące. Musimy zacząć działać od razu. Wy musicie zacząć działać od razu.
Ponter poczuł, jak dłoń Adikora delikatnie dotyka jego ramienia.
- Ponterze... - upomniał go cicho przyjaciel.
Ale Ponter się wywinął.
- My nigdy nie polecieliśmy na Księżyc. Prawdopodobnie nigdy tam nie polecimy... a to oznacza, że nigdy nie dotrzemy na Marsa ani na żadną z gwiazd. Równoległa Ziemia jest jedynym innym światem, do jakiego nasi ludzie zdołają dotrzeć. Nie możemy przepuścić takiej okazji!
Mary słyszała tę historię tak wiele razy, że podejrzewała, iż jest w niej sporo prawdy. Podobno kiedy w latach sześćdziesiątych Toronto postanowiło zbudować drugi uniwersytet, plany campusu kupiono od już istniejącej uczelni z południowej części Stanów Zjednoczonych. Takie rozwiązanie uważano za korzystne, ale nikt nie wziął pod uwagę różnic klimatycznych.
To stwarzało problemy, zwłaszcza zimą. Początkowo między gmachami było sporo przestrzeni, ale z czasem zaczęto ją wypełniać nowymi budynkami. Obecnie campus sprawiał wrażenie przeładowanego - zapchanego szkłem, stalą, cegłami i betonem.
Mimo to, nadal były tu elementy, które podobały się Mary. Jak choćby wyższa szkoła biznesu, którą właśnie mijała: The Schulich School of Busines. „Schulich" wymawiano jak „shoe lick"[1].
Do rozpoczęcia zajęć pozostał jeszcze tydzień i campus sprawiał wrażenie opuszczonego. Choć był środek dnia, Mary niepewnie pokonywała kolejne zakręty, mijała mury i wchodziła w przejścia.
Przecież tamto spotkało ją właśnie tutaj. Tu została zgwałcona.
Tak jak na większości uniwersytetów północnoamerykańskich, w York studiowało obecnie więcej kobiet niż mężczyzn. Ale i tak z ponad czterdziestu tysięcy studentów kierunków dziennych niemal dwadzieścia tysięcy stanowili mężczyźni - potencjalni sprawcy - o ile tamten potwór zaliczał się do grona studiujących na York University.
Nie, nie miała racji. Przecież York znajdował się w Toronto, a trudno było o bardziej wieloetniczne miasto. Mężczyzna, który ją zgwałcił, miał jasną skórę i niebieskie oczy. Spora część studentów nie pasowała do tego opisu.
Do tego palił papierosy; Mary dokładnie pamiętała jego śmierdzący nikotyną oddech. Niechętnie patrzyła na każdego zaciągającego się dymem studenta. Te dzieciaki urodziły się przecież w latach osiemdziesiątych, dwie dekady po tym, jak amerykański minister zdrowia Luther Terry ogłosił, że palenie tytoniu grozi śmiercią. Mimo to pewna niewielka liczba kobiet i jeszcze mniejsza mężczyzn nadal paliła.
A zatem ten, który ją zaatakował, nie był jednym z wielu; należał do mniejszości wśród mniejszości: do białych mężczyzn z niebieskimi oczami, którzy palili papierosy.
Gdyby Mary zdołała go odnaleźć, mogłaby dowieść jego winy. Nieczęsto miała okazję wykorzystać swój zawód w życiu prywatnym, ale tamtego wieczoru zawodowe umiejętności bardzo jej się przydały. Wiedziała, jak pobrać i przechować próbki nasienia gwałciciela, które mogły zawierać DNA sprawcy i pomóc w ostatecznej jego identyfikacji.
Szła przez campus zwykłą trasą. Na razie jeszcze nie musiała przeciskać się wśród tłumów, ale prawdę mówiąc, chyba czułaby się wśród nich bezpieczniej. Przecież do gwałtu doszło podczas wakacji, gdy na uniwersytecie było niewiele osób. Tłumy oznaczały bezpieczeństwo - tak na afrykańskiej sawannie, jak i tu, w Toronto.
Nagle Mary zorientowała się, że zbliża się do niej jakiś mężczyzna. Jej serce zaczęło bić szybciej, ale nie zmieniła kierunku; nie mogła przez resztę życia zawracać z drogi za każdym razem, gdy w pobliżu pojawiał się ktoś z chromosomem Y. Tylko...
Tylko że ten był biały - to zauważyła od razu.
Poza tym, miał dość jasne włosy. Włosów napastnika nie widziała; ukrył je pod kominiarką, ale blondyni często mieli niebieskie oczy.
Mary na moment zacisnęła powieki, odgradzając się od jasnego światła słonecznego, zamykając się w swoim świecie. Może powinna była pójść za Ponterem przez bramę do neandertalskiego świata. Taka myśl pojawiła się w jej głowie już wtedy, gdy biegła do niego przez campus Laurentian University, i potem, gdy razem z nim pędziła do kopalni Creighton, żeby zdążyć, zanim portal do jego rzeczywistości ponownie się zamknie. Tam przynajmniej mogłaby mieć pewność, że gwałciciel nie kręci się gdzieś w pobliżu.
Mężczyzna znajdował się już zaledwie dziesięć metrów od niej. Był młody - prawdopodobnie student letnich kursów - i miał na sobie niebieskie dżinsy i koszulkę z krótkim rękawem.
Jego oczy kryły się za ciemnymi okularami. Dzień był słoneczny i Mary też włożyła swoje. Nie mogła określić koloru oczu nieznajomego. Na pewno nie były złote, jak u Pontera - tylko u niego widziała taką barwę tęczówek.
Cała zesztywniała, gdy mężczyzna zbliżył się jeszcze bardziej.
Nawet gdyby nie miał na nosie okularów przeciwsłonecznych, Mary i tak nie zobaczyłaby koloru jego oczu, bo gdy ją mijał, odwróciła wzrok. Nie była w stanie na niego spojrzeć.
Cholera! - pomyślała. - Jasna cholera.
[1] W języku angielskim „shoe" znaczy „but", a „lick" - „liznąć, polizać". (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...