Nawikon 2007 - gawęda Indiany
Dodane: 10-12-2007 08:52 ()
Czy pamiętacie słynny Falkon 2004, kiedy to atak zimy sparaliżował życie w całym kraju, a program konwentu w piątkowy wieczór posypał się jak domek z kart?
Tak właśnie wyglądał piątek, kiedy to w konwoju dwu aut wyruszyliśmy z Lublina do Rzeszowa na odbywający się w dniach 30 listopada - 2 grudnia konwent Nawikon.
Śnieg sypał pod różnym kątami, tworząc, zwłaszcza na poboczu drogi, zdradliwe zaspy. Gdy mijaliśmy granice Województwa Lubelskiego, na postoju podszedł do mnie Mati i stwierdził, że czuje się prawie jak na owym pamiętnym Falkonie. Na szczęście nie było mrozu, bowiem nie wiem jak skończyłaby się nasza podróż. W „Spidermobilu", obok naszego kierowcy „Spidera", mnie i Michała „Miśka" Karzyńskiego było dwu kolegów z lubelskiego fandomu Star Wars - Kuba „Shonsu" Barański i Wojtek „Abad" Czerczak.
W aucie Mateusza „Matiego" Zaroda podróżował: Krzysztof "Krzyś - Miś" Księski, Jarek "Beacon" Kopeć oraz Jacek „Thon" Skulimowski. Oprócz tego busami dotarło do Rzeszowa parę osób z klubu "Grimuar", zatem reprezentacja Lublina była całkiem spora. Atmosfera, w jakiej podróżowaliśmy była świetna, lecz gdy za Niskiem ujrzeliśmy pickupa w rowie, w dodatku z przyczepą, to miny nam zrzedły. W Rzeszowie było około 20 centymetrów śniegu, który wprawdzie się natychmiast roztapiał, ale warunki do jazdy były nie najlepsze. Dzięki nie zabraniu z sobą planu miasta oraz braku punktów orientacyjnych - nie licząc pewnego betonowego pomnika, błądziliśmy około 40 minut, nim trafiliśmy pod duży budynek Szkoły Podstawowej nr 16, gdzie odbywał się konwent. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, iż akredytacja jeszcze nie działa. Były jednak informatory, co nie zawsze się zdarza, jak pokazują doświadczenia z ostatnich konwentów.
Zostawiwszy bagaże, udaliśmy się na obiad do konwentowego baru. Wielkie dzięki pewnemu młodemu tubylcowi z obsługi konwentu, który nas tam zaprowadził. Bar oferował wprawdzie małe porcje, lecz wybór był duży, a ja miałem dodatkowo widok na główną parę torów, przechodzących przez Rzeszów. Warto podkreślić, że każdy uczestnik mógł zaopatrzyć się na akredytacji w kupon, umożliwiający uzyskanie w barze zniżki. Biedny Misiek, jako jedyny szczęśliwy posiadacz programu (zapobiegliwie zabrał go ze sobą), musiał cierpliwie udostępniać informator albo odpowiadać, co się odbędzie w najbliższym czasie.
Szkoła naprawdę była duża, dość nowoczesna i poza niektórymi korytarzami to konwentowicze hm... gdzieś jakby nikli w tym wnętrzu. Nie było znanego mi z Falkonów w „Czwórce" przeciskania się przez korytarz. Sale sypialne znajdowały się na parterze, a prelekcyjne na drugim piętrze. Salę gimnastyczną przeznaczono na pokazy.
Ciekawie rozwiązano sprawę tematu przewodniego konwentu. Otóż była nim wojna, dlatego m.in. znalazł się w programie blok poświęcony właśnie temu zjawisku, a organizatorzy i obsługa w sporej części ubrali na czas konwentu mundury. Trzeba przyznać, że wyglądało to dość malowniczo, bo zwykle dochodziły gadżety - a to maska gazowa z rurą, a to chusta, ciekawa czapka, czasami jakaś replika sprzętu do hurtowego wysyłania bliźnich na lepszy świat.
Oprócz bloku wojennego, przewidziano też inne, a mianowicie: ogólny, japoński, Star Wars i konkursowy. Zatem musiałem dobrze się zastanowić, bo zwykle w jednym czasie było kilka ciekawych prelekcji. I tak np. dr Grzegorz Bonusiak opowiadał o kanibalizmie w bloku ogólnym, na japońskim można było się dowiedzie czegoś ciekawego o dziwactwach arystokratów epoki Heian, na starwarsowym - „Czym Imperium robiło ziaziu" lub wziąć udział w konkursie muzycznym. Uff... sporo tego było. Wierzcie mi - miałem kłopot by wybrać. Blok japoński kusił egzotyką, ciekawymi gadżetami w postaci dwu drewnianych lampionów, o sympatycznych organizatorkach bloku nie wspominając. Jako wieloletni fan Star Wars z drugiej strony, nie miałem ochoty opuszczać sali, gdzie odbywały się prelekcje, a była jeszcze sala z konsolami do gier komputerowych, zaś spragnieni mogli się posilić w "Hippie - barze" na pierwszym piętrze.
Ostatecznie spędziłem jakiś czas na prelekcji „Czym Imperium robiło ziaziu" w bloku Star Wars, okraszonej ciekawymi ilustracjami z rzutnika, a potem poszedłem na „4 kolory Neuroshimy" prowadzone przez Matiego...Niesamowite - nie sadziłem, że w systemie postapokaliptycznym można proponować graczom przygody, sięgając do różnych sposób prowadzenia gry. Było zatem i o horrorze, i o typowej, znanej z innych gier konwencji „strzelanki", i o walce o przetrwanie w świecie zniszczonym nuklearną zagłada. A wszystko okraszone przykładami z gier, dowcipem i niesamowitym językiem. Mati mógłby naprawdę udzielać lekcji, jak powinno się prowadzić graczy w grach fabularnych, tak by nie czuli się znudzeni.
Dyskretna obsługa czuwała, by nikt nie spożywał alkoholu, nawet nasz pokój na uboczu był kilkakrotnie wizytowany. Co bynajmniej nie przeszkadzało nam w dyskusji na różne tematy, jaką prowadziliśmy do późnych godzin nocnych.
Przekleństwo sobotniego ranka
Prelekcja o 10.00 rano zmusiła nas do wcześniejszego wstania. Niektórzy bardzo ciężko znieśli noc, widać zasiedziałym konwentowiczom spanie na karimacie nie zawsze służy. Mi jednak pora nie przeszkodziła posłuchać opowieści o wojnach z indianami, jaką toczył Mateusz Olejnik. Niestety, prelekcja pokrywała się z „Chrześcijaństwem w Japonii" w sąsiedniej sali i ostatecznie musiałem sobie podarować dalekowschodnie klimaty. Pozostałem przy Czejenach, Odzibwejach, Komanczach oraz bitwie pod Little Big Horn. Nie sądziłem wcześniej, że różnice cywilizacyjne, także i te związane z prowadzeniem wojen, będą aż tak decydującym czynnikiem, jaki pozwoli podbić cały kontynent amerykański i ustanowi białego człowieka hegemonem w Nowym Świecie. Szkoda, że prelegent miał tylko godzinę, aż prosiło się dwie i mapę USA na całą ścianę!
Kolejnym punktem była prezentacja rzeszowskiego fandomu Star Wars, w sąsiedniej sali trwała prelekcja „Mistyka - dar czy przekleństwo o. Romualda Jędrejko, ze zgromadzenia ojców paulinów, a na sali konkursowej „Konkurs o życiu" - bo taki tajemniczy tytuł miało ów punkt programu. Po zapoznaniu się z historią, osiągnięciami i planami miłośników Star Wars ze stolicy Podkarpacia poszedłem na prezentacje portalu Paradoks.
Krzyś - Miś opowiadał o planach na przyszłość, żartował i częstował cukierkami - jak zwykle zresztą, niestety ten punkt programu przegrał pod względem frekwencji z prelekcją „O, lancach, szablach i kopytach" dr. Andrzeja Olejko, bądź turniejem Sabacca w bloku Star Wars, bowiem na spotkanie z Paradoksem przyszło niewiele osób.
Lunch zjadłem w towarzystwie m.in. słynnego Levira i nie mniej znanej z portalu „Paradoks" Slavian Ignis, rozmawiając o fandomie, konwentach i planach na najbliższe miesiące.
Po powrocie wylądowałem na prelekcji Anny „Kasis" Michalskiej „30 lat Star Wars". Spragnieni wiedzy o tym, jak wysadzić sąsiada w powietrze z domem lub bez, mogli dowiedzieć się szczegółów od Bartka „Sony" Sienkiewicza lub posłuchać o japońskiej erotyce, bo taki frapujący tytuł miała prelekcja Małgorzaty „Aniołek Chan" Tuszyńskiej.
Na pewno jednak największe wrażenie robili uczestnicy konkursu „I want you! To become EMOKID". Po wejściu do sali w oczy rzucał się człowiek w białej koszulce, na której markerem narysowano drut kolczasty, bombę, pistolet i kilka jeszcze innych drobiazgów służących uprzykrzaniu sobie życia lub jego skracaniu. Kałuż krwi z poderżniętych żył i pociętych rąk bądź twarzy nie zauważyłem. Co gorsze, nie było też nikogo z charakterystyczna grzywką, ubranego na czarno, kogo można by z ową subkulturą kojarzyć. „Emoki" gdzieś się pewnie pochowały.
Następnie postanowiłem wziąć udział w konkursie „Ryczą wieki" Rafała „Merlina" Hordyjewskiego i Aleksandry „Elficy" Wołoszyn. Konkurs zapowiadał się ciekawie: trzyosobowe drużyny miały wykonywać różne zadania hm...sprawnościowe: np. tłuczenie kurzego jaja, ściskanego z obu końców albo czołganie po podłodze z zawiązanymi oczami. Jednak stwierdziłem, że poszukam innych sposobów na spędzenie wieczoru i zostawiłem Levira i Spidera samych...Czołgałem się po prawdziwej ziemi i to jeszcze na czas, podczas lekcji przysposobienia obronnego i powrót do realiów okopowo - wojennych, nawet na konwencie wojennym jakby nie patrzeć, wydawał mi się niezbyt miła perspektywą.
Hippie-bar, dzięki wkładom do podgrzewaczy herbacianych, stał się owego wieczora siedliskiem wyznawców nowego plugawego kultu białego tostera. Wyobraźcie sobie bowiem ciemny korytarz i na stoliku toster, otoczony kilkoma palącymi się podgrzewaczami. A dookoła jacyś ludzie - pewnie „erpegowcy". Istni kultyści, którzy co jakiś czas brali udział w niszczeniu zapasów chleba i żółtego sera, czyli w swego rodzaju wieczerzy. Okrzyków i pieśni nie skandowano, poza tajemniczym: „o znowu się za bardzo przypiekło".
Tego wieczora na kolację postanowiłem skosztować konwentowej pizzy, jakiej dostarczała rekomendowana przez orgów pizzeria. Po ponad godzinie oczekiwania, ja i Thon, dostaliśmy wreszcie nasz oczekiwany placek. Czas oczekiwania na kolację spędziliśmy częściowo przy akredytacji przy wejściu do szkoły, gdzie m.in. pouczono mnie, bym nie opowiadał zbyt głośno, z czym jeździ się na Dni Jakuba Wędrowycza, zwłaszcza gdy za plecami stoi ojciec, oczekujący na swego syna - magicowca.
Pizza, która wreszcie została dostarczona okazała się całkiem smaczna. Brawo dla organizatorów, że pamiętali, iż konwentowicz bez kolacji to zły konwentowicz.
Około północy w jednej z sal zebrało się kilkanaście osób, będących przedstawicielami klubów z tzw. Forum Ściany Wschodniej. Tym samym tradycyjne spotkanie zostało zainaugurowane. Na „Nawikonie", oprócz forum w wersji sieciowej, dyskusje zeszły na terminarz konwentów, jakie organizowane są od Białej Podlaskiej po Tomaszów Lubelski i Rzeszów. Udało się w końcu stworzyć ramowy kalendarz. Widząc zaangażowanie kolegów - przedstawicieli fandomu z Tomaszowa, czułem się jak ent przy hobbitach. Dość kameralne spotkanie dobiegło końca około pierwszej w nocy. Był to zarazem ostatni punkt wieczoru, wprawdzie nie ujęty w oficjalnym programie, w jakim wziąłem udział tego dnia.
Wkrótce spałem twardo. Na korytarzach odbywał się jakiś militarny LARP, a może to tylko obsługa biegała w swoich mundurach...
Dzień trzeci
Poranek powitał nas słońcem, po śniegu i zawierusze z piątku nie zostało śladu. Wiedząc, że za parę godzin trzeba będzie ruszać do domu, zebrałem część rzeczy i poszedłem na gwiezdno - wojenne kalambury, bo ani o bitwie pod Kannami, ani o pechowych bitwach w historii, ani tym bardziej o tworzeniu gier fabularnych w jedno popołudnie jakoś nie chciałem słuchać. Obsługa powoli sprzątała, kiedy w końcu udało się skłonić Matiego do wyjazdu, mogliśmy w blasku zimowego słońca rozpocząć pakowanie i przygotowania do drogi powrotnej.
Wyjazd z Rzeszowa był dobrze oznaczony, sama droga sucha i pusta, dlatego podróż powrotna upłynęła nam dużo szybciej. Żegnaliśmy „Nawikon" z wielkim żalem, mając jednak nadzieję, że niedługo spotkamy się tutaj znowu, na kolejnej, jeszcze lepszej edycji konwentu, bo widać, że impreza ma duży potencjał.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...