"InterŚwiat" - fragment

Autor: Neil Gaiman, Michael Reaves Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 20-11-2007 15:13 ()


Rozdział pierwszy

 

 

Pewnego razu zabłądziłem we własnym domu.

W gruncie rzeczy brzmi to gorzej, niż było w istocie. Właśnie skończyliśmy nową przybudówkę - dodatko­wy korytarz i sypialnię dla Lejka, zwanego też Kevinem, mojego bardzo małego brata - lecz cieśle ukończyli pracę dawno temu, a pył osiadł ponad miesiąc wcześniej. Mama zawołała nas na obiad. Szedłem na dół, na piętrze skręciłem nie w tę stronę i nagle znalazłem się w pokoju wytapeto­wanym w obłoczki i króliczki. Zorientowałem się, że skrę­ciłem w prawo zamiast w lewo, natychmiast powtórzyłem ten sam błąd i wylądowałem w szafie.

Nim dotarłem na dół, Jenny i tato już tam byli, a mama obdarzyła mnie Spojrzeniem. Wiedziałem, że próby wyjaś­nień zabrzmią żałośnie, toteż zamknąłem się i zabrałem za makaron z sosem serowym.

Widzicie jednak w czym rzecz: nie mam nawet cienia tego, co moja ciotka Maude nazwała kiedyś „wyczuciem kierunku". W miejscu, gdzie winno być, zieje u mnie czarna dziura. Nie mówię tu o odróżnianiu północy od południa, wschodu od zachodu - ja mam problemy z odróżnieniem prawej strony od lewej. To dość ironiczne, zważywszy na to, co mnie czekało...

Ale zanadto się rozpędzam. W porządku, opiszę to tak, jak nas uczył pan Dimas. Mówił, że nieważne, gdzie się zaczy­na, byle tylko mieć jakiś początek. Zacznę zatem od niego.

To był ostatni tydzień trzeciej klasy liceum i wszystko toczyło się zwykłym torem, poza naukami społecznymi, co zresztą akurat nikogo nie zdziwiło. Pan Dimas, prowadzący zajęcia, słynął z niekonwencjonalnych metod nauczania. Na zaliczenie semestru zawiązał nam oczy, potem wręczył każdemu szpilkę, kazał wbić w mapę świata i musieliśmy napisać esej o miejscu, które sobie wybraliśmy. Ja trafiłem na Decatur w stanie Illinois. Niektórzy narzekali, bo przy­padło im Ułan Bator albo Zimbabwe. Szczęściarze. Sami spróbujcie napisać dziesięć tysięcy słów na temat Decatur w stanie Illinois.

Pan Dimas często robił podobne numery. W zeszłym roku trafił na pierwszą stronę lokalnej gazety i o mało nie wyleciał z pracy, bo zamienił dwie klasy w pozostające w stanie wojny księstwa, które przez cały semestr prowa­dziły rozmowy pokojowe. W końcu negocjacje się załamały i klasy ruszyły na wojnę na quadach. Trochę ich ponio­sło i kilka osób skończyło z rozkwaszonymi nosami. Ga­zeta zacytowała wtedy pana Dimasa: „Czasami wojna jest niezbędna, żeby pokazać nam, ile jest wart pokój. Czasami trzeba się nauczyć, że prawdziwa wartość dyplomacji to unikanie wojny. A ja wolałbym, by moi uczniowie pozna­wali te lekcje na boisku, nie na polu bitwy".

W szkole plotkowano, że miał za to stracić pracę. Na­wet burmistrz Haenkle był mocno wkurzony, bo nos jego syna ucierpiał najbardziej. Mama, Jenny - moja młodsza siostra - i ja siedzieliśmy do późna, popijając mleko cze­koladowe i czekając na powrót taty ze spotkania rady miej­skiej. Lejek spał słodko na kolanach mamy - w tamtym czasie wciąż karmiła go piersią. Minęła już północ, gdy tato wszedł tylnymi drzwiami i rzucił kapelusz na stół.

- Siedem do sześciu, za - oznajmił. - Dimas zostaje. Zu­pełnie straciłem głos.

Mama wstała, żeby zaparzyć mu herbaty, a Jenny spytała tatę, czemu wstawił się za panem Dimasem.

- Moja nauczycielka mówi, że wciąż są przez niego kło­poty - dodała.

- To prawda - odparł tato. - Dzięki, skarbie. - Pociągnął łyk herbaty. - Ale to także jeden z nielicznych nauczycieli, któremu naprawdę zależy na tym, co robi. I wkłada w swą pracę więcej niż odrobinę rozumu. - Wycelował fajką w Jen­ny. - Już po godzinie duchów, kwiatuszku. Leć do łóżka.

Taki właśnie jest tato. Choć to tylko zwykły radny, część ludzi słucha się go bardziej niż burmistrza. Kiedyś tato pracował na Wall Street jako makler i wciąż ma pod opieką akcje grupki prominentnych obywateli Greenville, także tych zasiadających w radzie szkoły. Praca w radzie zajmuje mu zaledwie kilka dni w miesiącu, toteż w wol­nych chwilach tato jeździ taksówką. Spytałem go kiedyś, czemu to robi, bo inwestycje przynosiły niezły dochód, a była jeszcze pracownia jubilerska mamy. Wyjaśnił, że lubi poznawać nowych ludzi.

Można by sądzić, że groźba zwolnienia powinna prze­straszyć pana Dimasa i sprawić, by trochę wyhamował. Ale nic z tego. Jego najnowszy pomysł na egzamin zaliczeniowy okazał się nieźle przegięty, nawet jak na niego. Podzielił naszą klasę na grupki po trzy osoby, znów zawiązał nam oczy - święcie wierzył w zakrywanie oczu - i polecił kie­rowcy zawieźć nas szkolnym autobusem w przypadkowe miejsca w mieście. Mieliśmy w określonym czasie odnaleźć bez mapy kilka wyznaczonych punktów. Jeden z nauczy­cieli spytał, co to ma wspólnego z naukami społecznymi, a pan Dimas wyjaśnił, że nauki społeczne są wszystkim. Skonfiskował nam komórki, karty telefoniczne, karty kre­dytowe i gotówkę, żebyśmy nie mogli wezwać taksówki. Musieliśmy radzić sobie sami.

I wtedy właśnie się zaczęło.

l

Nie chodzi o to, że groziło nam jakiekolwiek niebez­pieczeństwo - centrum Greenville to nie Los Angeles czy Nowy Jork, czy nawet Decatur w stanie Illinois. Najgorsze, co mogło nas spotkać, to parę ciosów torebką staruszki, gdyby ktoś z nas okazał się dość głupi, żeby spróbować przejść przez Czterdziestą Drugą Aleję. Ponieważ jednak trafiłem do grupy z Roweną Danvers i Tedem Russellem, wiedziałem, że będzie ciekawie.

Szkolny autobus odjechał w obłoku spalin z diesla. Zdję­liśmy przepaski. Znajdowaliśmy się w centrum - tyle dało się stwierdzić od razu. Był początek zimnego popołudnia, wokół dostrzegłem niewiele samochodów i przechodniów. Natychmiast poszukałem wzrokiem tabliczki z nazwą ulicy. Informowała, że stoimy na rogu Sheckley Boulevard i Si­mek Street.

I wtedy zorientowałem się, gdzie jesteśmy. Tak bardzo mnie to zaskoczyło, że na moment odebrało mi mowę. By­łem dzieciakiem, który potrafił się zgubić, idąc do skrzynki na listy. Ale wiedziałem, gdzie jesteśmy - po przeciwnej stronie ulicy, przecznicę od dentysty, który parę dni wcześ­niej czyścił zęby mnie i Jenny.

Nim zdołałem cokolwiek powiedzieć, Ted wyciągnął kartkę od pana Dimasa, na której widniał adres miejsca, z którego miano nas zabrać.

- Musimy dotrzeć na róg Maple i Whale - rzekł. - Może ściągniemy twojego tatę, żeby nas podwiózł, co, Harker?

Oto, co musicie wiedzieć o Tedzie Russellu: nie potrafił­by nawet napisać IQ. Nie dlatego, że jest głupi, chociaż jest, jak kilo gwoździ, lecz ponieważ w ogóle go to nie obchodzi. Był rok starszy ode mnie, bo zimował już w jednej klasie. Wiedziałem, że usłyszę od niego najwyżej dowcipy, na któ­re prychnąłby nawet przedszkolak. Ale byłem gotów znieść towarzystwo bezczelnego głupka Russella tylko po to, by pobyć choć trochę - albo i zawsze - z Roweną Danvers.

Możliwe, że w liceum w Greenville dałoby się znaleźć ładniejsze, mądrzejsze i ogólnie rzecz biorąc, milsze dziew­czyny, ale jakoś nie miałem ochoty ich szukać. Jeśli o mnie chodziło, Rowena była tą jedyną. Lecz po dwóch latach prób wciąż nie zdołałem jej przekonać, że mógłbym być kimś więcej niż jedynie statystą w filmie jej życia. Nie dlate­go, że mnie nie znosiła czy nawet nie lubiła - po prostu nie byłem dość ważny, by zasłużyć nawet na takie uczucia. Wąt­pię, byśmy w ciągu całego roku szkolnego zamienili więcej niż pięć zdań, a zapewne cztery z tych pięciu brzmiały tak: „Przepraszam, ale chyba to upuściłaś" albo: „Hej, siedzisz tutaj?". Trudno to nazwać wielkim romansem, choć nie­zwykle ceniłem sobie każde jej słowo.

Może jednak teraz zdołam to zmienić. Może stanę się czymś więcej niż anonimowym punkcikiem na jej radarze. Miałem już prawie piętnaście lat, a ona była moją prawdzi­wą Pierwszą Miłością. Poważnie. A przynajmniej tak wów­czas sądziłem. To nie było zwykłe zadurzenie - nie tylko kochałem się w Rowenie Danvers - byłem w niej szaleń­czo, głęboko, śmiertelnie zakochany. Powiedziałem nawet rodzicom, co czuję, a to wymagało odwagi. Oświadczyłem, że gdyby kiedykolwiek mnie zauważyła, byłby to jeden z największych romansów stulecia. Widzieli, że mówię se­rio, i nawet się ze mnie nie nabijali. Zrozumieli. Życzyli mi szczęścia. Ja będę Tristanem, a ona Izoldą (cokolwiek to znaczy; tak powiedział tato), ja będę Sidem, a ona Nancy (cokolwiek to znaczy; tak powiedziała mama). Chciałem zaimponować Rowenie Danvers.

I co z tego, że przejście przez ulicę i odnalezienie kie­runku to niezupełnie wyczyn godny pióra Szekspira? Nie zamierzałem wybrzydzać.

- Wiem, gdzie jesteśmy - oznajmiłem.

Ted i Rowena spojrzeli na mnie z powątpiewaniem.

- Tak, jasne - mruknął Ted. - Prędzej z powrotem założę przepaskę. Chodź, Roweno. - Wziął ją za rękę. - Wszyscy wiedzą, że Harker nie potrafiłby znaleźć własnego tyłka, nawet gdyby ktoś związał mu z tyłu ręce.

Rowena cofnęła dłoń i spojrzała na mnie. Widziałem, że wcale nie podoba jej się perspektywa długiego spaceru z Te­dem Russellem, ale nie chciała także błąkać się po centrum przez resztę dnia.

- Na pewno wiesz, gdzie jesteśmy, Joey?

Kobieta, którą kochałem, prosiła mnie o pomoc! Poczu­łem się, jakbym umiał trafić do domu nawet z mrocznej strony księżyca.

- Żaden problem - rzekłem z pewnością siebie leminga, który wierzy, że czeka go miły dzień na plaży. - Chodź za mną. No chodź! - Ruszyłem w głąb ulicy.

Rowena wahała się jeszcze chwilę, po czym odwróciła się do Teda plecami i pomaszerowała za mną. Ted przez chwilę patrzył na nią, wstrząśnięty, potem machnął ręką w geście „a niech tam".

- To twój pogrzeb. Powiem Dimasowi, żeby rozesłał ekipy poszukiwawcze! - krzyknął, po czym roześmiał się i uniósł pięść w zwycięskim geście.

Musi być fajnie grać wyłącznie dla siebie.

Rowena dogoniła mnie i jakiś czas maszerowaliśmy ra­zem w milczeniu. Przeszliśmy przez park Arkwright i skie­rowaliśmy się na północ - no, chyba - na Corinth Street.

Po sześciu przecznicach uświadomiłem sobie coś bardzo ważnego - dobrze jest wiedzieć, gdzie się jest, ale jeszcze lepiej wiedzieć, dokąd się idzie. A tego właśnie nie wiedzia­łem - zaledwie po paru minutach poczułem się bardziej zagubiony niż kiedykolwiek wcześniej. A co gorsza, Rowena też to wiedziała - poznałem to po tym, jak na mnie patrzyła.

Zaczynała mnie ogarniać panika. Nie chciałem zawieść Roweny. Ale też nie chciałem, żeby zobaczyła, jak robię z siebie głupka. Powiedziałem zatem: „Zaczekaj chwilkę" i nim zdołała cokolwiek odrzec, pobiegłem naprzód.

Kierowała mną rozpaczliwa nadzieja: może znajdę na­stępną znaną mi ulicę albo miejsce. Skręciłem za róg i po kolejnej przecznicy ujrzałem budynek, który wyglądał zna­jomo. Ruszyłem ku niemu - Arkwright Boulevard, równo­ległą do parku - by się upewnić.

l

Pogoda w Greenville nawet w najlepszych czasach bywa dość osobliwa. Sprawia to bliskie sąsiedztwo Grand Ri­ver, dzięki której mamy tutaj browary i turystów, których przyciągają znane szlaki i wodospady. Lecz rzeka jest także źródłem mgły, rozpełzającej się po mieście za każdym ra­zem, gdy nadchodzą chłody. Jedna z owych mgieł zaczynała gęstnieć na rogu Arkwright i Corint. Zagłębiłem się wprost w nią i poczułem na twarzy zimne krople. Zazwyczaj kiedy znajdziemy się we mgle, ta wydaje się rzadsza, ale nie tym razem. Czułem się, jakbym wędrował w chmurze gęstego dymu, szarego i oślepiającego.

Po prostu parłem naprzód, nie zwracając uwagi na mgłę - miałem w końcu ważniejsze sprawy na głowie. Po­przez opary widziałem migotliwe światła we wszystkich ko­lorach tęczy. Dziwne, jak wygląda miasto, kiedy oglądamy jedynie jego światła.

Skręciłem za róg w Fallbrook Street, wyszedłem z mgły - i zamarłem. Znalazłem się w zupełnie obcej części miasta. Po drugiej stronie stał McDonald, zwieńczony wielkim łukiem w zieloną kratę. Pewnie jakaś szkocka promocja. Dziwne. Zauważyłem go, ale nie zarejestrowałem, bo za bardzo zaj­mowały mnie myśli o Rowenie. Zastanawiałem się też, czy istnieje jakikolwiek sposób pozwalający jej wyjaśnić, co się stało, tak by nie uznała mnie za kompletnego durnia. Nie istniał. Wiedziałem, że muszę do niej wrócić i wyznać, że z mojej winy zabłądziliśmy. Myślałem o tym z równym en­tuzjazmem, jak o kontrolnej wizycie u dentysty.

Przynajmniej kiedy wróciłem biegiem na poprzednią ulicę, zdyszany i spocony, mgła prawie się już rozpłynęła. Rowena wciąż czekała w miejscu, w którym ją zostawiłem; zwróco­na do mnie plecami oglądała wystawę sklepu ze zwierzęta­mi. Przebiegłem przez ulicę i klepnąłem Rowenę w ramię.

- Przepraszam - powiedziałem. - Chyba jednak powin­niśmy byli posłuchać Teda. Nieczęsto słyszysz coś podob­nego, prawda?

A ona się odwróciła.

Kiedy byłem dzieckiem, to znaczy naprawdę małym dzieckiem, jeszcze w Nowym Jorku, nim przenieśliśmy się do Greenville, nawet zanim urodziła się Jenny, pamiętam, że poszedłem z mamą do domu towarowego Macy. Mama robiła tam zakupy gwiazdkowe i mógłbym przysiąc, że jedy­nie na moment straciłem ją z oczu. Miała na sobie niebieski płaszcz. Wędrowałem za nią po całym sklepie, aż w końcu zrobiło się tak tłoczno, że zacząłem się bać i złapałem ją za rękę. A ona spojrzała w dół...

I to nie była moja mama, tylko jakaś kobieta, której ni­gdy w życiu nie widziałem, ubrana w podobny niebieski płaszcz i tak samo uczesana. Rozpłakałem się. Zabrali mnie do jakiegoś biura, poczęstowali colą i znaleźli moją mamę, i wszystko skończyło się szczęśliwie. Ale nigdy nie zapo­mniałem tej chwili zagubienia, gdy spodziewamy się ujrzeć jedną osobę, a widzimy inną.

Tak właśnie czułem się w tym momencie, bo to nie Ro­wena przede mną stała. Owszem, wyglądała jak ona, tak jak mogłaby wyglądać jej siostra, i była podobnie ubrana. Mia­ła nawet czarną bejsbolówkę, dokładnie taką jak Rowena.

Ale Rowena zawsze szczyciła się długimi, jasnymi wło­sami. Często powtarzała, że chce, by rosły jak najdłuższe, i nigdy ich nie obcinała.

Ta dziewczyna była ostrzyżona, i to bardzo krótko, i wca­le nie wyglądała jak Rowena. Nie dokładnie. Nie z bliska. Rowena ma niebieskie oczy, ta dziewczyna miała oczy piwne. Była wysoką panną w brązowym płaszczu i czarnej bejsbolówce, oglądającą szczeniaki na wystawie sklepu ze zwierzętami. Zupełnie zgłupiałem. Cofnąłem się o krok.

- Przepraszam - mruknąłem. - Wziąłem cię za kogoś innego.

Patrzyła na mnie, jakbym właśnie wylazł z kanału, w mas-ce hokejowej i z piłą łańcuchową w ręku. Nie odpowiedziała.

- Posłuchaj, naprawdę mi przykro - dodałem.

Przytaknęła bez słowa i odeszła chodnikiem, nie zwalnia­jąc kroku i co chwila oglądając się za siebie. Potem puściła się pędem, jakby ścigały ją wszystkie stwory piekieł.

Chciałem ją przeprosić za to, że ją wystraszyłem, ale mia­łem własne problemy.

Zabłądziłem w centrum Greenville, odłączyłem się od pozostałej dwójki z mojej grupy, oddałem wszystkie drob­ne. Nie zdałem nauk społecznych.

Mogłem zrobić tylko jedno, więc to zrobiłem.

Zdjąłem but.

Pod wkładką tkwiła złożona pięciodolarówka. Mama każe mi ją tam trzymać na wszelki wypadek. Wyjąłem bank­not, włożyłem z powrotem but, rozmieniłem pieniądze i pojechałem autobusem do domu, powtarzając w myślach wszystko, co mógłbym powiedzieć panu Dimasowi, Rowe­nie, nawet Tedowi, i zastanawiając się, czy w ciągu dwuna­stu godzin poszczęści mi się na tyle, bym złapał chorobę tak zaraźliwą, że nie będę musiał wracać do szkoły do końca semestru.

Wiedziałem, że moje kłopoty nie skończą się z chwilą powrotu do domu. Ale przynajmniej nie będę się czuł za­gubiony.

Jak się okazało, nie znałem nawet znaczenia tego słowa.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Mag za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...