Recenzja antologii "Czarnoksiężnicy z krainy osobliwości"

Autor: Paulus Redaktor: Elanor

Dodane: 06-11-2007 17:26 ()


„Czarnoksiężnicy z krainy osobliwości” to tłumaczenie zredagowanej przez Petera Haininga i wydanej w 1996 roku antologii opowiadań fantastycznych. Jako że podstawowym kryterium doboru tekstów był zawarty w nim dowcip, redaktor doprecyzowuje zawartość zbioru podtytułem: „Humoreski fantasy”. Można narzekać, że długo przyszło nam czekać na wydanie książki po polsku, jednak w rzeczywistości już w 1999 roku wydał ją Zysk i S-ka (pod tytułem: „Czarnoksiężnicy z dziwacznego grodu”). W efekcie mamy do dyspozycji dwa tłumaczenia: pierwsze – grona aż 11 tłumaczy, drugie (Prószyński), jednoosobowe – Maciejki Mazan.

Antologia zawiera 24 krótkie opowiadania napisane w XX. wieku (od 1906 do 1993 r., jednak tylko dwa teksty mają dziś mniej niż 20 lat) przez takie tuzy fantastyki jak Terry Pratchett, Philip K. Dick, Ursula K. Le Guin, Fritz Leiber, Brian W. Aldiss, Douglas Adams, Herbert G. Wells, Isaac Asimov czy Kurt Vonnegut. Wymienione nazwiska stanowią chyba dostateczną zachętę do zapoznania się z treścią zbioru. Zaskakuje jednak fakt, że wszyscy (!) autorzy prezentowanych opowiadań pisali w języku angielskim. Czy aż tak trudno znaleźć humorystyczną fantastykę pisaną w innych językach? A choćby Lem? A Strugaccy? Redaktor zbiorku poszedł po linii najmniejszego oporu, co jest moim zdaniem dużym mankamentem tomu.

Haining pisze we wstępie, że prezentowane opowiadania stanowią „najlepsze teksty komicznej literatury fantastycznej, jakie powstały w ostatnim wieku”. Tylko czy zapewnienia te wystarczą? Czy opowiadania się obronią? O tym dalej.

Każdy zamieszczony w zbiorze tekst poprzedzony jest komentarzem zawierającym podstawowe informacje o autorze, jego dziełach i wkładzie w fantastykę oraz oczywiście o publikowanym opowiadaniu. Mnie się to skojarzyło z Biblią – tam także przed każdym tekstem zamieszczony jest wstęp traktujący o opisywanych wydarzeniach (historycznych) oraz (przypuszczalnym) autorze/autorach księgi i czasie jej powstania. Czy zatem „Czarnoksiężnicy z krainy osobliwości” aspirują do miana „fantastycznej” biblii? Ano zobaczymy.

Postawiłem powyżej kilka pytań. Mam nadzieję, że uda mi się na te pytania satysfakcjonująco odpowiedzieć.

Rzut oka na spis treści i czytelnik wie, że dwadzieścia cztery opowiadania antologii zostały zestawione w trzech rozdziałach: „Czarnoksiężnicy i tentegesy – opowieści o kosmicznym absurdzie”, „Magią i mieczem – heroiczne historie fantasy” oraz „Kosmonauci i kosmici – komiczne opowieści kosmiczne”. W trakcie czytania zaskakuje to, że opowiadania zostały włączone do poszczególnych części zbioru dosyć przypadkowo. Np. w partii zatytułowanej „Czarnoksiężnicy i tentegesy” pierwszego czarnoksiężnika udało mi się znaleźć dopiero w ostatnim (całkiem zresztą interesującym) opowiadaniu „Reguła imion” Ursuli K. Le Guin. Niedookreślone tentegesy występowały zapewne w każdym opowiadaniu. Nieco tylko lepiej jest z częścią drugą – „Magią i mieczem”. Tu, moim zdaniem, „aż” trzy opowiadania są właściwie zakwalifikowane. Najlepiej jest w rozdziale „Kosmonauci i kosmici”, ale też jest to zaledwie pięć tekstów. Może gdyby książka składała się z większej liczby części udałoby się trafić z opowiadaniami we właściwie miejsca... Dochodzę do zadziwiającego wniosku, że jedynym uwzględnionym przez redaktora kryterium była tu liczba opowiadań (każda część zawiera osiem tekstów), co dla mnie jest zupełnie niesatysfakcjonujące. Choć tytuły rozdziałów sugerują inną ich zawartość, ze zdumieniem konstatuję, że większość opowiadań należy do SF

W tym miejscu chcę wrócić do podtytułu całego zbioru. Moim zdaniem ogromnym nieporozumieniem jest słowo „fantasy” w odniesieniu do zbioru zawierającego głównie teksty SF. Może tłumaczka nie ma świadomości tego, że w języku angielskim „fantasy” oznacza fantastykę w ogólności i po prostu zostawiła angielskie słówko wiedząc, że funkcjonuje także w języku polskim.

Pora wreszcie poświęcić trochę miejsca treści opowiadań. Ma być śmiesznie. Mają to gwarantować takie nazwiska jak Pratchett czy Adams – klasycy humoru w fantastyce. Jako że dotychczas nie czytałem nic Pratchetta, z zainteresowaniem zabrałem się za pierwsze opowiadanie zamieszczone w książce – „Teatr okrucieństwa”. Pierwsze opowiadanie i pierwsze rozczarowanie. Albo Pratchett jest „przereklamowany”, albo ten tekst jest niereprezentatywny. Opowiadanie nie jest specjalnie śmieszne – sam absurd to za mało. Podobnie rozczarowuje „Młody Zaphod na ratunek” Adamsa, a przecież redaktor tomu pisze, że zarówno Pratchett jak i Adams zasłynęli jako „twórcy wyłącznie komicznych tekstów”.

Dalej bywa lepiej, ale rozczarowań też nie brakuje. I to nie dlatego, że teksty są złe literacko. Znakomite są np. „Mitologiczny zwierz” Donaldsona czy „NA1IE” (czytane jako: narazie) Vonneguta. Oba teksty to antyutopie, trudno je jednak uznać za humorystyczne. W świecie pierwszego opowiadania, w pełni zrównoważone – tu: „w pełni normalne” – życie zadowolonych mieszkańców jest całkowicie kontrolowane przez państwo, kłopoty zaczynają się, gdy bohaterowi na czole wyrasta róg; tekst „NA1IE” rozpoczynają słowa: „Wszystko było idealne. Nie było więzień, slumsów, domów wariatów, kalek, biedy, wojen. Wszystkie choroby zostały pokonane. Starość też.” W efekcie ludzie przestali umierać, i tu zaczynają się schody. Rodzina chcąca mieć dziecko musi znaleźć chętnego do samobójstwa! W przeciwnym razie urodzone dzieci – tu eufemizm – nie mogą zostać przy życiu. Makabra!

W tym miejscu chcę wrócić do podtytułu całego zbioru. Moim zdaniem ogromnym nieporozumieniem jest słowo „humoreska” w odniesieniu do zbioru zawierającego teksty, niechby nawet absurdalne, jak to w fantastyce bywa, ale niestety niezbyt śmieszne.

Najbardziej podobały mi się dwa opowiadania podejmujące temat kontaktów z obcymi. Pierwszym jest „Dobra rycerska robota” Roberta Blocha, w którym Pallagyn – rycerz króla Artura – za sprawą Merlina ląduje w międzywojennej Ameryce, w poszukiwaniu artefaktu związanego ze świętym Graalem. Misję pomaga mu wypełnić przypadkowo poznany pijaczek o kryminalnej przeszłości – narrator opowiadania. Nawet denerwująca maniera pisania w czasie teraźniejszym nie przeszkadza bawić się perypetiami wynikającymi z nieporozumień między bohaterami.

Kolejne bardzo dobre i śmieszne opowiadanie nosi tytuł „Latający spodek kapitana Wyxtpthlla”. Autor, Arthur C. Clarke, każe dwóm kosmitom nawiązać kontakt z ziemianami. To, że są kosmicznymi (w dwu znaczeniach) ofermami, zaś wzorce języka, strojów i zachowań czerpali z radia i telewizji, tylko zwiększa liczbę zabawnych sytuacji, w których się znajdują.

Mniej podobało mi się oparte na podobnym pomyśle opowiadanie „Playboy i oślizłe bóstwo” Isaaka Asimova, w którym nieznający rozmnażania płciowego kosmici, czerpiący wiedzę na ten temat z czasopisma SF (!) „Rozrywkowy Młodzieniec”, próbują nakłonić do zachowań reprodukcyjnych parę przypadkowych ziemian. Można się uśmiechnąć.

Uśmiech schodzi z twarzy gdy wczytujemy się uważniej w treść książki. Już w drugim akapicie wstępu (tak, czytuję wstępy) natykamy się na zagadkowy fragment: „...kot zakradł się do mleczarni i zaczął spijać mleko ze skopków.” Cóż to za mleczarnia, w której mleko stoi w skopkach? A jeśli mleczarnia jest w porządku, cóż za „fantastyczny” kotek, radzący sobie z mleczarnianymi skopkami, wobec których chyba lepsze byłoby określenie: kadź. Warto to jakoś sprawdzić. Sprawdzam w „Czarownikach z dziwacznego grodu” (przypomnę: książka ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka w 1999 roku w przekładzie aż jedenastoosobowej grupy tłumaczy) i czytam: „...kot wskoczył do spiżarni i dobrał się do mleka.” Tak zwyczajnie. Jak widać, im prościej, tym lepiej. Ta wpadka obudziła moją czujność. Ze wszech miar słusznie – podobnych potknięć tłumaczki jest bowiem więcej. I to takich, które zmieniają sens snutej opowieści, a nawet ją sensu pozbawiają.

Żeby nie być gołosłownym, kilka smakowitych przykładów. A jeśli już o smakowitościach mowa, zacznę od obiadu. W opowiadaniu „Twonk” Kuttnera, w czasie upływającym między zapaleniem a zgaszeniem papierosa żona głównego bohatera jest w stanie ugotować obiad! Po pierwszym zaciągnięciu się dymem bohater słyszy: „wstawiam zupę”, zaś słowa: „obiad na stole” skłaniają go do zgaszenia papierosa. (W „Dziwacznym grodzie” czytamy: „zupa na stole” a po chwili, wobec braku reakcji, ponaglenie: „obiad”. Jakby bardziej sensownie.)

Opowiadanie „Odpowiednia oprawa” Dicka traktuje o zagadkowych właściwościach skóry marsjańskiego wuba. Oprawiona w nią książka ma zmienioną w stosunku do oryginału treść. I tak np. w encyklopedii Britannica „Oprawa właściwie niczego nie zmieniła, ale dodała całe artykuły. O duszy, wędrówce dusz, piekle, potępieniu, grzechu, nieśmiertelności. Cały tom dwudziesty czwarty nabrał wydźwięku religijnego.” Dziwne mi się wydało, że wszystkie te hasła znalazły się w ostatnim tomie. Porównałem. W konkurencyjnym tłumaczeniu można przeczytać: „Całe dwudziestoczterotomowe dzieło uzyskało piętno religijności”. Nie tom dwudziesty czwarty ale dzieło dwudziestoczterotomowe – wszystko jasne!

„Biedny mały wojownik” – opowiadanie Aldissa o wędrowcu w czasie, który postanowił zapolować na nieruchawego, roślinożernego dinozaura, a następnie (tu zdradzę zakończenie!) jest zaatakowany przez pasożyty tegoż, zawiera odnoszący się do pasożytów właśnie fragment: „dla takiego małego grzybka jak ty będą o wiele bardziej niebezpieczne niż dla dawnego żywiciela”, który tak naprawdę nic nie wnosi – wiadomo, że dla ogromnego dinozaura pasożyt jest mniejszym zagrożeniem niż dla człowieka. Dopiero rzut oka do innego tłumaczenia powoduje, że zaczynam rozumieć: „są one o wiele bardziej niebezpieczne niż ich gospodarz”. Niż gospodarz!, a nie niż dla gospodarza. Niby niewielka różnica. Niby...

W opowiadaniu Lewisa „Anioły miłosierdzia” znajdujemy opis powierzchowności pewnej kobiety, a w nim słowa: „Puder (tak mocno perfumowany, że mógłby wykoleić pociąg) leżał jak łachy śniegu” (abstrahując od kompletnie bezsensownego – odsyłam do słowników – użycia słowa „łacha”). Konia z rzędem (żeby nie było, że funduję – wziętego z opowiadania „Dobra, rycerska robota”) temu, kto potrafi sensownie wyjaśnić w jaki sposób aromat pudru może doprowadzić do wykolejenia pociągu. Tekst konkurencji łatwiej zrozumieć: „Puder (w zwałach wystarczających, by wykoleić pociąg) zalegał jak śnieżne zaspy”.

Chętnie bym już zakończył, ale nie mogę sobie odpuścić opowiadania „Gnurry wyleźli z dhewna” („The Gnurrs Come from the Voodvork Out”) Bretnora. Po pierwsze, dla mnie tytuł jest niegramatyczny. Raczej „Gnurry wylazły...” – wyleźli odnosi się chyba do (cokolwiek to znaczy) rodzaju męskoosobowego. Po drugie, w tekście brak konsekwencji: wszystkie wypowiadanie przez bohatera – wynalazcę nowatorskiej broni – litery „r” zostały zastąpione przez „h”. Wszystkie poza tymi, które występują w słowie gnurry – w tym słowie bez problemu wymawia on literę (nawet zdublowaną!), z którą w pozostałych przypadkach ma kłopot. W wydaniu Zyska są gnolle, co pozwala na uniknięcie kłopotu z niewymawialnym „r” bohatera.

Tłumaczka momentami niepotrzebnie próbowała silić cię na „młodzieżowość” języka. Stąd zapewne perełki typu: „czółko” (w znaczeniu „cześć”, w rozmowie wykładowców uczelni), „święty Jacku z pierogami”, „wers wsadzony” (zamiast wstawiony, dodany...), „Łojezu! (...)Smok”, „auć!” (w sytuacji bardziej zaskakującej niż bolesnej), „fafnasty”, „rączkę” (w odniesieniu do męskiej dłoni, brr). Prócz tego w przekładzie zdarzają się inne, wyraźne niezręczności językowe: „był pochlebiony”, „musiał się zmuszać do zdrowych, niezbędnych nawyków życiowych” (przymus zmuszania się do nawyków? intrygujące), „juczne siodła” (zawsze myślałem, że siodło służy do siedzenia, zaś do przewożenia bagażu – juki), „generał wierzgnął” itp., itd., co zrzucam na karb redaktora wydawniczego.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tłumaczka obawiała się oskarżeń czy choćby podejrzeń o korzystanie z wcześniejszego tłumaczenia zbioru, i za wszelką cenę unikała powtarzania zawartych tam sformułowań (np. witalność zamiast ciało, impotencja zamiast niemoc, bezradność itp.), przyznając się tym samym do korzystania z owego. W większości przypadków owoce tej oryginalności okazały się nadgniłe.

Można tu jeszcze długo (niestety) wymieniać kolejne przykłady potknięć tłumaczki, ale trzeba uczciwie przyznać, że większości z tych uwag nie mógłbym sformułować, gdybym nie miał możliwości skonfrontowania tekstu z innym tłumaczeniem. Czytelnikowi jednego tłumaczenia pozostaje tylko zżymanie się na niedoróbki autorów. Kończąc wątek tłumaczki muszę stwierdzić, że dla zajmowania się przekładem literackim nie wystarczy znać język, należy jeszcze mieć coś tak ulotnego jak „czucie” języka. W tłumaczeniu „Czarnoksiężników z krainy osobliwości” wyraźnie tego zabrakło (że przypomnę tylko odmienne rozumienie słowa „fantasy” w językach: angielskim i polskim). W podsumowaniu posłużę się cytatem z tłumaczenia opowiadania „Mały Zaphod na ratunek”: „Przyznajcie się wreszcie, (...) to... to... kompletna językowa porażka!”

Pora na całościowe podsumowanie. Po pierwsze – humoreski są zaskakująco mało śmieszne; po drugie – opowiadania fantasy należą w większości do SF (dlatego lepszy jest moim zdaniem podtytuł wydania Zyska: „humorystyczne opowieści fantastyczne”), po trzecie – teksty pochodzą wyłącznie od angielskojęzycznych autorów, po czwarte – opowiadania są stosunkowo stare, po piąte – tłumaczenie pozostawia wiele do życzenia. W efekcie zamiast biblii fantastycznej otrzymujemy co najwyżej apokryf.

Powyżej wyszło mi aż pięć minusów. Żeby je zrównoważyć, napiszę, że otrzymujemy w jednej, niezbyt grubej książce przegląd angielskojęzycznych opowiadań reprezentujących niemal cały wiek dwudziesty i ukazujących ewolucję fantastyki w tym okresie. Ponadto kilka opowiadań, nawet jeśli nie śmieszą, jest naprawdę dobrych.

Czy czytać? Jeśli ktoś lubuje się w długich historiach – niekoniecznie. Jeśli nie przeszkadza nam zaledwie kilku(nasto)stronicowa długość, a ponadto mamy akurat około kwadransa wolnego czasu – czemu nie. Jeśli ma się świadomość wymienionych powyżej mankamentów, można przeczytać, choć oczywiście zdecydowanie lepiej dotrzeć do „Czarnoksiężników z dziwacznego grodu”. Treść ta sama, tłumaczenie lepsze.

 

 

Tytuł: „Czarnoksiężnicy z krainy osobliwości (Humoreski fantasy)”

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Rok wydania: 2007

Wymiary: 140 x 200 mm

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka

 

Tytuł: „Czarnoksiężnicy z dziwacznego grodu (Humorystyczne opowieści fantastyczne)”

Wydawnictwo: Zysk i S-ka

Rok wydania: 1999

Wymiary: 120 x 190 mm

Liczba stron: 350

Oprawa: miękka


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...