"Wojna Zombie" - premiera i fragment
Dodane: 01-10-2007 23:12 ()
rozdział 4
PRZEŁOM
ROBBEN ISLAND, PROWINCJA CAPE TOWN, STANY ZJEDNOCZONE AFRYKI POŁUDNIOWEJ
Xolelwa Azania wita mnie przy biurku i zaprasza na swoje miejsce, żebym mógł skorzystać z chłodnej oceanicznej bryzy, wiejącej z okna. Przeprasza za „bałagan" i stwierdza, że koniecznie musi posprzątać papiery z biurka, zanim zaczniemy. Pan Azania jest właśnie w połowie pisania trzeciego tomu swego dzieła życia - monografii „Tęczowa Pięść: Południowa Afryka w czasie wojny". Ten tom porusza ten sam temat, o którym chciałem z nim rozmawiać - przełom w walce z żywymi trupami, moment, w którym jego kraj podjął udaną próbę powstrzymania zagłady.
- „Beznamiętny" to dość mało porywające słowo na określenie jednej z najbardziej kontrowersyjnych postaci współczesnej historii. Niektórzy czczą go jako zbawcę, inni mają za potwora, ale gdyby pan kiedyś spotkał Paula Bedekera i miał okazję przedyskutować z nim jego poglądy na świat i trapiące go problemy, a przede wszystkim recepty na plagi prześladujące ludzkość, zapewne zgodziłby się pan ze mną, że jedyne słowo dające się dopasować do jego osoby, to właśnie „beznamiętny".
Odkąd zaczął prowadzić dorosłe życie, Paul wierzył, że podstawową wadą ludzkości jest uleganie emocjom. Wciąż powtarzał, że serce powinno się zajmować jedynie przepompowywaniem krwi do mózgu; wszystko inne to strata czasu i energii. Jego prace z okresu studiów były poświęcone rozwiązywaniu największych bolączek historycznych i socjalnych świata, i skierowały na niego zainteresowanie władz jeszcze w czasach apartheidu. Wielu biografów próbowało mu udowodnić rasizm, ale tu trzeba by zacytować jego samego: „Rasizm jest pożałowania godnym skutkiem ubocznym irracjonalnych emocji". Rasista, żeby nienawidzić jedną grupę, musi kochać drugą, z zasady wrogą tej pierwszej. Dla Redekera zaś zarówno miłość, jak nienawiść nie miały żadnego znaczenia. Były według niego „przeszkodami na drodze do szczęścia ludzkości". Mawiał: „Proszę sobie wyobrazić, ile mogłaby osiągnąć ludzkość, gdyby tylko była w stanie odrzucić okowy humanitaryzmu". Zło? Być może, ale ówczesny rząd w Pretorii dostrzegł w nim wyzwolony umysł, który warto wykorzystać.
To był początek lat 80., okres kryzysu rządów białych. W kraju panował jeszcze spokój, ale wszyscy siedzieli jak na szpilkach. Rząd miał na karku Afrykański Kongres Narodowy, zuluską Partię Wolności Inkatha, a nawet radykalnych Afrykanerów, dla których wybuch buntu byłby wymarzonym sygnałem do ostatecznej rozprawy z Murzynami. Republika Południowej Afryki była zewsząd otoczona wrogimi państwami czarnych, a w Angoli trwała wojna domowa, stacjonowały tam wojska kubańskie i radzieccy doradcy. RPA była bojkotowana na arenie międzynarodowej, odizolowana od zachodnich demokracji, które w dodatku obłożyły ją bardzo utrudniającym obronę embargiem na sprzedaż broni. W tych warunkach nie ma się co dziwić, że w Pretorii plany awaryjne na wypadek ostatecznej katastrofy i walki o życie zawsze leżały pod ręką.
Pana Redekera zatrudniono właśnie do rewizji supertajnego Planu Orania. Plan, w tej czy innej postaci, był aktualizowany i przerabiany od czasu objęcia rządów przez pierwszy rząd afrykanerski w roku 1948. Był to scenariusz ratunkowy na Sądny Dzień dla białej mniejszości: plan obrony na wypadek poszechnego powstania uciśnionych mas rdzennej ludności. W kolejnych latach uzupełniano go i modyfikowano zgodnie ze zmianami zachodzącymi w obrazie geopolitycznej sytuacji regionu, a ten był z dekady na dekadę coraz czarniejszy. Wciąż więcej i więcej sąsiednich krajów odzyskiwało niepodległość, a wśród rdzennej ludności w kraju upowszechniało się żądanie wolności. Z roku na rok panowała w Pretorii coraz większa pewność, że jeśli dojdzie do konfrontacji na pełną skalę, to będzie ona oznaczała nie tylko kres rządów Afrykanerów, lecz także koniec ich biologicznej egzystencji.
I w tym momencie Plan powierzono Redekerowi. Jego wersja planu z 1984 roku zakładała zasadnicze zmiany strategii w stosunku do poprzednich modyfikacji. Jego realizacja miała zapewnić przetrwanie Afrykanerów. Plan uwzględniał wszystko, każdą zmienną. Liczebność ludności, ukształtowanie terenu, bogactwa naturalne, logistykę... Redeker nie tylko uwzględnił w nim obecność kubańskiej broni chemicznej i własnej broni jądrowej, ale zawarł tam plan, który ostatecznie przesądził o historycznej roli „Oranii ‘84": plan podziału Afrykanerów na tych, którzy zostaną uratowani i tych, których można poświęcić w imię ratowania reszty.
- Poświęcić?
- Redeker wierzył, że próba ratowania wszystkich doprowadziłaby jedynie do katastrofalnego rozproszenia sił rządowych, a w wyniku tego do nieuchronnej do zagłady całego narodu. Użył porównania do szalupy z transatlantyku: jeśli wszyscy chętni rozbitkowie wdrapią się na jedną szalupę, zamiast ratunku znajdą śmierć, bo przeładowana łódź się po prostu wywróci. Redeker posunął się nawet do wyliczenia kogo powinno się „zabrać na pokład", by pozostać przy jego retoryce. Przesłankami były wysokość dochodu, poziom inteligencji, płodność i cała lista „pożądanych okoliczności", w tym miejsce zamieszkania. „Pierwszą ofiarą konfliktu powinien być nasz własny sentymentalizm", napisał w ostatnim zdaniu planu, „bo jego ocalenie oznacza naszą zagładę".
„Orania ‘84" była błyskotliwym planem. Była jasna, logiczna, skuteczna, i sprawiła, że Paul Redeker stał się jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi w RPA. Jego najzaciętszymi wrogami byli afrykanerscy radykałowie, ultrareligijni ideolodzy rasizmu. Jego nazwisko na szersze wody wypłynęło jednak dopiero po upadku apartheidu. Oczywiście zaproszono go, by zeznawał przed Komisją Prawdy i Pojednania, a on, oczywiście, odmówił. „Nie mam zamiaru udawać, że mam serce tylko po to, by ratować skórę", powiedział publicznie. „Wiem, że i tak po mnie kiedyś przyjdą".
No i przyszli, ale nie w sposób, który miał wtedy na myśli Redeker. To było już w czasie Wielkiej Paniki, która u nas zaczęła się kilka tygodni wcześniej, niż u was. Redeker zaszył się w Drakensbergu, w daczy, którą kupił za honoraria otrzymywane jako biznesowy doradca strategiczny. Kochał biznes. „Liczy się tylko sukces" - to było jego motto. Nie zdziwił się, kiedy któregoś dnia obudziła go eksplozja wysadzająca drzwi z zawiasów i do pokoju wbiegło kilku wymachujących bronią agentów Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Zapytali go o imię, nazwisko, zajęcia. Potem zapytali wprost, czy był autorem „Oranii ‘84". Odpowiedział beznamiętnie, że tak. Podejrzewał, i pogodził się już z tym, że stanie się ofiarą jakichś porachunków prowadzonych w ostatniej chwili przez czarny rząd. Skoro świat miał i tak iść w diabły, czemu by nie zacząć od sprzątnięcia paru „diabłów apartheidu"? Tego, co stało się potem, jednak nie przewidział. Gdy tylko potwierdził, że jest autorem planu, lufy natychmiast się opuściły, a czarno odziane postaci zdjęły maski gazowe. Ekipa realizacyjna NAB okazała się wielorasowa: byli tam czarni i biali, i Azjata, paru mulatów, a dowodził nimi rosły Afrykaner, który podszedł do niego, i nie przedstawiając się zapytał: „Pewnie ma pan jakiś plan i na tę sytuację, co?".
Redeker rzeczywiście pracował nad rozwiązaniem problemu pandemii zombizmu. Zresztą co innego miałby do roboty na tym odludziu? Traktował to jako swego rodzaju ćwiczenie intelektualne, bo nie przypuszczał, że na świecie pozostanie ktokolwiek zdolny przeczytać zakończone opracowanie. Tym razem plan nie miał żadnej nazwy. Wyjaśnił mi potem, że to nie było potrzebne, bo nazwy służyły tylko do identyfikacji różnych planów, a jak na razie nic mu nie było wiadomo o tym, żeby miał jakąkolwiek konkurencję. Po raz kolejny był to plan wszechogarniający i biorący pod uwagę wszystkie okoliczności: nie tylko sytuację strategiczną kraju, ale także fizjologię, wzorce behawioralne i sposób działania żywych trupów. Ze szczegółami „planu Redekera" można się zapoznać w każdej poważniejszej bibliotece publicznej świata, więc tu omówię tylko fundamentalne założenia.
Po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że nie da się uratować wszystkich ludzi. Sprawy zaszły już za daleko. Siły zbrojne zostały zbyt osłabione, by mogły wprowadzić skuteczną izolację terenu dotychczas ogarniętego zarazą. Gdyby spróbować ich użyć do tego w całym kraju, z każdym dniem słabłyby jeszcze bardziej. Należało skonsolidować siły i wycofać je do specjalnych stref bezpieczeństwa, których obrona zostałaby oparta o jakieś naturalne przeszkody: góry, rzeki, a być może nawet wyspy położone z dala od wybrzeży. Po skoncentrowaniu sił w takiej strefie należy użyć ich do radykalnego oczyszczenia strefy z ognisk infekcji, a następnie, używając wszelkich sił i środków, za wszelką cenę nie dopuścić do ich odradzania się wewnątrz strefy. Pierwsza faza planu była dość oczywista i do tej pory nie różniła się niczym od zwykłego wojskowego odwrotu.
Druga część planu dotyczyła jednak ewakuacji ludności cywilnej i w takiej formie nie byłby jej w stanie wymyślić nikt poza Redekerem. Wedle jego koncepcji, ewakuacji do stref bezpieczeństwa miała bowiem podlegać jedynie starannie wyselekcjonowana część ludności. Ludzie ci mieli nie tylko stanowić rezerwuar siły roboczej na potrzeby wojennej gospodarki, ale także by zapewnić legitymizację i stabilność rządu, udowadniając tym, którzy pozostali w strefie walk, że rząd się o nich troszczy.
Był jeszcze jeden powód tej częściowej jedynie ewakuacji ludności cywilnej, wybitnie logiczny i zdradziecko podstępny. I to właśnie on po wsze czasy zapewni Redekerowi specjalne miejsce w piekle. Przed odejściem do bezpiecznych stref cywilów pozostawianych w strefie frontowej należało relokować, a jeśli zajdzie potrzeba, także zapędzić przemocą, jak bydło, do wyznaczonych specjalnych stref izolacyjnych. Mieli w nich pełnić rolę żywej przynęty, która będzie odciągała uwagę zombie od wycofującej się armii, rządu i elit. Tych izolowanych, niezainfekowanych uchodźców należy utrzymywać przy życiu, zapewnić środki do obrony i w miarę możliwości nawet regularnie uzupełniać zaopatrzenie, by jak najdłużej wiązali siły oblegających zombie. Widzi pan ten przebłysk chorego geniuszu? Zostawił tych ludzi w więzieniu, bo każdy zombie, który ich będzie oblegał, to jeden zombie mniej na granicy zasadniczej strefy bezpiecznej. Gdy Redler, referując swój plan, doszedł do tego momentu, biały agent spojrzał badawczo na Redekera, przeżegnał się i powiedział: „Niech Bóg ma pana w swojej opiece". „Wszystkich nas niech ma w opiece", odparł na to czarny agent. „A teraz wynośmy się z nim stąd".
Kilka minut później lecieli już śmigłowcem do Kimberley, tej samej podziemnej bazy, w której Redeker pisał „Oranię ‘84". Zaprowadzono go na posiedzenie ocalałego gabinetu prezydenta, na którym odczytano jego raport. Gdyby pan słyszał, jaki rwetes się tam podniósł! Wszyscy się przekrzykiwali, a najgłośniej grzmiał minister obrony. To był potężny Zulus, wojownik z krwi i kości, który pewnie wolałby walczyć na ulicy, niż kryć się tchórzliwie w podziemnym bunkrze.
Wiceprezydent najbardziej się obawiał o stosunki ze społeczeństwem. Nawet nie chciał myśleć ile byłby wart jego stołek, gdyby ten plan wyciekł do publicznej wiadomości.
Prezydent sprawiał wrażenie, jakby Redeker osobiście go znieważył. Posunął się nawet do tego, by złapać za klapy ministra łączności i bezpieczeństwa, i potrząsając nim pytać, po jaką cholerę przyciągnął mu tego zidiociałego zbrodniarza, skamielinę z czasów apartheidu.
Minister jąkał się, że nie rozumie dlaczego pan prezydent tak się unosi, zwłaszcza że to przecież on osobiście kazał mu znaleźć Redekera. Prezydent uniósł ręce i zaczął krzyczeć, że nic podobnego, że nie wydawał żadnego takiego rozkazu.
Zanosiło się na nielichą awanturę, gdy z głębi pokoju rozległ się cichy głos: „To ja kazałem go sprowadzić".
Słowa te wypowiedział człowiek siedzący pod przeciwległą ścianą. Teraz wstał, zgarbiony wiekiem, podpierając się na dwóch laskach, ale w jego głosie słychać było ducha równie silnego i żywotnego jak zawsze. Był to stary mąż stanu, ojciec naszej nowej demokracji, człowiek, którego w dzieciństwie nazywano Rolihlahla, czyli po prostu Rozrabiaka. Gdy on wstał, inni usiedli. Wszyscy z wyjątkiem Redekera. Starszy pan spojrzał na niego, uśmiechnął się tym ciepłym uśmiechem, który zna cały świat, i powiedział: „Molo, mhlobo wam", co znaczy: „Witaj, krajanie". Podszedł powoli do Redekera, wziął raport z jego rąk i zwrócił się do rządzących Południową Afryką nieoczekiwanie młodym i silnym głosem: „Ten plan uratuje nasz naród". Wskazał palcem na Paula. „Ten człowiek uratuje nasz naród!".
A potem nastąpiło wydarzenie, o które nasi historycy będą się spierać po kres świata. Starzec objął Afrykanera. Dla każdego innego byłby to po prostu jego zwykły gest powitania, ale dla Paula Redekera...
Wiem, że większość biografów nadal maluje jego obraz jako człowieka bez serca, i wszyscy zgadzają się co do tego, że Paul Bedeker to człowiek bez uczuć, bez współczucia, bez duszy. Ale jeden z naszych największych pisarzy, stary przyjaciel i biograf Stevena Biko, uważa że w rzeczywistości Redeker był człowiekiem wrażliwym; zbyt wrażliwym, by żyć w Południowej Afryce. Uważa, że ten jego życiowy dżihad przeciw emocjom był jedynym sposobem na zachowanie zdrowych zmysłów wśród nienawiści i brutalności, która go otaczała na co dzień. Niewiele wiadomo o dzieciństwie Redekera, a nawet o tym, czy miał rodziców, czy też wychowywał się w domu dziecka. Czy miał jakichś przyjaciół, czy ktokolwiek go kochał? Ci, którzy go znali z pracy, z trudem przypominali sobie jakiekolwiek jego kontakty towarzyskie czy choćby cieplejszy gest. Ale ten uścisk ojca narodu, te prawdziwe, szczere emocje, skruszyły jego pancerz...
Zresztą może przesadzam z tym sentymentalizmem. Wszyscy przecież wiemy, że Redeker był potworem bez serca, więc ten uścisk starca też spłynął pewnie po nim jak woda po kaczce. Ale to był ostatni dzień, gdy ktokolwiek widział Paula Redekera. Nawet teraz nie do końca wiadomo co się z nim stało. Właśnie wtedy znalazłem się w samym oku cyklonu, w czasie tych chaotycznych tygodni, w ciągu których w kraju wdrażano Plan Redekera. Nie przeszło to bez oporów, ale gdy powiedziałem, że pracowałem przez lata z Paulem, i, co ważniejsze, rozumiem jego sposób myślenia lepiej niż ktokolwiek nadal żyjący w Południowej Afryce, to naprawdę nie mieli wyjścia. Pracowałem tam w czasie odwrotu, a potem, w trakcie miesięcy, w trakcie których trwała konsolidacja, i wreszcie aż do końca wojny. Przynajmniej wiem, że byli wdzięczni za moje usługi, bo, jak pan widzi, kwaterę dostałem całkiem wygodną. Paul Redeker, anioł i diabeł. Jedni go kochają, inni nienawidzą. A mi go po prostu żal. Jeśli nadal żyje, gdzieś tam, mam szczerą nadzieję, że odnalazł spokój.
Po tym, jak objęliśmy się na pożegnanie z moim rozmówcą, samochód odwiózł mnie na prom kursujący między wyspą a kontynentem. Na przystani, gdy oddawałem identyfikator gościa, czułem napięcie i skupioną na sobie wytężoną uwagę ochrony. Wysoki biały strażnik sfotografował mnie ponownie.
- Przy nim nie da się przesadzić z ostrożnością, proszę pana - usprawiedliwił się, podając mi długopis, bym pokwitował w dzienniku służby zwrot identyfikatora. - Tylu ludzi marzy o wysłaniu go do piekła.
Wziąłem długopis i podpisałem się we wskazanym miejscu na karcie dziennika z nagłówkiem ZAKŁAD PSYCHIATRYCZNY ROBBEN ISLAND. W rubryce „Nazwisko odwiedzanego pacjenta" zapisano: PAUL REDEKER.
ARMAGH, IRLANDIA
Philip Adler przyjechał tu, do wojennego schronienia papieża, z pielgrzymką, choć sam nie jest katolikiem.
- Moja żona jest z Bawarii - wyjaśnił mi w barze naszego hotelu. - Przyjechała z pielgrzymką do katedry św. Patryka.
Po raz pierwszy od końca wojny opuścił Niemcy. Spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo, ale nie miał nic przeciwko nagraniu swojej opowieści.
- W Hamburgu było wielkie ognisko infekcji. Oni byli na ulicach, w budynkach, wylewali się tłumem z Neuer Elbtunnel. Próbowaliśmy zablokować wylot kanału cywilnymi samochodami, ale przeciskali się każdą dziurą, jak okrwawione, nabrzmiałe robaki. I byli też uchodźcy. Niektórzy przybyli aż z Saksonii, w nadziei na to, że da się gdzieś uciec morzem. Statków już dawno nie było, w porcie działy się straszne rzeczy. Było ich ponad tysiąc, uwięzionych w Reynolds Aluminiumwerk i co najmniej trzy razy tyle w terminalu morskim na Eurokai. Bez jedzenia, bez czystej wody, czekających na ewakuację, oblężonych przez trupy i z diabli tylko wiedzą iloma zainfekowanymi wśród tych tłumów.
Zatoka była zatkana trupami, które wciąż się poruszały. Spłukiwaliśmy ich do basenów armatkami wodnymi - oszczędzało się amunicję i ulice były czyste. To był bardzo dobry pomysł, póki w wodociągu było dość wody pod ciśnieniem. Dwa dni wcześniej straciliśmy dowódcę... To był koszmarny wypadek. Jeden z żołnierzy zastrzelił zombie, który rzucił się na niego i o mało nie ugryzł. Niestety, pocisk po przejściu przez głowę żywego trupa trafił pułkownika w ramię, niosąc ze sobą zainfekowane tkanki. Szaleństwo, nie? Zanim powaliła go gorączka, przekazał mi dowództwo. Moim pierwszym zadaniem jako komendanta miasta była fizyczna likwidacja własnego poprzednika...
Rozłożyłem się ze sztabem w hotelu Renaissance. Bardzo porządny hotel, ale dla nas liczyło się przede wszystkim co innego: stał osobno, wokół było dobre pole ostrzału, a wewnątrz znalazło się dość miejsca dla nas wszystkich, i jeszcze kilkuset uchodźców. Moi ludzie w czasie wolnym od służby na barykadach próbowali w podobny sposób zaadaptować inne podobne budynki w sąsiedztwie. Skoro drogi były zablokowane i nie kursowały pociągi, uważałem, że najlepiej mieć pod ręką jak najwięcej cywilnych rąk do pracy. Pomoc już zapewne nadciągała, jej przybycie było kwestią dni.
Właśnie miałem wysłać patrol na poszukiwanie przedmiotów nadających się na improwizowaną broń do walki wręcz, bo kończyła nam się amunicja, gdy przyszedł rozkaz odwrotu. Nic szczególnego w tych dniach, więc właściwie zdążyliśmy się przyzwyczaić, bo od pierwszego dnia Paniki nie robiliśmy nic innego. Zastanawiające było tylko dokąd kazano nam się wycofać. Dywizja podała nam zaszyfrowane koordynaty punktu, po raz pierwszy od początku całej tej ruchawki. Do tej pory zawsze wyznaczano wszystkie pozycje używając normalnych nazw miejscowości i otwartego tekstu, żeby cywile wiedzieli dokąd się przemieszczać. Aż tu nagle - koordynaty, szyfry... Nie słyszano o tym od końca Zimnej Wojny! Trzy razy musiałem sprawdzać współrzędne zanim się przekonałem, że to nie błąd. Mieliśmy się wycofać do Schafstedt nad Kanałem Kilońskim. No, kurwa, szkoda, że nie do Danii!
Poza tym rozkaz wyraźnie zabraniał zabierania cywilów, a nawet informowania ich o naszym odwrocie. To nie miało sensu. Mieliśmy się cofać do Szlezwiku-Holsztyna i zostawić cywilów? Tak po prostu rzucić cumy i w nogi? Nie no, musiała zajść jakaś pomyłka...
Zapytałem o potwierdzenie i dostałem je. Zapytałem raz jeszcze. Może im się mapa przesunęła albo zmieniono system koordynatów, a my nic o tym nie wiedzieliśmy? W końcu to nie byłby pierwszy ich błąd od czasu, jak się to wszystko zaczęło.
I nagle w słuchawkach usłyszałem głos generała Langa, dowódcy całego Frontu Północnego. Ledwie go poznałem, taki był roztrzęsiony, zupełnie jak nie on. To było słychać nawet mimo odgłosu strzałów. Lang potwierdził: miałem pozbierać co zostało z garnizonu hamburskiego i natychmiast ruszać na północ. No nie, pomyślałem sobie, ja chyba śnię! Głupi byłem, co? Byłem w stanie przyjąć do wiadomości wszystko, nawet to, że trupy powstają i zżerają nasz świat, ale coś takiego? Wykonanie tego rozkazu wiodło pośrednio, ale nieodwołalnie, do masowego morderstwa na cywilach.
Jestem dobrym żołnierzem, ale jestem też zachodnim Niemcem. Pan rozumie tę różnicę? Tym ze Wschodu wmówili, że oni nie ponoszą odpowiedzialności za wojnę, bo jako dobrych komunistów ich też Hitler gnębił. Teraz pan już rozumie, dlaczego większość ruchów neonazistowskich wywodziła się z dawnej NRD? Oni w ogóle nie poczuwali się do odpowiedzialności za przeszłość, jak my, z Zachodu. Nas od dziecka uczyli nieść brzemię winy dziadków. Wpajali, że nawet w mundurze odpowiadamy w pierwszej kolejności przed własnym sumieniem, niezależnie od konsekwencji. Tak mnie wychowano i w tym duchu zareagowałem. Powiedziałem Langowi, że sumienie nie pozwala mi wykonać jego rozkazu, że nie mogę zostawić tych ludzi bez ochrony. W Langa jakby piorun strzelił, po prostu eksplodował. Zapowiedział mi, że albo wykonam jego rozkaz, albo ja sam i, co ważniejsze, moi ludzie, zostaniemy oskarżeni o zdradę i ukarani z, jak to wyraził „russische Wirksamkeit", rosyjską skutecznością. „A więc to już do tego doszło", pomyślałem. Wszyscy słyszeliśmy o tym co się działo w Rosji. O buntach, o dziesiątkowaniu. Rozejrzałem się wokół, spoglądając na tych wszystkich chłopaków, osiemnasto- i dziewiętnastoletnich poborowych, z twarzami naznaczonymi przedwczesną dorosłością, śmiertelnym znużeniem i strachem o własne życie. Nie mogłem im tego zrobić. Dlatego wydałem rozkaz odwrotu.
- Jak to przyjęli?
- Nie skarżyli się, przynajmniej nie do mnie. Trochę pobili się między sobą, ale udawałem, że nie widzę. Wykonali rozkaz.
- A cywile?
- Dostaliśmy to, na co zasłużyliśmy. „Dokąd to?", wołano z okien domów. „Wracajcie, tchórze!". Z początku próbowałem odpowiadać: „Wrócimy po was. Jutro wrócimy z większymi siłami. Zostańcie tu, wytrwajcie do jutra, wrócimy". Nie uwierzyli. „Pieprzony kłamca!", krzyknęła jakaś kobieta. „Zostawiacie mnie z dzieckiem na śmierć!". Większość nie próbowała za nami podążać, z obawy przez zombie na ulicach. Paru odważnych wskoczyło na pancerze i próbowało się wedrzeć do środka, ale włazy były zamknięte. Musieliśmy się pozamykać, bo z okien zaczęły się sypać różne rzeczy, lampy, meble. Jeden z moich ludzi został zraniony rzuconym z okna wiadrem pełnym odchodów. Słyszałem też wyraźnie pocisk, który zrykoszetował od pancerza mojego Mardera.
Wyjeżdżając z miasta minęliśmy resztki naszych Oddziałów Stabilizacyjnych Szybkiego Reagowania. Parę dni wcześniej dostali nieźle w kość. Wtedy tego nie wiedziałem, ale potem mi powiedziano, że zaliczono ich do tej grupy, którą zostawiono „na rozkurz". Mieli rozkaz osłaniać nasz odwrót, żeby nie podążyło za nami zbyt wiele zombie lub uchodźców. A potem dostali rozkaz, żeby trzymać obronę do samego końca.
Ich dowódca stał we włazie swojego Leoparda. Znałem go osobiście. Służyliśmy razem w ramach natowskich oddziałów IFOR w Bośni. Może stwierdzenie, że zawdzięczałem mu życie byłoby zbyt melodramatyczne, ale myślę, że ten serbski pocisk, który go trafił, tak naprawdę był przeznaczony dla mnie. Ostatni raz widziałem go w szpitalu, w Sarajewie, jak żartował, że wreszcie się wydostanie z tego obłędu, który Bośniacy nazywali swoim państwem. No i teraz mijamy się na zrujnowanej autostradzie w sercu własnego kraju. Spojrzeliśmy na siebie, wymieniliśmy honory. Schowałem się w wieży swojego transportera i udawałem, że studiuję mapę, żeby kierowca nie widział łez spływających mi po twarzy. I wtedy przyrzekłem sobie, że jak dojedziemy, to zabiję skurwysyna.
- Generała Langa?
- Zaplanowałem to w najdrobniejszych szczegółach. Nie dam po sobie poznać, jak jestem wściekły, nie dam mu żadnych powodów do niepokoju. Zamelduję się i przeproszę za swoje zachowanie. Może będzie chciał wygłosić jakieś kazanie, próbował wyjaśnić lub usprawiedliwić naszą ucieczkę. Dobra jest, pomyślałem, wysłucham cierpliwie, żeby się odprężył. A gdy wyciągnie na pożegnanie dłoń, ja wyciągnę pistolet i rozprysnę jego zasrany mózg pruskiego Ossie po mapie tego, co kiedyś było naszym krajem. Przy odrobinie szczęścia będzie tam cały jego sztab, te cholerne pierdzistołki, co to „tylko wykonywały rozkazy". Zanim mnie dorwą, zastrzelę ilu się da. To by było cudowne! Nie miałem zamiaru wparadować do piekła krokiem defiladowym jak jakiś gnojek z Hitlerjugend. Pokażę pieprzonemu Prusakowi i wszystkim innym co to znaczy być prawdziwym Deutsche Soldat.
- Ale nic z tego nie wyszło.
- Nie. Dotarliśmy do Langa. Byliśmy ostatnim oddziałem, który przekroczył Kanał Kiloński. Czekał na nas. A gdy mu zameldowano, że przekroczyliśmy kanał, usiadł za biurkiem, podpisał kilka rozkazów, zakleił kopertę z listem do rodziny... I strzelił sobie w łeb. Co za skurwysyn! Znienawidziłem go za to jeszcze bardziej, niż za to, co kazał mi zrobić w Hamburgu.
- A to dlaczego?
- Bo teraz rozumiem dlaczego wydał ten rozkaz, poznałem szczegóły Planu Prochnowa1.
- Czy ta świadomość nie powinna raczej pomóc panu w zrumieniu go?
- Żarty sobie pan stroi? Właśnie dlatego tak go nienawidzę! On doskonale wiedział, że to dopiero pierwsza bitwa długiej wojny, że potrzebujemy ludzi z jego wiedzą i umiejętnościami, żeby ją wygrać. A on co? Stchórzył, po prostu stchórzył, sukinsyn! Pamięta pan co mówiłem o tej naszej zachodnioniemieckiej niewoli sumienia? Nikt nie jest winien temu co robię poza mną samym. Nie autor planu, nie dowódca, nikt - tylko ja sam. Każdy musi samodzielnie podejmować własne decyzje i potem żyć do końca swoich dni z konsekwencjami tych postępków. On to wiedział. I właśnie dlatego po prostu zdezerterował. Opuścił nas tak samo, jak my opuściliśmy tamtych cywilów. Widział drogę, jaka nas jeszcze czekała, wąską, krętą górską ścieżkę. Wszyscy musieliśmy ją pokonać, dźwigając na barkach ciężki głaz swych uczynków. On nie podołał. Nie był w stanie udźwignąć brzemienia odpowiedzialności. Mięczak zasrany...
____
przypisy:
1 Niemiecka wersja Planu Redekera.
SANATORIUM DLA WETERANÓW IM. JEWCZENKI, ODESSA, UKRAINA
Pokój jest pozbawiony okien. Ciemno, świetlówki blado oświetlają betonowe ściany i brudne łóżka. Pacjenci cierpią głównie na schorzenia dróg oddechowych, stan wielu pogarsza się z braku leków. Nie ma tu lekarzy, a pielęgniarki i sanitariusze niewiele mogą ulżyć chorym w cierpieniu. Przynajmniej jest tu sucho i ciepło, co w środku zimy w tym kraju jest już i tak niewyobrażalnym luksusem. Bohdan Taras Kondratiuk siedzi na łóżku na końcu długiej sali. Jako odznaczony bohater wojenny ma przynajmniej prawo do parawanu, który daje mu namiastkę prywatności. Zanim zaczyna opowieść, długo wykasłuje coś z płuc w nadstawioną chusteczkę.
- Chaos, po naszemu bardak. Nie wiem jak inaczej określić to, co się działo. Kompletny upadek jakiejkolwiek organizacji, porządku, władzy, wszystkiego. Dopiero co stoczyliśmy cztery ciężkie bitwy, pod Łuckiem, Równem, Nowgorodem i Żytomierzem. Cholerny Żytomierz. Moi ludzie byli wyczerpani. Wykończyło ich to, co widzieli, co musieli robić, ten cały cholerny nieprzerwany odwrót, wycofywanie się bez przerwy, walki odwrotowe, ucieczka. Codziennie słyszeliśmy: to miasto padło, tamto padło, ta droga zamknięta, tamta dywizja rozbita.
Kijów miał być bezpieczny. Daleko za liniami, w bezpiecznej strefie, silny garnizon, doskonałe zaopatrzenie, cisza, spokój. I co się dzieje jak tylko tam dotarliśmy? Myśli pan, że moich ludzi wysłali na odpoczynek i uzupełnili nam straty? Naprawili pojazdy, dali zaopatrzenie, zajęli się rannymi? Akurat! Oczywiście, że nie. Po co miałoby być jak trzeba? Przecież nigdy tak nie było, a co dopiero teraz...
Strefę bezpieczną przeniesiono raz jeszcze, tym razem na Krym. Rząd już się ewakuował... A tam, ewakuował - zwiał. Po prostu zwiał do Sewastopola. Załamał się jakikolwiek porządek. Kijów był w trakcie ewakuacji. To było zadanie dla armii, czy raczej tego, co z niej zostało.
Nasza kompania dostała rozkaz obrony trasy ewakuacyjnej przez most Patona. Piękna, zabytkowa budowla, pierwszy w pełni spawany elektrycznie duży most na świecie, wielu porównuje go z Wieżą Eiffla. Tuż zanim się to wszystko zaczęło, miasto planowało wielką restaurację mostu, która miała go przywrócić do pierwotnej świetności. Ale, jak z wieloma rzeczami w naszym kraju, nic z tego nie wyszło. Nawet przed kryzysem permanentnie stał tam korek, a teraz most był zapchany uchodźcami. Mieliśmy go, ale gdzie były obiecane barykady, żelbetowe bariery, mające zagrodzić drogę nawet najbardziej zdesperowanym? Teraz most był pełen samochodów, ład, żiguli, mercedesów, a na samym środku leżał przewrócony na bok wielki ciężarowy KrAZ! Próbowaliśmy się przepchnąć do niego, żeby założyć łańcuch na tylne koła i wyciągnąć czołgiem zawalidrogę. Nie dało rady. Co tu robić?
Musi pan pamiętać, że ja dowodziłem kompanią czołgów. Czołgów, a nie żandarmerii. Zresztą nie pamiętam, żebym przez cały ten czas widział choć jednego żandarma. Obiecywano nam, że będą tam na miejscu, ale na miejscu okazało się, że nie ma po nich ani śladu, jak zresztą po wszystkich siłach i środkach, które nam miano przekazać. Zresztą tam już nawet nie było żadnych „sił", tylko mniej więcej umundurowana zbieranina jakichś gryzipiórków i kucharzy. Każdy, kto nosił mundur, nagle stawał się żołnierzem kompanii regulacji ruchu.
Żaden z nas nie był na to przygotowany, nie byliśmy szkoleni do takich zadań, nie mieliśmy odpowiedniego wyposażenia. Gdzie był sprzęt ochronny do tłumienia zamieszek, który nam obiecywano? Tarcze, kaski, pałki, gdzie armatki wodne? Dostaliśmy tylko rozkaz, że mamy „filtrować" uchodźców. Rozumie pan co to znaczy „filtrować"? Sprawdzać, czy nie są zainfekowani. Ale jak, do cholery, mieliśmy to robić bez psów? No jak mieliśmy wyczuć, kto jest zainfekowany - bez psa?! Co, mieliśmy każdego rozebrać do naga i obejrzeć centymetr po centymetrze? „Tak, właśnie tak macie robić", odpowiedzieli z góry. Czy naprawdę im się zdawało, że te tłumy przerażonych ludzi, którym dosłownie śmierć deptała po piętach, stojąc dosłownie metry od wymarzonego, obiecanego bezpieczeństwa, dadzą się grzecznie ustawić w kolejkę, rozbierać do naga i czekać, aż będziemy łaskawi ich wpuścić? Czy ci mężczyźni mieli stać cierpliwie i czekać, aż skończymy zaglądać w każdy zakamarek ich córkom, żonom, matkom rozebranym na oczach tego całego tłumu? Wymyśliłby pan coś równie bzdurnego? A my musieliśmy przynajmniej próbować to robić. Bo jakie inne mieliśmy wyjście? Zainfekowanych należało oddzielić, jeśli reszta miała przeżyć. Mielibyśmy ewakuować tych wszystkich ludzi tylko po to, żeby się potem zarazili?
To była katastrofa! Jedni po prostu odmawiali, inni próbowali uciec, a jeszcze inni w desperacji skakali z mostu do rzeki. Wybuchły bójki. Wielu z moich ludzi zostało ciężko pobitych, trzech zraniono nożami, jednego jakiś przerażony dziadek zastrzelił z zardzewiałej tetetki.
Nie było mnie tam. Siedziałem nad radiem i błagałem o wsparcie. „Pomoc idzie, czekajcie!" „Nie załamywać się, trzymać pozycje, pomoc w drodze".
Po drugiej stronie Dniepru płonął Kijów. Z centrum biły w niebo grube słupy czarnego dymu. Wiatr niósł w naszą stronę straszliwy smród, paliła się jakaś guma. I trupy... Ten odór palonego mięsa... Nie mieliśmy pojęcia jak są już blisko - kilometr, może mniej. Na wzgórzu płomienie obejmowały Pieczorską Ławrę. Straszliwa tragedia... Ze swoimi wysokimi murami, położony w strategicznym miejscu, monaster mógłby być idealnym stanowiskiem obronnym. Byle pierwszoroczny kadet potrafiłby przekształcić takie miejsce w niezdobytą fortecę. Starczyło zapełnić piwnice zapasami, zamknąć bramy i obsadzić wieże snajperami. Stamtąd moglibyśmy bronić tego pieprzonego mostu do... Do końca świata choćby.
Nagle wydało mi się, że coś słyszę, jakiś dźwięk z drugiego brzegu. Taki dźwięk, wie pan, który oni wydają, jak się zbiorą, jak są blisko, jak czują krew. Ten dźwięk się przebijał nawet przez te wszystkie krzyki, klątwy, trąbiące klaksony, strzały... [Pan Kondratiuk próbował naśladować skowyt zombie, ale zamiast tego dopadł go atak niepohamowanego kaszlu. Zasłaniająca usta chusteczka po chwili zaczęła przesiąkać krwią.]
Ten skowyt odciągnął mnie od radia. Spojrzałem na miasto. I wtedy zauważyłem coś, jakiś szybki ruch, nisko nad dachami.
Tuż nad naszymi głowami, na wysokości wierzchołków drzew, śmignęły odrzutowce w ciasnym szyku. Było ich cztery, szturmowce Su-25. „Co jest, pomyślałem", co oni kombinują? Może mają zadanie zbombardować podejścia do mostów? To się sprawdziło pod Równem, nalot dał nam chociaż kilka minut wytchnienia. Szturmowiki zawróciły, zakręciły się na trochę większej wysokości, jakby identyfikując cel, i znów zeszły nisko, tym razem kierując się prosto na nas! Oni przylecieli zbombardować most! Zrozumiałem natychmiast. Skurwysyny! Zrezygnowali z ewakuacji i teraz mieli zamiar zabić nas wszystkich! „Uciekać!", krzyknąłem. „Wszyscy uciekać!".
Tłum dostrzegł samoloty i też zrozumiał co to znaczy. Wybuchła panika. Wyglądało to tak, jakby przez uwięziony na moście tłum przeszedł prąd. Ludzie zaczęli krzyczeć, próbowali przecisnąć się na boki, do tyłu, naprzód, we wszystkich kierunkach naraz; tratowali się, dziesiątkami skakali do Dniepru w zimowych ubraniach i walonkach, które nie pozwalały im pływać.
Doskoczyłem do ludzi, pokazując w którym kierunku biec, żeby rozładować korek na moście. Kątem oka zobaczyłem bomby odrywające się od maszyn i zanurkowałem na ziemię, by szukać osłony przed podmuchem eksplozji. I wtedy zobaczyłem spadochrony rozwijające się nad bombami. Wiedziałem co to znaczy, i teraz sam o mało nie spanikowałem. Poderwałem się z ziemi i ruszyłem do czołgów rączym kłusem, jak przerażony zając. „Zamykać włazy!", zawołałem. „Zamykać włazy!".
Skoczyłem głową naprzód do najbliższego czołgu, nie patrząc, że ląduję komuś na głowie. Błyskawicznie obróciłem się i zatrzasnąłem za sobą właz, rozkazując załodze zamknąć wszystko i sprawdzić szczelność wozu nadciśnieniem. Nasz czołg, jak większość pozostałych, to był stary T-72, wyciągnięty na początku kryzysu z jakiejś składnicy. Nie mieliśmy pojęcia, czy uszczelki nie sparciały, i czy sprężarka zadziała, bo od lat nikt nie sprawdzał układu filtrowentylacyjnego. Ale to teraz nieważne. Pozostało nam tylko modlić się i mieć nadzieję, że ta stalowa trumna jest szczelna. Celowniczy chlipał, mechanik siedział zmartwiały, a dowódca, młody, 20-letni sierżant, leżał zwinięty w kłębek na dnie przedziału bojowego, na który go zrzuciłem, wskakując do wieży, i twardo ściskał w palcach krzyżyk. Sięgnąłem w dół ręką i położyłem mu ją uspokajającym gestem na hełmofonie, a sam przylepiłem wzrok do peryskopu.
Widzi pan, RVX to broń chemiczna. Na ziemię opada jak coś w rodzaju mżawki: maleńkie, oleiste kropelki, które czepiają się wszystkiego, na co upadną. Substancja wnika przez pory skóry, przez oczy, przez płuca. W tej dawce działał niemal natychmiast. Widziałem przez peryskop, jak ludziom drżą i opadają ręce, w miarę jak środek atakował ich ośrodkowy układ nerwowy. Tarli oczy, chcieli coś mówić, poruszać się, zaczerpnąć tchu. Całe szczęście, że przez peryskop nie czuć smrodu, bo paraliż dotyka też zwieraczy.
Dlaczego oni to, na Boga, zrobili? Dlaczego?! Nie mogłem zrozumieć. Czyżby ci kretyni z dowództwa nie wiedzieli, że gaz nie działa na żywe trupy? Czy Żytomierz niczego ich nie nauczył?
Pierwszym trupem, który zaczął się poruszać, była kobieta. Może sekundę czy dwie później zanim inni się zaczęli podnosić, widziałem jej rękę, jak poruszyła się na plecach mężczyzny, który wyglądał, jakby przed śmiercią próbował ją osłaniać. Kiedy stanęła niepewnie na nogach, ciało mężczyzny upadło na jezdnię. Jej twarz była szara, pokryta plamami, usiana sczerniałymi żyłami. Chyba zobaczyła mnie, a przynajmniej nasz czołg. Otworzyła usta, wyciągnęła w naszym kierunku ręce. Wokół zaczynali się reanimować inni, na oko co czterdziesta, pięćdziesiąta osoba. Każdy, kto był uprzednio ukąszony i próbował się przed nami ukryć.
I nagle zrozumiałem. Jednak Żytomierz czegoś ich nauczył. Teraz znaleźli lepszy sposób na zużycie zapasów tego świństwa, które leżało od czasów zimnej wojny. Jak sprawnie odseparować zainfekowanych od zdrowych? Jak powstrzymać uchodźców od szerzenia zarazy na naszych tyłach? Oto jedyna skuteczna metoda.
Na moście coraz więcej postaci ożywało, stawało na nogach; zrazu niepewnie, ale powoli, niepewnie zaczynali ruszać w naszym kierunku. Wpiąłem się do sieci i wywołałem celowniczego. Ledwie zdołał wydukać meldunek. Szturchnąłem go, żeby się wziął w garść i wydałem rozkazy. Chwilę to potrwało, ale w końcu wieża się ruszyła i w krzyżu celownika karabinu maszynowego sprzężonego z armatą pojawiła się głowa tej pierwszej kobiety. Szturchnąłem jeszcze raz, i w wieży zagrzechotała seria z kaemu. Przez peryskop widziałem, że inne czołgi też otworzyły ogień.
Dwadzieścia minut później było po wszystkim. Wiedziałem, że powinienem zaczekać na rozkazy, albo chociaż zameldować przez radio o skutkach nalotu i o naszym stanie. Widziałem sześć innych eskadr szturmowików - jedna skierowała się nad centrum miasta, inne nad pozostałe mosty. Wydałem kompanii komendę do odwrotu, na południowy wschód. Nie wytyczyłem żadnego celu, po prostu sformułowałem rozkaz: „Kompania, za mną! Prędkość marszowa, naprzód!". Wokół leżało mnóstwo ciał ludzi, którym udało się przedrzeć przez most tuż przed nalotem, zanim ogarnęła ich śmiercionośna mgła. Gdy przejeżdżaliśmy po nich gąsienicami, ciała pękały jak purchawki.
Był pan kiedyś w Muzeum Wielkiej Wojny Narodowej? Przed wojną to był jeden z najbardziej imponujących budynków w Kijowie. Dziedziniec zapchany sprzętem bojowym: czołgi, działa wszelkich klas i rozmiarów, używane od rewolucji do dnia dzisiejszego. Przy wejściu do muzeum dwa czołgi stały lufa w lufę. Od odzyskania niepodległości pozwalano dzieciom na nie włazić, malować, mogły się tam bawić. Wśród eksponatów był Żelazny Krzyż, rozmiarów metr na metr, wykonany z tysięcy Żelaznych Krzyży zabranych poległym hitlerowcom. A na ścianie muzeum, od trawy po dach, wymalowany był taki olbrzymi mural, przedstawiający wielką bitwę. Nasi na nim nacierali szeroką ławą, niepowstrzymaną falą potęgi i odwagi, która strzaskała hitlerowską nawałę i odepchnęła ją poza granice ojczyzny. Wiele tam było symboli naszej narodowej siły, ale najbardziej spektakularnym była statua Matki-Ojczyzny. To była najwyższa budowla w mieście, ponad 60-metrowe majestatyczne arcydzieło z nierdzewnej stali. I to ona była ostatnim widokiem, który widziałem w Kijowie. Jej ręce uniesione w geście wieczystego tryumfu, trzymane w nich miecz i tarcza. I twarde spojrzenie jej zimnych oczu, odprowadzające nas, tchórzliwych uciekinierów.
SAND LAKES, PARK KRAJOBRAZOWY REGIONU WILDERNESS, PROWINCJA MANITOBA, KANADA
Jesika Hendricks pokazuje szerokim gestem otaczający nas obszar podbiegunowej tundry. Naturalne piękno zostało skażone niekończącym się śmietniskiem szczątków: porzuconymi samochodami, gruzami, ludzkimi ciałami na wpół wmarzniętymi w szary śnieg i lód.
Pochodząca z Waukesha w stanie Wisconsin naturalizowana Kanadyjka pracuje tu w ramach Projektu Restauracji Wilderness. Wraz z kilkuset innymi wolontariuszami przyjeżdża tu każdego lata od zakończenia wojny. Wszystkie wskaźniki realizacji PRW wskazują na pełny sukces przedsięwzięcia, ale nikt nie chce nawet szacować kiedy te prace mogą wreszcie dobiec końca.
- Nie mam żalu do tych, którzy mieli nas bronić, do rządu. Obiektywnie rzecz biorąc, mogę zrozumieć ich intencje. Nie mogli wszystkich zabrać ze sobą, gdy wojsko wycofało się na zachód, za Góry Skaliste. Jak mieliby nas wszystkich karmić, jak oddzielić od żywych trupów, a przede wszystkim jak z takim ogonem mogliby marzyć o pokonaniu armii zombie, ciągnących za nami krok w krok? Mogę zrozumieć, że chcieli skierować potok uchodźców gdzie indziej, i dlatego wmówili ludziom, że trzeba ruszyć najdalej na północ, jak się dało. Niby co innego mogli zrobić, żeby powstrzymać nas przed pójściem Gór Skalistych za nimi? Zagazować, jak na Ukrainie? Gdybyśmy poszli na północ, może mielibyśmy jakąś szansę przetrwania. To się działo na całym świecie: ludzie ciągnęli na północ w nadziei, że dożyją zimy, która wymrozi żywe trupy. Nie, ja naprawdę nie winię ich za to, że chcieli nas skierować gdzie indziej. Więcej, ja im to wybaczam. Mam do nich tylko wielki żal za nieodpowiedzialny sposób, w jaki to zrobili, za brak istotnych informacji, które mogły ocalić życie wielu z nas. Tego im nie wybaczę nigdy.
To było w sierpniu, dwa miesiące po Yonkers, i zaledwie trzy dni po tym, jak rząd zaczął się przenosić na zachód. W naszej okolicy było jeszcze bardzo mało przypadków zachorowań i incydentów. Pamiętam, że widziałam tylko jeden: stado sześciu zombie żerujących na bezdomnym. Policja wyeliminowała ich bardzo sprawnie. To było trzy przecznice od naszego domu, i to właśnie wtedy ojciec postanowił, że wyjeżdżamy.
Siedzieliśmy w salonie. Tata uczył się ładować zakupiony rano karabin, mama zabijała gwoździami ostatnie okna. Na wszystkich programach mówiono tylko o zombie: transmisje na żywo, zdjęcia spod Yonkers. Z perspektywy czasu nie mogę uwierzyć, że media podeszły do sprawy tak nieprofesjonalnie. Mnóstwo wykrętów, a tak mało faktów. Wiele, naprawdę wiele wyrwanych z kontekstu zdań całej armii „ekspertów", z których jedni przeczyli drugim. Stacje prześcigały się w pokazywaniu programów o zombie, jeden bardziej „szokujący" i „pogłębiony" od drugiego. Zrobili taki młyn, że w końcu nikt już nie wiedział co robić. Jedyne, co do czego panowała jaka taka zgoda, to że ludzie powinni jechać na północ. Mróz był jedynym ratunkiem, bo żywe trupy zamarzały na nim w bryłę. Wszyscy słyszeli tylko to, ale nikt nie wspominał ani słowem dokąd na tę północ, co ze sobą zabrać, jak tam przeżyć, po prostu nic. Tylko wciąż, od rana do nocy, z każdego dziennika i każdego programu: „jedźcie na północ", „jedźcie na północ" i „jedźcie na północ"; mówione, czytane zza kadru, pisane w pasku na dole ekranu. „Dosyć tego", powiedział tata. „Dziś wieczorem wyjeżdżamy na północ".
Starał się, żeby to zabrzmiało pewnie, zdecydowanie, i poklepał przy tym karabin, na znak, że żarty się skończyły. Nigdy w życiu nie trzymał broni w rękach. Był człowiekiem łagodnym, dżentelmenem w każdym calu. Niski, łysy, z pucołowatą twarzą, która czerwieniała, gdy się roześmiał. A kochał się śmiać, zaraźliwie i głośno, zaś najbardziej śmieszyły go kiepskie kawały i zjadliwe komentarze. Zawsze miał coś dla ciebie: komplement, uśmiech, albo coś górką do tygodniówki (tylko żeby mama nie wiedziała). W naszej rodzinie pełnił rolę dobrego gliny, a ważne decyzje należały do mamy.
Mama próbowała mu wyperswadować ten pomysł, przemówić do rozsądku. Mieszkaliśmy dość daleko na północy, zimy były u nas wystarczająco srogie bez jeżdżenia na poniewierkę nie wiadomo dokąd. Mieliśmy tu wszystko, czego potrzeba do przetrwania. Po diabła jechać gdzie oczy poniosą, skoro można zgromadzić zapasy, ufortyfikować dom i przeczekać do pierwszych mrozów? Ale tata nie chciał słuchać. Do zimy, ba, do przyszłego tygodnia możemy tu już nie żyć! Wielka Panika ogarnęła go bez reszty. Powiedział nam, że to będzie jak taki przedłużony rodzinny piknik. Będziemy się żywić hamburgerami z łosia i robić desery z jeżyn. Obiecywał, że nauczy mnie łowić ryby, pytał, jak nazwę swego królika, jak go złapiemy. Całe życie nie wystawił nosa z Waukesha i nigdy w życiu nie spał pod namiotem! [Hendricks przerywa relację, pokazując coś w lodzie pod nogami - zbiór kilkunastu połamanych płyt DVD]. Ludzie zabierali ze sobą tyle niepotrzebnych rzeczy: suszarki do włosów, konsole do gier, dziesiątki komputerów przenośnych. Nie wiem, czy byli na tyle głupi, żeby mieć nadzieję, że im się do czegoś tu przydadzą. Myślę, że większość po prostu nie chciała ich stracić, pewni że za góra pół roku wrócą do obrabowanych domów, i że wszystko będzie jak dawniej. Wydaje mi się, że w odróżnieniu od nich my pakowaliśmy się z głową. Ciepłe ubrania, naczynia kuchenne, lekarstwa z apteczki i tyle konserw, ile mogliśmy unieść. Gdy się patrzyło na tę górę puszek, zdawało nam się, że mamy żarcia na dwa lata. Tak naprawdę połowę zjedliśmy po drodze na północ. Nie niepokoiło mnie to zbytnio. Ta podróż to była przygoda mojego życia.
Te wszystkie opowieści o korkach i przemocy... Wtedy to się jeszcze nie zdarzało, my byliśmy w pierwszej fali. Przed nami uciekali tylko Kanadyjczycy, ale oni już dawno wyjechali. Mimo to na drogach panował spory ruch. Nigdy nie widziałam tylu samochodów naraz, ale wszystko odbywało się sprawnie, jechaliśmy dość szybko, a zatory były tylko przy przejazdach przez miasta i w oazach.
- Oazach?
- Parkingach, kempingach, obozowiskach, zakładanych przy drogach w miejscach, gdzie ludzie uznali, że już dość się najechali. Tata pomstował na nich, nazywając krótkowzrocznymi i irracjonalnymi. Mówił, że wciąż jesteśmy za blisko miast i jedyny sposób na przeżycie, to jechać na północ najdalej jak się da. Mama broniła tych ludzi, mówiąc, że to nie ich wina, że większości po prostu skończyła się benzyna. „Jak nie ich wina, to czyja?", tryumfował tata, wskazując dumnie na sufit. Na dachu naszego minivana wieźliśmy mnóstwo kanistrów z paliwem, które tata gromadził od pierwszych dni Paniki. Mijaliśmy wiele zatorów obok stacji benzynowych, z których większość już wtedy miała te wielkie tablice „PALIWA BRAK". Takie miejsca tata mijał naprawdę szybko. Przyspieszał na widok wielu sytuacji na drodze: samochodów, które nie chciały odpalić, autostopowiczów machających rękami z pobocza. Były ich całe tłumy, ciągnących wzdłuż drogi i wyglądających tak, jak uchodźcy w telewizji. Gdzie tylko jakiś samochód zatrzymywał się, żeby zabrać jedno lub dwoje, od razu rzucała się ich cała zgraja. „No, i na co im to było?", komentował wtedy tata. Cały on.
Tylko raz wzięliśmy pasażerkę, idącą samotnie poboczem, z lotniczą kabinówką na kółkach. Wyglądała całkiem niegroźnie, sama w ulewnym deszczu. I pewnie dlatego mama zmusiła tatę, żeby ją zabrał. Miała na imię Patty, była z Winnipeg. Nie mówiła skąd się tu wzięła, a my nie pytaliśmy. Była naprawdę wdzięczna i wciskała rodzicom wszystkie pieniądze, jakie miała. Mama jej nie pozwoliła i obiecała, że zabierzemy ją ze sobą. Bardzo dziękowała, i aż się przy tym rozpłakała. Taka byłam dumna z moich rodziców, z tego, że zrobili tak szlachetny gest... Aż do chwili, kiedy Patty kichnęła i wyciągnęła chusteczkę, żeby się wysmarkać. Od samego początku trzymała lewą rękę w kieszeni. Teraz ją wyciągnęła i zobaczyliśmy, że jest obwiązana jakąś szmatą, przez którą przesączała się ciemna plama, chyba krew. Zorientowała się, że zauważyliśmy to i nagle zrobiła się nerwowa. Prosiła, żebyśmy się nie niepokoili, że tylko się przez przypadek zraniła. Tata spojrzał na mamę i oboje nagle zamilkli. Nie patrzyli na mnie, nic nie mówili. Tej nocy obudziło mnie trzaśnięcie drzwi samochodu. Nie myślałam, żeby to było coś niezwykłego. Każdej nocy stawaliśmy na siusiu. Do tej pory zawsze mnie wtedy budzili, pytając, czy nie muszę iść, ale tym razem dowiedziałam się o postoju dopiero w chwili, gdy ostro ruszyliśmy z miejsca. Rozejrzałam się za Patty, ale nie było jej. Zapytałam rodziców, co się stało i powiedzieli, że dziewczyna prosiła, aby ją wysadzić. Wyjrzałam do tyłu i wydawało mi się, że ją widzę, oddalającą się z każdą chwilą małą kropkę. Pomyślałam, że wygląda, jakby nas goniła, ale byłam tak zmęczona i rozkojarzona, że już sama nie wiem co naprawdę widziałam. Chyba nawet nie chciałam wiedzieć. W czasie tej jazdy na północ wyrzuciłam z pamięci wiele rzeczy, które się wówczas wydarzyły...
- Na przykład?
- Choćby innego rodzaju „autostopowicze" - tacy, którzy nie biegali. Nie było ich jeszcze zbyt wielu, naprawdę mówimy tu o pierwszej fali. Spotkaliśmy ich może ze sześciu, zwykle włóczących się środkiem drogi i wyciągających ręce, kiedy się zbliżyliśmy. Tata objeżdżał ich wtedy szerokim łukiem, a mama kazała mi chować głowę. Żadnego nie widziałam z bliska, bo wciskałam głowę w poduszkę i zaciskałam powieki. Nie chciałam ich widzieć. Myślałam tylko o hamburgerach z łosia i jeżynach. To było jak podróż do Ziemi Obiecanej. Wiedziałam, że jak tylko zajedziemy dość daleko na północ, wszystko będzie dobrze.
No i przez jakiś czas naprawdę było. Trafiliśmy na wspaniały obóz nad brzegiem jeziora. Wokół nie było zbyt wielu ludzi, lecz akurat tylu, żebyśmy mogli czuć się bezpiecznie - wie pan, na wypadek, gdyby pojawiły się zombie. Panowała znakomita, przyjacielska atmosfera, niemal słychać było takie wielkie, wspólne westchnienie ulgi. Z początku wszystko przypominało piknik. Co wieczór wielkie przyjęcie, gotowanie w kotłach na ognisku wszystkiego tego, co się upolowało lub złowiło w ciągu dnia. Ktoś przywiózł dynamit i zaczął łowić ryby. Co jakiś czas słychać było wielki huk, a potem na powierzchnię wypływało wiele ryb. Nigdy nie zapomnę dźwięków tych dni: tych wybuchów, jazgotu pił spalinowych, którymi ludzie ścinali drzewa na opał, muzyki z radia w samochodach lub granej przez tych, którzy zabrali ze sobą w drogę instrumenty. Śpiewów wieczorami przy ogniskach, w których płonęły wielkie nieokorowane bale.
Wtedy jeszcze mieliśmy drzewa, to było zanim dotarła druga i trzecia fala, której za opał musiały wystarczać liście i karpy, a w końcu wszystko, co nadawało się na opał. Smród palonego plastiku i gumy był straszny, palił w gardle i wżerał się we włosy. Do tego czasu ryb już nie było i ludzie wybili wszystko, na co dawało się polować. Ale nikt się nie martwił, bo wszyscy liczyli na to, że zima wymrozi wszystkie zombie.
- Ale jak mieliście przetrwać zimę, jak już wymrozi wszystkie zombie?
- Dobre pytanie. Myślę, że niewielu ludzi zachowało na tyle przytomności umysłu, by je zadawać sobie i innym. Może spodziewali się, że do tej pory „władze" nas uratują, albo po prostu będą się mogli spakować i wrócić do domów. Większość ludzi żyła jednak dniem codziennym. Byli wdzięczni za to, że w końcu są bezpieczni, i pewni, iż wszystko jakoś się samo ułoży. „Zobaczycie", mówili, „że będziemy w domach, zanim się obejrzymy. Do Świąt będzie już po wszystkim".
[Kobieta przerywa relację, znów wskazując na coś pod nogami. To dziecięcy śpiwór w stworki z bajek. Jest bardzo mały i zaplamiony na brązowo]. Jak się panu wydaje, na jakie warunki to jest przeznaczone? Co najwyżej do spania w ogrzewanej sypialni, jak się rodzicom przedłuży impreza u przyjaciół. No dobra, może po prostu już nie było okazji zdobyć porządnego śpiwora, bo sklepy turystyczne były wykupywane albo ograbiane do czysta w pierwszej kolejności. Ale ignorancja większości tych ludzi była po prostu niewiarygodna! Wielu z nich pochodziła z ciepłych stanów Południa, niektórzy aż z południowego Meksyku. Widywałam ludzi pakujących się do śpiwora w butach, nie mających pojęcia, że to tamuje obieg krwi i prowadzi do odmrożeń. Inni pili alkohol, żeby się rozgrzać, nie wiedząc, iż w ten sposób wychładzają się, wydzielając więcej ciepła do atmosfery. Niektórzy mieli ciężkie, grube płaszcze i tylko podkoszulki pod spodem. Potem wystarczyło, że się trochę poruszali, a musieli ściągać płaszcze. Zanim zaczęli się rozbierać, byli już skąpani w pocie, a potem mieli na sobie mnóstwo nasiąkniętej wodą bawełny. Lekki wiaterek, i było po sprawie. Choroby zaczęły zbierać żniwo już we wrześniu: przeziębieni dostawali grypy i hojnie obdzielali nią wszystkich wokół.
Na początku wszyscy byli bardzo przyjaźni. Współpracowaliśmy ze sobą. To, co było potrzebne naszej rodzinie, uzyskiwaliśmy od innych drogą wymiany lub kupowaliśmy. Pieniądze jeszcze były wtedy coś warte. Każdy miał nadzieję, że banki wkrótce się pootwierają na nowo. Gdy mama i tata ruszali po jedzenie, zawsze zostawiali mnie pod opieką sąsiadki. Miałam małe przenośne radio na korbkę, więc co wieczór wysłuchiwaliśmy wiadomości. W radiu było pełno opowieści o odwrocie, o wojsku porzucającym po drodze cywilów. Słuchaliśmy tego wszystkiego nad rozłożoną mapą samochodową Stanów, wskazując miasta, o których mówiono w wiadomościach. Siadywałam tacie na kolanach. „Widzisz?", mawiał, zmuszając się do uśmiechu. „Oni zostali w domach, nie wydostali się w porę. Nie byli tacy mądrzy jak my". Przez krótki czas myślałam, że miał rację.
Ale po miesiącu już nie byłam tego taka pewna. Jedzenia zaczęło brakować, dni stawały się coraz krótsze i zimniejsze, ludzie coraz agresywniejsi. Już nie było wspólnych ognisk, przyjęć i śpiewania. Obóz zaczynał się przemieniać w śmietnik, nikt nie zbierał odpadków. Parę razy wlazłam w ludzką kupę, nikomu już nawet nie chciało się zagrzebać jej po sobie.
Rodzice przestali ufać komukolwiek, już nie zostawiali mnie samej z sąsiadami. Zaczęło się robić niebezpiecznie, mnożyły się kłótnie, bójki. Widziałam jak dwie kobiety ze wszystkich sił wyrywały sobie z rąk futrzany płaszcz, aż w końcu rozerwały go na dwie połówki. Widziałam faceta, który złapał złodzieja próbującego coś ukraść z jego samochodu, i rozwalił mu głowę łyżką do opon. Nocami słyszało się wiele łomotów, krzyków, ktoś płakał, od czasu do czasu padał strzał. Którejś nocy usłyszeliśmy jakieś kroki koło naszego namiotu, którym nakryliśmy minivana. Mama powiedziała, żebym schowała głowę i zakryła uszy. Tata wziął karabin i wyszedł. Przez ręce, którymi zatkałam uszy słyszałam strzały. Ktoś krzyczał. Tata wrócił po chwili, z wielkimi oczyma i bardzo bladą twarzą. Nigdy go nie spytałam, co tam się wtedy wydarzyło.
Jedyne chwile, kiedy ludzie nadal robili coś razem, zdarzały się wtedy, gdy w okolicy pojawiały się zombie. Przychodziły w ślad za trzecią falą, pojedynczo albo w małych grupkach. To się zdarzało raz na parę dni. Ktokolwiek je zauważał, podnosił alarm, i z obozu wyruszała wyprawa myśliwska. Gdy tylko wróciła, waśnie wybuchały na nowo ze zdwojoną siłą.
Gdy zrobiło się na tyle zimno, żeby zamarzło jezioro, i ostatnie żywe trupy przestały się pokazywać, wielu ludzi było pewnych, że ich mordęga dobiegła końca, i że można już iść z powrotem do domów.
- Iść? Nie jechać?
- Nie było benzyny. Resztki zużyto do ogrzewania lub na opał. Każdego dnia odchodziły grupy zagłodzonych oberwańców, obładowanych nikomu niepotrzebnym sprzętem, który zabrali ze sobą nie wiadomo po co, i z desperacką nadzieją wypisaną na twarzy. „A ci dokąd niby idą?", pytał tata. „Nie wiedzą, że na południu nie jest tak zimno jak tutaj? Nie wiedzą co wciąż tam na nich czeka, czy co?".
Był przekonany, że jesli tylko wytrwamy dość długo, prędzej czy później sprawy zaczną się poprawiać. To było w październiku, gdy jeszcze wyglądałam mniej więcej jak człowiek.
[Trafiamy na kupkę kości. Leżą w płytkiej jamie, na wpół zakryte lodem].
Byłam dość otyłym dzieckiem. Nigdy nie uprawiałam żadnych sportów, żywiłam się fastfoodem i chipsami. Gdy przyjechaliśmy w sierpniu, zgubiłam trochę tłuszczyku, ale do listopada wyglądałam już jak szkielet. Mama i tata nie prezentowali się dużo lepiej. Tacie brzuch zginął, mamie zaczęły wystawać kości policzkowe. Zaczęli się często kłócić, i to o byle co. Bałam się tego, jak niczego innego. W domu nigdy nie słyszałam, żeby któreś podniosło głos. Oboje byli nauczycielami o postępowych poglądach. No, czasem zdarzało się, że przy obiedzie było cicho i wiało chłodem, ale to wszystko. A teraz naskakiwali na siebie przy każdej okazji. Któregoś dnia, tak koło Święta Dziękczynienia, nie miałam siły wyjść ze śpiwora. Brzuch mi spuchł, miałam wrzody w ustach i w nosie. Obudził mnie zapach dochodzący z kampobusu obok. Gotowali coś, jakieś mięso. Wspaniale pachniało. Mamy i taty nie było, usłyszałam ich po chwili, kłócili się na zewnątrz. Mama powiedziała, że „to" był jedyny sposób. Nie wiedziałam o czym mówili. Powiedziała też, że „to" nie było w końcu „takie złe", bo to sąsiedzi, a nie my, musieli „to" zrobić. Tata na to, że nie powinniśmy się zniżać do czegoś takiego, i że powinna się wstydzić. No, wtedy mama na niego wsiadła! Rozdarła się, że to jego wina, że siedzimy w tej głuszy, i że przez niego umieram. Że prawdziwy mężczyzna by wiedział, co zrobić na jego miejscu. Nawtykała mu od mięczaków i w końcu powiedziała, że chciał, żebyśmy obie umarły, żeby móc wtedy uciec i żyć jak „pedał", którym od zawsze wiedziała, że jest. Tata warknął, żeby, do kurwy nędzy, zamknęła japę. On nigdy dotąd nie klął. Mama zaczęła znów coś mówić, ale w tej samej chwili usłyszałam coś jak klaśnięcie, i wszystko ucichło.
Po chwili weszli do środka. Mama przodem, trzymając kulę śniegu przy prawym oku, tata za nią. Oboje milczeli. Tata miał na twarzy minę, której nigdy wcześniej nie widziałam, i nigdy nie zapomnę. Jakby nagle stał się zupełnie innym człowiekiem. Wziął moje radio na korbkę, to samo, które ludzie od tak dawna próbowali od nas wyprosić, kupić lub ukraść, i wyszedł. Usłyszałyśmy trzaśnięcie drzwi busa sąsiadów. Po dziesięciu minutach był z powrotem, bez radia, za to z wielkim kotłem parującego gulaszu. Smakował cudownie! Mama powiedziała, żebym nie jadła za szybko i karmiła mnie powoli, po łyżeczce. Widać po niej było, że jej ulżyło. Trochę płakała. Tata stale miał na twarzy tę minę. Taką samą, jaką ja miałam parę miesięcy później, gdy oboje zachorowali i przyszła moja kolej, by karmić ich łyżeczką.
[Kiedy Hendricks to mówi, przyklękam, by obejrzeć stertę kości. Wszystkie zostały połamane, szpik wyssano.]
Prawdziwa zima zaczęła się na początku grudnia. Śniegu napadało po dachy, dosłownie zasypało nas, i to aż po głowy. Był gęsty i aż szary od pyłu. Obóz zamilkł. Nie było kłótni, nie było strzelaniny. Do Bożego Narodzenia jedzenia było w bród. [Hendricks podnosi z ziemi małą kość udową, dokładnie oskrobaną nożem.]
Mówią, że tej zimy nie przeżyło 11 milionów ludzi, i to tylko w Ameryce Północnej. Nie liczą pozostałych miejsc, Grenlandii, Islandii, Skandynawii. Nawet nie chcę myśleć, jak to wyglądało na Syberii, z tymi uchodźcami z południowych Chin, Japończykami, którzy nigdy w życiu nie wystawili nosa poza miasto, tymi wszystkimi biedakami z Indii. To była pierwsza Szara Zima, gdy zanieczyszczenia unoszące się w atmosferze zaczęły zmieniać klimat. Podobno część tego pyłu to były popioły z ludzkich kości.
[Wbija znacznik obok jamy z kośćmi.]
Długo to trwało, ale w końcu słońce wróciło, przyszło ocieplenie, i śnieg wreszcie zaczął topnieć. W połowie czerwca wreszcie dotarła do nas wiosna, a z nią żywe trupy.
[Jeden z członków wyprawy wzywa nas do siebie. Znalazł zombie, na wpół zagrzebanego w zamarzniętym szlamie. Uwięziony zombie, z torsem, rękami i głową wystającymi ponad powierzchnię, skowyczy i wierci się, próbując to wyrwać z lodu resztę ciała, to znów dosięgnąć któregoś z nas.]
Jak to się dzieje, że na wiosnę odmarzają, a my nie? To proste. Żywe komórki człowieka zawierają mnóstwo wody, która zamarza i rozsadza tkanki, zabijając nas. To dlatego nie da się zamrażać żywych ludzi.
[Wmarznięty zombie szarpie się w naszym kierunku coraz mocniej, kręgosłup zaczyna pękać. Jesika od niechcenia unosi długi żelazny łom i jednym płynnym, od dawna wytrenowanym ciosem kruszy mu czaszkę.]
PAŁAC UDAIPUR LAKE NAD JEZIOREM PICHOLA, RADŻASTAN, INDIE
Bajkowa budowla, idylliczna siedziba maharadży - przekształcona najpierw w luksusowy hotel, a potem obóz dla kilkuset uchodźców, którzy zginęli, gdy wybuchła tu epidemia cholery - niemal całkowicie pokrywa wyspę Jagniwas, na której ją zbudowano. Pod kierunkiem Sardara Khana, kierownika projektu renowacji pałacu, hotel, jezioro i pobliskie miasto zaczyna powracać do dawnego blasku. Gdy pan Khan powraca do wspomnień z dawnych dni wojny, jego głos nie brzmi już wcale jak u pewnego siebie, zaprawionego w budowlanych bojach, gruntownie wykształconego inżyniera z wieloletnim stażem. Niemal widzę przed sobą tamtego dziewiętnastoletniego, wystraszonego starszego szeregowca, którego przypadek rzucił w sam środek zamętu na zatłoczonej górskiej drodze.
- Pamiętam małpy, setki małp, wdrapujących się i przeskakujących między pojazdami, po głowach siedzących w nich ludzi. Widziałem je już wcześniej, aż od Chandigharh, jak zeskakiwały z dachów i balkonów, gdy żywe trupy wypełniały ulice. Pamiętam jak podskakiwały, skrzeczały i podnosiły niesamowity rwetes, wspinając się na słupy telefoniczne, by ujść przed rękami zombie. Zresztą część z nich nawet nie czekała na atak - one już wiedziały. A teraz były tu, na tej cholernej himalajskiej koziej ścieżce. Nazywano ją drogą, ale nawet przed wojną słynęła jako śmiertelna pułapka. Wokół przeciskało się i wspinało po opuszczonych samochodach tysiące uchodźców. Ludzie ciągnęli ze sobą walizy, przeróżne sprzęty i pudła, a jakiś facet dzierżył w rękach monitor komputerowy. W pewnej chwili jakaś małpa wylądowała mu na głowie, próbując się odbić do następnego skoku, ale tamten był za blisko krawędzi i stracił równowagę. Ten cholerny monitor pociągnął go w przepaść. I jeszcze dwóch, którzy stali obok. Co sekundę ktoś tracił oparcie i spadał. Tam po prostu było za dużo ludzi. Droga nie miała żadnych barier, nawet łańcucha. Widziałem jak w otchłań spadł autobus. Nawet nie wiem jak to się stało, bo on nawet nie jechał. Ludzie uciekali przez okna, bo drzwi nie dawało się otworzyć, taki był ścisk. Jakaś kobieta wychodziła akurat przez okno, kiedy autobus się kiwnął i poleciał. Trzymała coś w zawiniątku przy piersi. Jakby to puściła, może by ją zdążyli złapać. Wmawiałem sobie, że to coś w ogóle się nie ruszało, nie płakało, że to była jakaś kupka szmat. Zresztą nikt nawet nie próbował jej łapać, choć była na wyciągnięcie ręki. Nikt nawet nie spojrzał, wszyscy parli naprzód. Gdy mi się to czasami śni, nie bardzo nawet wiem, czy to byli ludzie, czy małpy.
W ogóle nie powinienem się tam znaleźć, nie byłem minerem. Służyłem w BRO1, moim zadaniem było budowanie dróg, a nie ich wysadzanie. Miałem pecha błąkać się po rejonie koncentracji w Shimla w poszukiwaniu resztek mojego oddziału, gdy wpadłem na sierżanta Mukherjee, sapera. Złapał mnie za ramię tak, jakby je chciał urwać, i wrzasnął prosto w twarz: „Żołnierzu, umiecie prowadzić?!". Coś tam zacząłem dukać, co on widać wziął za potwierdzenie, bo za chwilę wepchnął mnie za kierownicę dżipa, do którego wskoczył, i kładąc na kolanach coś, co wyglądało jak radio, wskazał na góry na horyzoncie i wrzasnął: „Wracamy na przełęcz! Ruszaj!".
Zjechałem z drogi, niemiłosiernie zgrzytając biegami, i usiłowałem mu wytłumaczyć, że jedynym pojazdem, jaki w życiu prowadziłem był walec drogowy, a i to bez papierów, ale on nie słuchał. Całkowicie pochłaniało go majstrowanie przy urządzeniu, które niańczył na kolanach. „Ładunki są już założone", wyjaśnił. „My tylko zaczekamy na rozkaz". „Jakie ładunki, panie sierżancie?". Nic nie zrozumiałem. „Jaki rozkaz?". „Jak to jaki, głąbie? Żeby wysadzić przełęcz!". Poklepał dłonią to coś na kolanach, co dopiero teraz rozpoznałem jako zapalarkę. „A niby jak inaczej mielibyśmy ich zatrzymać, co?".
Coś mi się uprzednio obiło o uszy, że nasz odwrót w Himalaje ma coś wspólnego z ogólnym planem narodowego przetrwania, a jego częścią było odcięcie żywym trupom drogi przez przełęcze. Nigdy nawet nie marzyłem, że zobaczę to z tak bliska, że będę miał okazję osobiście wziąć udział w historycznym zdarzeniu! Może z uwagi na zachowanie cywilizowanego przebiegu naszej rozmowy daruję sobie cytowanie mojej nie nadającej się do druku reakcji na fakt takiego wyróżnienia, i równie wyniosłym milczeniem pominę nie mniej niecenzuralną reakcję sierżanta Mukherjee na widok, który zastaliśmy na miejscu: przełęcz była wciąż zapchana zbitym tłumem ludzi. „Przecież mieli to oczyścić! Miało już nie być uchodźców!". Zauważyliśmy przebiegających koło naszego dżipa żołnierzy z pułku Rashtriya Rifles, który miał zabezpieczać przełęcz. Mukherjee wyskoczył i złapał jednego z nich za rękę. „Co to, kurwa, jest!", ryknął, potrząsając tamtym jak workiem szmat. „Mieliście oczyścić drogę!". Tamten nie był tak potężnie zbudowany, ale w tej chwili wściekłość i strach dodały mu odwagi. „Pierdol się, fagasie! Chcesz sobie postrzelać do dzieci i staruszków? To do roboty!". Wyszarpnął się z uścisku sierżanta, wręczył mu swój karabin i pobiegł dalej.
Mukherjee włączył radio i zameldował, że na drodze wciąż panuje wielki ruch. Z głośnika dobiegł podniesiony głos jakiegoś młodego oficera, wrzeszczącego, że wydał jasny rozkaz: wysadzić drogę, niezależnie od tego, ilu ludzi się na niej tłoczy. Mukherjee odparł gniewnie, że zaczeka, aż na drodze będzie pusto i dopiero wtedy wysadzi. Gdyby odpalił ładunki teraz, nie tylko posłałby na śmierć tysiące ludzi, ale uwięził przed przełęczą Bóg jedyny wie ilu innych uciekinierów. Oficer odparł, że może tak czekać do końca świata, bo ta droga nigdy nie będzie pusta, bo tuż za plecami tych ludzi ciągną niezliczone miliony żywych trupów. Mukherjee odparł, że wysadzi, jak zobaczy pierwszego zombie, i ani sekundy wcześniej, bo nie ma zamiaru popełniać masowego morderstwa dla wygody zasranego, ulegającego histerii podporucznika, który jak jest taki mądry, to niech sobie sam tu przejeżdża i...
Urwał w pół słowa i wlepił wzrok w coś nad moją głową. Spojrzałem tam i nagle zobaczyłem tuż przed nosem... twarz generała Raj-Singha!
Nie mam pojęcia skąd się tam wziął, co tam robił. Do dziś nikt nie chce mi wierzyć na słowo. Nie, nie chodzi o to, że on tam był, tylko że JA tam byłem, parę centymetrów od niego, Tygrysa z Delhi. Słyszałem, że jeśli ludzie wspominają kogoś z szacunkiem, to on wydaje im się wyższy niż jest w rzeczywistości. W moich oczach generał wydawał się być po prostu gigantem! Nawet w tym poszarpanym mundurze polowym, pokrwawionym turbanie, z zasłoniętym okiem i opatrunkiem na nosie. To ostatnie to ślad po tym, że rzeczywiście udało się go wepchnąć na pokład ostatniego śmigłowca odlatującego z Parku Gandhiego dopiero po tym, jak jeden z jego ludzi zdzielił go kolbą. Generał Raj-Singh...
[Khan głęboko wciągnął powietrze, widać, że przepełnia go duma].
„Panowie", zaczął generał. Powiedział do nas, sierżanta i szeregowca, „panowie"! Po czym wyjaśnił, bardzo starannie dobierając słowa, dlaczego ta droga musiała być zniszczona natychmiast. Identyczny rozkaz dostały siły powietrzne, a w zasadzie to, co z nich zostało. W tej chwili wysoko nad górami krąży już myśliwiec bombardujący Shamsher. Jeśli okaże się, że nie możemy, czy nie chcemy, wysadzić przełęczy, pilot Jaguara ma rozkaz zrealizować operację „Gniew Sziwy". „Wiedzą panowie co to oznacza?", zapytał na koniec.
Może się obawiał, że jestem za młody, żeby to zrozumieć, a może jakoś wyczuł we mnie muzułmanina? Jednak nawet gdybym nie miał pojęcia o hinduistycznym bóstwie zagłady, każdy kto nosił mundur dłużej niż pięć dni słyszał plotki o naszym „ściśle tajnym" programie broni termojądrowej.
- Czy bomba wodorowa zniszczyłaby przełęcz?
- O tak! I jeszcze połowę gór razem z nią. Zamiast wąskiego gardła zablokowanego zatorem skalnym, powstałoby szerokie, równe usypisko, łagodnie nachylona rampa, idealna droga dla zombie. Cały sens wysadzenia tej przełęczy zasadzał się na tym, żeby stworzyć barierę nie do przebycia dla żywych trupów, a tu jakiś zasrany ignorancki dupek z lotnictwa, któremu staje, jak ma w ręku bombę wodorową, chciał im utorować drogę równo do samego środka strefy bezpieczeństwa!
Mukherjee przełknął ślinę, niepewny, co ma w takiej sytuacji zrobić, aż wreszcie generał wyciągnął rękę po zapalarkę. Zawsze bohaterski i skłonny do poświęceń, postanowił w tej chwili wziąć na siebie ciężar winy za tę hekatombę. Sierżant oddał zapalarkę, bliski łez. Generał Raj-Singh podziękował mu, podziękował nam obu, wyszeptał modlitwę i oboma kciukami wcisnął przycisk odpalający. Nic się nie stało, więc nacisnął ponownie - i znowu nic! Sprawdził szybko baterię, wszystkie połączenia i nacisnął po raz trzeci. Nic. Zapalarka była w porządku. Coś było nie tak z samymi ładunkami, zakopanymi pół kilometra od nas, w samym środku tego kotłującego się kłębowiska uciekinierów.
„No to koniec", pomyślałem. „Wszyscy zginiemy". Wszystko, na co mnie było stać w tej chwili, to jedna myśl: spieprzać stąd! Natychmiast, i to tak daleko, żeby nie ogarnął mnie podmuch eksplozji termojądrowej. Do dziś czuję wyrzuty sumienia za tę moją małostkowość, za egoizm, który objawił się w takiej chwili.
Dzięki Bogu za generała Raj-Singha. Zareagował... No właśnie tak, jak się należało spodziewać po żywej legendzie. Kazał nam wszystkim wynosić się, ratować, i zawiadomić Shimla, po czym obrócił się na pięcie i zanurkował w tłum uchodźców, przebijając się pod prąd w kierunku przełęczy i ładunków. Spojrzeliśmy sobie z Mukherjeem w oczy i jednocześnie, z radością i bez ociągania - skoczyliśmy za nim.
Zachciało nam się bohaterstwa, chcieliśmy chronić generała. Ponury żart. Nawet go nie widzieliśmy, tłum zamknął się nad nami jak wezbrana, rwąca rzeka. Popychano mnie i poszturchiwano ze wszystkich stron naraz. Nawet nie zauważyłem, kiedy dostałem w oko. Zawołałem, żeby mnie przepuścili, że mam sprawę służbową, sprawę wagi państwowej. Nikt nie słuchał. Przeładowałem karabin, strzeliłem kilka razy w powietrze, ale i tym razem efekt był żaden. Ogarnęła mnie desperacja równie wielka, jak ta, która byłą udziałem tłoczących się wokół ludzi. Całkiem na poważnie zacząłem rozważać strzelanie do tłumu, gdy zauważyłem, jak Mukherjee wyleciał poza krawędź drogi, razem z jakimś cywilem, który próbował wyrwać mu karabin. Obróciłem się, żeby o tym powiedzieć generałowi, ale nie mogłem go znaleźć w tym tłumie. Zawołałem go, próbowałem wypatrzyć głowę wśród morza innych głów, ale bez skutku. Wdrapałem się na dach porzuconego mikrobusu, żeby się rozejrzeć. Wtedy zaczął wiać wiatr, przywiewając tę falę smrodu i skowyt z głębi doliny. Wytężyłem wzrok, przymrużyłem oczy... Trupy nadchodziły. Powoli i ostrożnie stawiając nogi, ale niepowstrzymaną falą, równie zbitą i liczną, co uciekinierzy, których pożerali. Kilometr przede mną tłum rzucił się do panicznego biegu.
Mikrobus zadrżał i straciłem równowagę. Spadłem. Z początku jakoś utrzymywałem się na morzu ludzkich ciał, lecz nagle fala mnie nakryła, znalazłem się pod nią, deptany butami i gołymi stopami. Słyszałem, jak pękały moje żebra, zacząłem kaszleć i poczułem w ustach słodkawy smak krwi. Ostatkiem sił wczołgałem się pod mikrobus. Moje ciało było obolałe, całe jakby płonęło. Nie mogłem zaczerpnąć tchu, nie mogłem wydusić słowa. Słyszałem nadchodzącą falę zombie. Były może ze dwieście metrów ode mnie. Przyrzekłem sobie, że nie zginę jak inni, ci wszyscy rozerwani na strzępy, jak ta krowa, którą widziałem walczącą o życie i krwawiącą na brzegu Staluj, w Rupnagarze. Sięgnąłem po pistolet, ale ręka odmówiła posłuszeństwa. Kląłem i płakałem na przemian. Zawsze sobie wyobrażałem, że w takim momencie będę się modlił, ale byłem tak przerażony i wściekły, że zamiast się modlić, zacząłem walić głową o dno furgonetki nade mną. Myślałem, że jak walnę dostatecznie mocno, to sobie rozbiję łeb, i będzie po sprawie. Nagle usłyszałem ogłuszający, przeciągły, dudniący po szczytach ryk eksplozji i ziemia zatrzęsła się pode mną. Fala krzyków, skowytu i smrodu zmieszana z gęstym jak ściana pyłem uderzyła we mnie i zrobiła to, czego nie byłem w stanie: walnąłem czołem w dno furgonetki z taką siłą, że wszystko wokół zgasło, jakby ktoś zdmuchnął świeczkę.
Gdy odzyskałem przytomność, pierwszym, co do mnie dotarło był jakiś łagodny szum. W pierwszej chwili pomyślałem, że to woda. To brzmiało jak szybkie kapanie: kap, kap, kap - coś w tym rodzaju. Kapanie stało się po chwili wyraźniejsze i dotarły do mnie dwa inne dźwięki: szum radiostacji (nie mam pojęcia jak to się stało, że przetrwała to tratowanie) i wszechobecny skowyt żywych trupów. Wyczołgałem się spod mikrobusu. Przynajmniej nogi miałem sprawne na tyle, że byłem w stanie powoli, trzymając się furgonetki, wstać o własnych siłach. Byłem zupełnie sam. Wokół nie było ani uchodźców, ani generała Raj-Singha. Stałem wśród rumowiska porzuconych bagaży na środku opustoszałej górskiej drogi. Tuż przede mną czerniało poszarpane urwisko, a za nim, w pewnej odległości widać było drugi koniec wyrwy, w której zniknęła droga przez przełęcz.
To stamtąd dochodził skowyt zombie. Żywe trupy nadal wyciągały do mnie ręce, nadal niepowstrzymanie parły naprzód, z szeroko rozwartymi oczyma i wyciągniętymi rękami. Dochodziły na brzeg wyrwy i całymi szeregami leciały w przepaść. To było to kapanie, które słyszałem, odgłos ich ciał spadających na dno doliny.
Tygrys musiał ręcznie odpalić ładunki. Pewnie dotarł do nich w tej samej chwili, co żywe trupy. Mam nadzieję, że nie zdołały go zbezcześcić swymi brudnymi zębami. Myślę, że podobałby mu się jego pomnik, który stoi teraz nad nowoczesną, czteropasmową autostradą, która po wojnie zastąpiła kozią ścieżkę. W tamtej chwili nie myślałem o jego poświęceniu. W ogóle nie wiedziałem, czy to nie halucynacje. Ja naprawdę zdrowo wyrżnąłem głową w podwozie tej furgonetki. Patrzyłem, milcząc, na ten wodospad zombie, a koło ucha skrzeczały meldunki z innych posterunków: „Vikasnagar: zadanie wykonane", „Bilaspur: zadanie wykonane", „Jawala Muhki: zadanie wykonane", „Wszystkie przełęcze meldują: zadanie wykonane. Bez odbioru". „Czy ja śnię?", pomyślałem. „Może to jakieś zwidy?".
Małpy wcale mi nie pomagały w rozeznaniu, czy to się dzieje naprawdę. Jedna z nich usiadła na dachu mikrobusu tuż nade mną i śledziła żywe trupy spadające w przepaść. Jej pysk wydawał się być tak inteligentny, jakby naprawdę rozumiała to, co widzi. Spodziewałem się, że jeszcze chwila, a odwróci się do mnie i powie: „To przełomowy moment wojny! Wreszcie udało nam się ich zatrzymać! Jesteśmy bezpieczni!".
Ale zamiast tego tylko nasikała mi na twarz.
_____
przypis:
1BRO - Border Roads Organization, instytucja budująca drogi w pogranicznych regionach Indii
Dziękujemy wydawnictwu Red Horse za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...