Recenzja książki "Złodziej czasu" Terry'ego Pratchetta
Dodane: 01-10-2007 18:32 ()
Czas jest tym, czego nie możemy pożyczyć ani zaoszczędzić. Jedyne, co możemy z nim zrobić, to z niego korzystać.
Benjamin Franklin
Czas jest jak złoto. Z subiektywnego punktu widzenia pewnych społeczeństw opartych na związkach węgla jest wręcz cenniejszy. Bo nawet całkiem ekstremalne wyczyny wojenne nie sprawią, że będzie go więcej. Z jakiegoś powodu nie podlega regulacjom wzajemnej dobrosąsiedzkiej wymiany, choćby pod groźbą ludobójstwa.
Czas jest jak odkrywka kamionki – trzeba nim gospodarować, zarządzać, magazynować i dzielić, bo nie poddaje się prawom wolnego rynku. Wymaga administrowania. To zadanie mnichów historii, żyjących w rzeczywistości permanentnie kwitnącej wiśni. Najtajniejsze stowarzyszenie, o którym nikt nigdy nie słyszał, ma jednak kłopot. Ktoś chce zbudować zegar doskonały i czas może przestać istnieć (choć przecież nigdy nie było go zbyt wiele). A wtedy kłopoty będą mieli wszyscy. Tradycja schyłku czasu wymaga wszak apokalipsy, końca wszechrzeczy i Czterech Jeźdźców. Ledwie czterech, odkąd Piąty Jeździec odszedł po kolejnej, twórczej wymianie poglądów – jednej z tych, które wymagają argumentacji w postaci balistycznej patelni i siejącego zniszczenie talerza.
Własne strapienie ma również Susan Sto Helit, która musi ratować świat, kiedy dziadek Śmierć wyrusza na poszukiwania swych apokaliptycznych towarzyszy, dzierżąc w dłoni kosę.
Kłopot ma i Jeremy. Właśnie się zakochał. Całkiem znienacka. Do tego wcale nie w zegarze, choć w jego przypadku zegarmistrzostwo to znacznie więcej niż zawód.
Oto „Złodziej czasu”, kolejna wydana w Polsce książka Terry’ego Pratchetta. W roli głównej – czas. W tej powieści jednocześnie materialny i niematerialny. Jest czymś i kimś zarazem.
Mimo że każde pojawienie się Śmierci w dowolnej części „Świata Dysku” implikuje skojarzenia z pewnym jasno określonym aspektem czasu, nad którym niewielu ma ochotę się zastanawiać, w żadnej z dotychczasowych książek nie był Pratchett tak blisko stworzenia małej filozoficznej rozprawy o trwaniu i zmianie. Nie ma tu jednak natchnionej epistoły, prób konstruowania systemów myślowych, polemiki z istniejącymi i formułowania wyroków. Terry Pratchett zadaje pytania. Czym jest czas? Kim jest? Dlaczego w jego naturze leży ciągły ruch i co się wydarzy gdyby go zatrzymać? Siłą tej książki jest dystans do wszelkich wielkich teorii i monopoli na prawdę objawioną. Jest tylko Wiecznie Zaskoczony Wen i jego uczeń Mulisty Staw.
Przy okazji, zgodnie z własną tradycją obśmiewa Pratchett ludzkie przywary, społeczne przywiązanie do myślenia za pomocą kategorii, etykiet i schematów wszędzie tam, gdzie wystarczy myślenie po prostu. Do (nie)rzeczywistego świata na grzbiecie żółwia A’Tuina przez zieloną granicę przemyca swoje obserwacje, a liczba absurdów, które potrafi dostrzec, każe podejrzewać, że ostatnio był w Polsce i mieszkał w pobliżu Wiejskiej.
Wzorcem reszty serii, w „Złodzieju czasu” umieścił potężny legion postaci. W tym korowodzie nie zabrakło niani Ogg, sprzątacza Lu-Tze, opata, który ma „myśli tak wielkie, że potrzebuje drugiego życia by je dokończyć”, dość pechowego Anioła w Biel Odzian, a nade wszystko Igora – przepysznego indywiduum, kogoś w rodzaju człowieka, gdyby definicja pojęcia była aż tak szeroka. Wielbiciele paranoidalno-schizofrenicznych osobników będą usatysfakcjonowani.
Czy warto? Nie wszyscy darzą Pratchetta sympatią. Jest trochę jak deser poziomkowy. Nie wszyscy lubią poziomki. A jednak warto choćby tylko po to, aby przekonać się, że nie tylko Kopernik była kobietą…
Tytuł: „Złodziej czasu”
Tytuł oryginału: „Thief of Time”
Autor: Terry Pratchett
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2007
Wymiary: 142mm x 202mm
Liczba stron: 320
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...