A.D.XIII, t. 1 - fragment

Autor: Różni autorzy Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 27-09-2007 08:27 ()


 

* Tomasz Bochiński, Bardzo zły - fragment opowiadnia

 

Anioł objawił się o szesnastej trzydzieści, właśnie wtedy, gdy miałam zapaść w poobied­nią drzemkę. Niemrawo grzeba­łam łyżką w resztkach fasolki po bretońsku, kiedy u wewnętrznych drzwi zabrzęczał dzwonek. Wku­rzyło mnie to. Bo musicie wiedzieć, że aby dostać się do mego mieszkanka na dwunastym piętrze trzeba sforso­wać trzy pary drzwi. Na klatkę, do korytarzyka no i moje własne, nieco odrapane, ale solidne. I do nich właśnie ktoś zadzwonił.

- Gdzie, do cholery, jest dozorca i które ścierwo są­siedzkie zostawiło korytarz otwarty - mruczałam pod nosem, ani myśląc podnieść zadka ze stołka przy ku­chennym stole. - Wszyscy domokrążcy i żebracy razem wzięci niech się utopią. - Jednak natręt nie ustąpił, oni nigdy nie ustępują... Dzwonek „bimbał" bez przerwy. Mnąc w ustach słowa wyuczone biegle podczas lat pra­cy w budownictwie, zerknęłam przez wizjer. Ciemność.

- Ciemność, kurwa, widzę - warknęłam bynajmniej nie cicho.

Mrok w wizjerze zafalował, coś błysnęło metalicznie i zrozumiałam, że patrzę na policyjną odznakę. Uchy­liłam na dwa palce drzwi, nie zapominając o założeniu łańcucha.

-  Policja! - natręt miał głos głęboki i zdecydowany.

- Dobra, dobra - burknęłam. - Legitymację proszę. Plastikowy dokument wsunięto przez szparę. Wyglą­dał na autentyczny.

Otworzyłam drzwi na oścież. I zamarłam, pewnie z rozdziawioną paszczą.

-  Podkomisarz Anioł z Komendy Praskiej - rzucił, wchodząc do przedpokoju. - Pani Zyta Krukowska?

Facet był wysokim blondynem o szerokich barach ubranym w nienagannie skrojony garnitur. A twarz... Uch, takie męskie oblicza widziałam tylko w reklamach i erotycznych snach. Snów tych, niestety, wobec niedo­statków jawy miałam coraz więcej... Jakoś pozbierałam się odrobinę, na tyle, by podać dłoń gościowi. Odrucho­wo zrobiłam to tak, że nie miał wyjścia, musiał ją uca­łować.

  • - Anioł. Lucjan Anioł - przedstawił się ponownie.

  • - Krukowska. Wstrząśnięta, ale nie zmieszana - do­dałam w myślach i zaprosiłam gestem do salonu. Idąc za nim podziwiałam harmonijną sylwetkę i klęłam w du­chu domowy strój, w jakim przywitałam Anioła. Powy­ciągana bluzka i ciasno opięte na tłustym zadku legginsy nie dodawały uroku. Wskazałam gościowi fotel i zręcz­nym ruchem odkopnęłam pod kanapę leżące na podło­dze skarpetki. Opadłam na nią i wbiłam wzrok w poli­cjanta, ze wszelkich sił próbując koncentrować uwagę na tym, co mówi, a nie na grze wspaniałych mięśni zaryso­wanych kusząco pod koszulą.

 

  • - Przychodzę w dość nietypowej sprawie... Zna pani Heńka Kalwasa?

  • - Oczywiście. - Rudy Heniek był moją pierwszą mi­łością w czasach, gdy jeszcze nosiłam warkoczyki i torni­ster. Zresztą cała Stalowa znała Rudego. Bo tak naprawdę przyszłam na świat na Małej róg Stalowej, a nie w szla­checkim dworku, jak to zazwyczaj sugerowałam.

  • - Wie pani więc, że jest policjantem, pracujemy ra­zem dość długo i Henryk polecił panią, twierdząc, że pani potrafi mi pomóc.

Przerwałam kontemplację wyjątkowo męskiego pod­bródka à la Kirk Douglas i spojrzałam w szare oczy, stara­jąc się w nich nie utonąć. Zdołałam to uczynić, bo w du­szy zadzwoniły pierwsze nieśmiałe sygnały alarmowe.

-  Ciekawe, więc nie przyszedł mnie pan aresztować za niezapłacone mandaty?

Uśmiech przemknął błyskawicą po śniadym obli­czu. - Nie. Słyszała pani o Złym? Udałam głupią.

-  Tyrmanda? Jasne, nawet gdzieś mam - wskazałam wypełnione książkami regały.

Anioł skrzywił usta.

  • - Chodzi o Bardzo Złego... Pokiwałam głową.

  • - Gangsterskie porachunki na Pradze i mityczny mściciel?

  • - Tak. Choć wojny gangów jeszcze nie ma, a człowiek, który zabija na Pradze, nie jest mitem.

  • - Słyszałam. Ciekawe, czy jest ktoś w mieście, kto by o tym nie wiedział. W końcu zabito trzech ludzi...

  • - Siedmiu - wtrącił Anioł.

- O! - wyrwało mi się i przez chwilę zastygłam wpa­trzona w kamienną twarz policjanta. - Ekhem... a policja sobie nie radzi. I to pomimo szeroko zakrojonej ak­cji - dokończyłam wreszcie. Mężczyzna skinął głową,

  • - Owszem, ludzie mają tak sądzić...

  • - Czyżby prawda była inna?

  • - Cokolwiek inna i tu dochodzimy do powodu mojej nieoficjalnej wizyty.

Uniosłam brwi, otworzyłam usta, ale rozmówca nie pozwolił mi się odezwać.

  • - Prowadziłem to śledztwo. Spaprałem. Sprawa zo­stała mi odebrana i przekazana wyżej...

  • - Cóż, bywa - rzekłam bez współczucia, a w głowie alarm dźwięczał już z pełną mocą.

  • - A owszem. Dochodzenie paskudne, więc odczułem nawet pewną ulgę... do momentu, w którym zorientowa­łem się, iż prowadzone jest teraz tak, aby broń Boże nie złapać sprawcy.

  • - Cieeekawe - przeciągnęłam. - Sądzi pan, że ktoś z policji...

  • - Nie - uciął. - Sprawa jest prostsza. Jakiś kowboj na górze uznał, że tajemniczy zabójca wyręczy nas w li­kwidacji przestępców w sposób nieobciążający kieszeni podatnika.

Zamyśliłam się na moment, a potem stwierdziłam:

  • - To oczywiście sprzeczne z prawem, ale... ja też tak uważam - bydlaków należy odstrzelić.

  • - Gdybyż to było takie oczywiste! Ale dzielnica jest na krawędzi wybuchu. Wołomin i Pruszków oskarżają się wzajem o zabijanie „żołnierzy". Niedługo zaczną de­tonować bomby, a wtedy zginą niewinni ludzie... Zresz­tą, jacy winni? - Westchnął. - Ostatni zastrzelony miał piętnaście lat, a jego „zbrodnia" polegała na kradzieży radia z samochodu. Egzekucja na miejscu jest trochę zbyt surową karą. Nie sądzi pani?

„Nie sądzę" - pomyślałam. „Nie ma litości dla skur­wysynów" - zadźwięczała mi w głowie piosenka Kazi­ka. Bandyteria na ulicach szalała tak rozbestwiona bez­radnością policji, że dokonywała napadów w biały dzień, śmiejąc się z ofiar. Parę przykładowych egzekucji mogło znacząco pomóc w uzdrowieniu sytuacji...

  • - No dobrze, to wszystko bardzo ciekawe, ale co ja mam...

  • - Heniek Kalwas stwierdził, że jest pani jedyną oso­bą, która może dojść prawdy...

  • - Coo?! - aż mnie zatchnęło, ale tylko na chwilę. -Pan zwariował. I Heniek też. Cały aparat z tym sobie nie poradził, a ja mam... Nie, ktoś tu naprawdę oszalał. Nie jestem Sherlockiem Holmesem ani panną Marple...

  • - Szuka pani informacji, żyje przecież pani z tego...

  • - A owszem, mogę ustalić, czy przodek pana był her­bowy, albo sprawdzić, co to pćmy i dlaczego są łagodne... Ale śledztwo? W tak krwawej i niebezpiecznej sprawie?

Anioł uśmiechnął się błagalnie.

-  Gdyby pani spróbowała... I kto mówi o śledztwie, ot, proszę rozpytać wśród znajomych, będę wdzięczny zakażdy punkt zaczepienia...

Patrzyłam na niego chwilę, a potem, beznadziejna idiotka, stwierdziłam:

-  Ale ja nie pracuję za Bóg zapłać...

Coś mrocznego przemknęło po spokojnej twarzy Anioła. Spojrzał na stolik do kawy. Leżał na nim zwi­tek banknotów. Na oko sądząc więcej niż wystarczający, przynajmniej na wstępne rozpoznanie.

 

 

 

* Magdalena Kozak, Air Marshalls - fragment opowiadania

 

Zawsze wiesz, kiedy nadchodzi twój czas. Budzisz się w środku nocy, odpalasz Internet i kupujesz bilet, pła­cąc tą specjalną kartą kredytową. Dzwonisz do Angeliny i mówisz jej o wszystkim. A potem wsiadasz do samolotu i czekasz na to, co przyniesie los.

 

Daniel potarł czoło w zamyśleniu. Nowy Jork 12.40. LO 006. Opóźniony. Powinien był się tego spodzie­wać. Wystarczyło rzucić okiem za przeszklone drzwi warszawskie­go Okęcia. Kłęby mgły, mieszanej z paskudną, zimną mżawką, opanowały podjazd tak, że nawet nie było wi­dać taksówek. Nowi pasażerowie wysypywali się z nich śpiesznie, wkraczali do sali odlotów... I zastygali, z roz­czarowaniem wpatrując się w tablicę. Opóźniony. Opóźniony. Opóźniony.

Daniel wiedział doskonale, na czym polega problem. W tym fachu, chcąc nie chcąc, każdy błyskawicznie uczy się podstaw lotnictwa stosowanego. I reguły, że samolo­ty bardzo niechętnie lądują we mgle. Podlecieć owszem, można w IFRze, na samych przyrządach. Ale do przy­ziemienia niezbędna jest pewna minimalna, określona przepisami widzialność na pasie. Proste? Ależ tak.

Poskrobał się znowu po czole. Co robić teraz, czekać? No, chyba trzeba będzie. Zresztą, wkrótce się wszystko okaże. Samolot pokręci się trochę w wyznaczonym hol­dingu nad Warszawą, a jeżeli mgła nie opadnie, poleci do Poznania albo Krakowa. Przycupnie tam i poczeka na sprzyjającą pogodę. I może w tak zwanym międzyczasie będzie już po sprawie.

Ale przecież kupiłeś bilet. Właśnie ten.

Westchnął, podszedł do automatu szybkiej odprawy. Wsunął w szczelinę kartę kredytową. Maszyna połknę­ła ją chciwie, wypluła zaraz i dużymi literami zaczęła się dopytywać, czy aby na pewno leci tam, dokąd leci i czy ma bagaż inny niż podręczny. Nie miał, co zapew­ne zdziwiłoby każdą panią przy kontuarze: do Nowego Jorku bez walizki? Ale automatowi było wszystko jedno, wydrukował kartę pokładową i udzielił entuzjastycznej informacji, że konto uczestnika „Miles and More" wzbo­gaciło się o kolejnych kilka tysięcy mil. Z premią za prze­lot w klasie biznesowej. Życzymy przyjemnej podróży.

Wyjął bilet z przegródki i zaczął przyglądać mu się uważnie. Maszyna zamilkła i wyświetliła na ekranie ja­kiś widoczek reklamowy, jakby definitywnie skończyła z nim rozmowę. Przeszedł więc na bok, choć przecież mógłby włożyć kartonik z powrotem i zażądać zmiany miejsca.

Być może maszyna wiedziała, że tego akurat nie wol­no mu było zrobić. Pod żadnym pozorem. Powinien sie­dzieć dokładnie tam, gdzie wskazał mu tak zwany przy­padek.

 

       Los to los, stary. Los to los.

 

Celnik przekartkował paszport ostemplowany prawie wszystkimi znakami świata. Popatrzył na pasażera spo­de łba, ale nic nie powiedział. Zabrzęczał tylko zwalniaczem bramki.

- Następny! - rzucił w kierunku kolejnego podróż­nego drepczącego nerwowo na żółtej linii.

Daniel przeszedł przez bramkę, i, znalazłszy się w głównym korytarzu, zadarł głowę do góry. Literki na niebieskim ekranie wciąż obwieszczały nieubłaganie:

Nowy Jork 12.40. LO 006. Opóźniony. 60 minut.

Westchnął, powlókł się do business lounge. Rzucił kartę pokładową kobietom za ladą i błysnął srebrnym Frequent Travellerem. Niepotrzebnie, bo przecież za­płacił za przelot w biznes klasie. Ale zdążył już nabrać tego odruchu, bo dosyć często podróżował ekonomicz­ną i wtedy status częstego klienta pozwalał mu korzy­stać z salonu, kiedy tylko zapragnął. A pragnął niemal­że zawsze.

Niektórzy twoi koledzy spędzają ten czas w kaplicy...

Business lounge promieniowała spokojem. Poważni pa­nowie w garniturach, marszczący czoła nad „Financial Timesem", bądź wstukujący coś gorliwie w klawiatury laptopów, wyglądali jak zawodowi gwaranci bezpieczeń­stwa. Tacy, jak oni, nie ponoszą nieskalkulowanego ry­zyka, nie robią niepotrzebnych głupot. W ich uporząd­kowanym świecie wszystko ma sens i cel.

 

Witaj, cywilizacyjna otoczko, techniczna magio białego człowieka. Pobłogosław swego błędnego rycerza, który właśnie wyrusza w bój.

Odebrał kartę pokładową z rąk zdawkowo uśmiechnię­tej obsługi i powędrował w kąt. Zapadł w głąb skórza­nego fotela, przymknął oczy. Wewnętrzny radar włączył się natychmiast, jakby nie mogąc się już doczekać, kiedy przystąpi do pracy. Nieprzyjemne mrowienie, przemy­kające się wzdłuż kręgosłupa. Nieznacznie przyśpieszo­ny oddech. Serce, które myli rytm i od czasu do czasu łupie gwałtownymi skurczami. Więcej nie trzeba, i tak już wszystko jasne.

Jak się masz, stary. Tęskniłeś? Założę się, że tak.

- Witaj, przyjacielu - wyszeptał bezgłośnie drżący­mi wargami.

Pojawił się strach.

Kiedy wchodził na pokład boeinga 767, mieli już dwie go­dziny opóźnienia. Niedobrze, myślał, zajmując miejsce 1A. Piloci będą się starali nadrobić choć troszkę, a jak się człowiek śpieszy to się diabeł cieszy, wiadoma rzecz.

Nowe fotele w business klasie, o których rozpisywały się foldery reklamowe LOT-u, okazały się rzeczywiście wyjątkowo przytulne. Daniel przypiął się pasem do wnę­trza wyściełanego, plastikowego jaja. Niewielki plecak podróżny położył na pustym fotelu obok. Owszem, po­winien go umieścić w szafce nad głową albo pod fotelem z przodu - tylko, że siedział w pierwszym rzędzie, no i nie chciało mu się już wstawać. Skoro zakończono boarding, jasnym było, że żaden pasażer nie zajmie sąsiedniego miejsca. Stewardesa powinna przymknąć oko na tę drob­ną zmianę w protokole i zostawić plecak tam, gdzie był. I rzeczywiście, drobna blondynka w ciemnoniebie­skim garniturku nie zaprotestowała, poprosiła tylko, aby również plecaczek przypiąć pasem. A potem poczęsto­wała pasażera sokiem pomarańczowym i szampanem. Wybrał sok. Tylko głupiec lub samobójca piłby na służ­bie. A on przecież nie jest żadnym z nich.

Czy aby na pewno? Nie odpowiadaj na to pytanie. W su­mie, sam najlepiej wiesz.

Poszła dalej a on odwrócił głowę, wpatrzył się w okno. Pozostał tak, nieruchomy, ignorując film instruktażowy wyświetlany na szerokim, płaskim monitorze. Potworki na kreskówce przypinały się paskami do fotela, chwyta­ły za żółte nakładki masek tlenowych, dopompowywały kamizelki. W tle leciał, znany mu już na pamięć w kil­kunastu językach, tekst.

W razie niebezpieczeństwa maski tlenowe wypadną au­tomatycznie. System awaryjnego oświetlenia podłogi do­prowadzi cię do wyjścia. Kamizelka ratunkowa znajduje się pod twoim fotelem.

Boeing 767 300-ER doturlał się do pasa startowego. Przy­stanął na chwilę, piloci w kokpicie oczekiwali pozwole­nia na start. Wreszcie brązowozielona trawa za oknem, podkreślona szarym pasem betonu, zaczęła pośpiesznie uciekać do tyłu. Daniel zacisnął splecione palce. No, już, poprosił w duchu. No, już.

Przeciążenie przycisnęło go lekko do oparcia, kie­dy samolot podrywał się do góry. Prędkość oderwania, Lif-of Speed: około dwustu dziewięćdziesięciu kilome­trów na godzinę, recytowała pamięć. Maksymalna do­puszczalna masa startowa, Maximum Allowed Takeof Weight: sto osiemdziesiąt pięć koma zero sześćdziesiąt pięć ton.

Budynki Okęcia zniknęły w dole, samolot przechylił się na lewe skrzydło w ociężałym zakręcie. Rozpoczął swoje podskoki i tańce, przedzierając się przez warstwę chmur. Nimbostratus, pod spodem stratus fractus, szep­tała nadgorliwa pamięć. Normalna listopadowa pogoda, ulubiona aura jesiennych demonów. A bo co?

Daniel odwrócił się od okna, oparł głowę o fotel. Za­cisnął powieki. Pod czaszką rozbrzmiały mu dźwięki, wbite w dziecięcą pamięć pewnego majowego wieczoru, dawno, dawno temu, kiedy dowiedział się, że oto został półsierotą. Mike Oldfield „Five Miles Out".

What do you do when your falling

Co robić, gdy spadasz

you've got 30 degrees and your stalling out

Masz kąt 30 stopni i spory przechył

And its 24 miles to the beacon

Do radiolatarni jeszcze 24 mile

there's a crack in the sky and the warnings out

Niebo pęka, rozesłano ostrzeżenia

 

Przełknął ślinę. Gdzieś w środku, pomiędzy płatami płuc, nabrzmiewał mu głuchy, rozpaczliwy, przerażo­ny krzyk. Włókienka mięśni drżały, jak szalone. Zerkał przez korytarz na stewardesy przypięte pasami do swo­ich foteli i kiedy był pewien, że nie patrzą na niego, po­zwalał swoim nogom dygotać do woli. Teraz, póki jesz­cze jest na to czas.

Wreszcie opanował się nieco, odetchnął głęboko. Za­patrzył się na strużki deszczu, porywane przez łapczywe zawirowania powietrza. Jeszcze kilka kilometrów trzęsiawki i będzie po wszystkim, samolot przebije się przez grubą warstwę chmur, a wtedy skończą się turbulencje. Okna zabłysną przecudnym widokiem. Niebo popłynie błękitem, słońce będzie ślizgać się leniwie po białych kłę­bach obłoków. Proszę Państwa, oto Ogrody Pana Boga.

Nie wszystko złoto, co się świeci. Przecież wiesz.

Inuici, inaczej zwani Eskimosami, wierzą, że piekło jest zimne. Zamarznięte na kość.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...