„Zjawiskowa She-Hulk” tom 2 - recenzja

Autor: Dawid Śmigielski Redaktor: Motyl

Dodane: 11-11-2024 21:55 ()


Hau-hau, arf-arf, woof-woof!!! No dobrze, skoro już odszczekałem wszelkie uwagi, jakie miałem do Johna Byrna’a po lekturze pierwszego zbiorczego tomu „Zjawiskowej She-Hulk“, mogę spokojnie przejść do rzeczy i zacząć chwalić Pana Artystę za pomysłową pracę, którą wykonał przy zeszytach wchodzących w skład tomu drugiego, prezentującego jeszcze bardziej zwariowane przygody zielonoskórej pani adwokat. A jest za co, począwszy od przyciągających uwagę rubinowych koronek na okładce, a skończywszy na ostatnim bezceremonialnym kadrze w punkt komentującym ówczesną komiksową rzeczywistość. Oczywiście więcej smaczków znajdziemy w poszczególnych numerach wypełnionymi po brzegi niezłymi… numerami. Byrne bowiem zgrywa nie lada dowcipnisia, wchodząc na poważnie w rolę demiurga, nad którym pieczę sprawuje jednak siła ostateczna, czyli redaktorka Renée Witterstaetter.

A zatem konflikt jest nieunikniony. Po jednej stronie znajduje się artystyczne ego, po drugiej stoi korporacyjny strażnik interesów, a że te są sprzeczne i tożsame jednocześnie tak dla firmy, jak i autora, to kolejne numery „Zjawiskowej She-Hulk” zmieniają się w pole bitwy na argumenty, tanie zagrywki, kontrowersyjne chwyty i docinki. To nieustanna gra z czytelnikami, przede wszystkim z nimi, bo Byrne erotyzuje przygody Jennifer Walters do maksimum, bezczelnie naginając Comics Code Authority.  Trzeba mu przyznać, że umie pogrywać z samczą wyobraźnią, czego najlepszym przykładem jest czterdziesty zeszyt, w którym… skakanka odgrywa niezwykle ważną rolę w uprzedmiotowieniu płci pięknej. Nie ma co się oburzać ani zanadto feminizować, wszak, mimo iż Shulkie bywa półnaga w skrajnie różnych i idiotycznych sytuacjach, to na kartach komiksu sobie poświęconego jest panią własnego losu, nawet jeżeli Byrne postanowi inaczej. Zatem to kobieta silna i wyzwolona. Spragniona i wymagająca. Szkoda jedynie tego, że jej adwokacka kariera została złożona w ofierze na rzecz kosmicznych wojaży i innych awantur, ponieważ wątek ten dawał ogromne przestrzenie dla humoru, co udowodnił Dan Slott w dwudziestym pierwszym wieku, biorąc pod swoją opiekę serię poświęconą kuzynce Bruce’a Bannera.

Wracając jednak do meritum, czyli popisów Byrne’a w omawianym albumie, to można je zdefiniować jednym słowem – zabawa. No dobrze i z jeszcze jednym – igranie. Autor bowiem ani przez chwile nie stopuje ze swoimi śmiałymi pomysłami, choć w gruncie rzeczy opierają się one na przeniesieniu realnej rzeczywistości na komiksowe karty. Burzenie czwartej ściany nie jest już tak nachalne. Z czasem wręcz odbywa się w niemal niezauważalny sposób, by przejść w tryb naturalny. Może dlatego, że Amerykanin prowadzi pasjonujący dialog z Renée Witterstaetter (będącą symbolem wydawniczej machiny) i czytelnikami igrając z korporacyjnymi zasadami i fanowskimi oczekiwaniami. Nieustannie. Przy czym, nawet jeżeli była to tylko ukartowana z przebiegłą premedytacją rola pozera, to Byrne wszedł w nią całym sobą, sprawiając wrażenie osoby pragnącej zmienić medium. Oczywiście, gra ta została zbudowana na fundamentach zmurszałych od hipokryzji, ale kto by się tym przejmował. Wesoła Zagroda Marvela zawsze „bawiła się” przednio. W ten, czy inny sposób.

Wraz z kolejnymi epizodami Byrne wystawia cierpliwość odbiorców na próbę, jak gdyby był komiksową nonszalancką inkarnacją Billa Murraya. Czasem zapomni o fabule, innym razem każe czytelnikom wymyślić przeciwnika dla głównej bohaterki, lub w ogóle zniknie z kart komiksu, fingując swoją śmierć. Przy czym nigdy nie zapomina o naturalnym (HA!) seksapilu (grunt, to odpowiednia kokieteryjna poza) Jennifer Walters. I o ile wspominany wcześniej epizod ze skakanką był zwyczajnie prostacki (prostacki w sympatycznym znaczeniu), o tyle zeszyt czterdziesty piąty to Byrne w najlepszej graficznej formie. Przepełniony subtelnym erotyzmem i elegancją zeszyt wypełniają pin-upy głównej bohaterki będące hołdem dla Ala Moorea, Joego De Mersa, Fritza Willisa czy Alberto Vargasa. Obok dużych, starannie narysowanych kadrów równolegle toczy się standardowa akcja w stylu Marvela. Nietrudno zgadnąć, która warstwa tego zeszytu przykuwa mocniej czytelniczą uwagę i akurat w tym wypadku nie chodzi tylko o uwagę męskiej populacji. Taką przynajmniej mam nadzieję.

Kreska Byrne’a jest staranna, dynamiczna, klasyczna. Bywa groteskowa, zawsze skupiona na walorach ludzkiego ciała, stąd, jeżeli ktoś ma wątpliwości, w jaki sposób Amerykanin rysuje np. mężczyzn, niech rzuci okiem na występ Izabeli Trojanowskiej podczas opolskiego koncertu w roku 1981. Oczywiście (prawie) niemożliwe jest, aby to wykonanie, a w szczególności towarzyszące mu didaskalia były inspiracją dla o dekadę młodszych przygód Shulkie, ale dobrze jest wiedzieć, że na naszym podwórku występowała szalenie elegancka, zmysłowa i nie taka znowu zielona Pani, która zawsze wiedziała, czego chce i już wówczas śpiewała o tym, że „Na bohaterów popyt już minął”. Ot, taka niepozorna globalna niteczka łącząca polską muzykę rozrywkową z amerykańskim komiksem superbohaterskim. Naciągane? A czy czterdziesty zeszyt Zjawiskowej taki nie był?

 

Tytuł: Zjawiskowa She-Hulk tom 2

  • Scenariusz: John Byrne
  • Rysunki: John Byrne
  • Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
  • Wydawnictwo: Egmont
  • Data wydania: 20.03.2024 r.
  • Druk: kolor
  • Oprawa: twarda
  • Format: 170 × 260 mm
  • Stron: 360
  • ISBN: 9788328162105
  • Cena: 169,99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji


comments powered by Disqus