„Beetlejuice Beetlejuice” - recenzja

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 07-09-2024 21:27 ()


Powroty po latach rzadko kiedy bywają szczęśliwe z różnych powodów. Zmieniają się nie tylko aktorzy, ale także środki przekazu, moda i oczekiwania widzów. Stąd wiele remake’ów kultowych produkcji zalicza spektakularną klapę. Również kontynuacje, które od oryginału dzieli zbyt wiele lat. Stąd wielu ludzi podeszło z dużą dozą wątpliwości do zapowiadanej drugiej części kultowej komedii „Sok z żuka”. Po, bagatela, trzydziestu sześciu latach. Czy mieli rację? I tak, i nie. Tak, bo otrzymaliśmy coś zupełnie innego, niż w gruncie rzeczy ciepła, omalże familijna komedia sprzed lat – coś dużo mroczniejszego, choć niepozbawionego humoru charakterystycznego dla „jedynki”. I nie, bo jednak Tim Burton wykonał kawał dobrej roboty mimo obiektywnych trudności, Potrafił wykorzystać dla dobra filmu i sposób, w jaki zmienili się aktorzy, i nieobecność kilku z nich. Jednak do rzeczywistego sukcesu trochę zabrakło.

Życie Lydii Deetz nie ułożyło się całkiem tak, jak chciałaby. Jej unikalne zdolności komunikowania się z duchami pozwoliły wprawdzie na spektakularną karierę w telewizji, jednak po latach jest prywatnie złamaną psychicznie, przedwcześnie owdowiałą kobietą. Nie potrafi znaleźć wspólnego języka z dorastającą córką, chętnie sięga po leki psychotropowe i obdarza bezwzględnym zaufaniem człowieka, który najmniej na to zasługuje. Nagła śmierć Charlesa Deetza powoduje, że trzy pokolenia kobiet – macocha, pasierbica i jej córka – wracają do starego domu Deetzów, gdzie na strychu wciąż czeka stara makieta, stanowiąca portal do zaświatów. Nastoletnia Astrid uważa swą matkę za osobę niemal obłąkaną i obwinia ją za swe problemy z rówieśnikami. Nie wierzy w duchy, choć na przekór temu marzy, by móc jeszcze raz porozmawiać ze swym zmarłym ojcem. Lydia, choć pragnie tego samego, z tym akurat zmarłym nie potrafi nawiązać kontaktu.  Razem z kobietami do rodzinnej siedziby przybywa Rory, menager i narzeczony Lydii, który wykorzystuje okazję, by skłonić ją do szybkiego ślubu. To wszystko powoduje, że Astrid buntuje się coraz mocniej i coraz bardziej uważa swą matkę za chorą umysłowo, zwłaszcza gdy Lydia reaguje w sposób dla niej niezrozumiały na znalezioną przez córkę ulotkę z astralną ofertą Beetlejuice’a. Tymczasem przerażający demon tylko czeka na odpowiedni moment, a na dodatek teraz ma podwójny powód, by próbować wyrwać się z krainy zmarłych...

Naprawdę doceniam to, że reżyser, scenarzyści i aktorzy dali z siebie wszystko. Winona Ryder bardzo niewiele się zmieniła przez te wszystkie lata i według mnie wygląda w tym filmie uroczo, choć przemiana odważnej i silnej Lydii w zdewastowaną psychicznie, wyraźnie cierpiącą na niedomogę decyzji kobietę nie była chyba najszczęśliwszym pomysłem. Wiek znacznie bardziej odcisnął się na Catherine O’Hara, która jednak dała tak brawurowy popis, że naprawdę zasługuje na owacje na stojąco. Michael Keaton to oczywiście klasa sama w sobie. Cudowna Monica Bellucci również i nie rozumiem pretensji niektórych recenzentów, którzy piszą, że „tylko chodzi i nic z tego nie wynika”. Chyba czegoś nie zrozumieli, bo wynika z tego dość dużo i bez niej motywacja Beetlejuice’a nie byłaby tak jasna (przy okazji możemy poznać jego historię, to też duży plus). Jenna Ortega natomiast nie wzbudziła mego zachwytu mimo peanów na jej cześć, które zewsząd biją. Nie przemawia do mnie w najmniejszym stopniu – jej wiecznie nadąsana buzia egotycznej smarkuli wydaje mi się odpychająca, a warsztat aktorski wcale nie powala. Jest najwyżej przeciętny. Jednak to moja ocena i nie musi być uznawana za wiążącą przez nikogo. Wiem, że ta dziewczynka ma wielu fanów i na pewno jest jakiś powód, choć ja osobiście go nie rozumiem i właśnie ona dla mnie jest najsłabszym punktem filmu.

Jeśli chodzi o samą treść, to w skrócie można ją podsumować słowami „czasem warto słuchać mamusi, nie jest taka głupia, jak się wydaje” i „nie wszystko złoto, co się świeci”. Właściwie wszystko się do tego sprowadza, reszta to ozdobniki, bardzo pokręcone i dziwaczne, jak zwykle u Burtona. Gdyby wyciąć z „Beetlejuice Beetlejuice” pikantniejsze żarty i nieco mocniejsze efekty specjalne, można by go śmiało uznać za moralitet dla dorastających panienek. Target – rówieśniczki panny Ortegi. Nie znaczy to, by seans nie był dobrą zabawą. Akcja galopuje jak zwariowana, przeskakujemy ze świata realnego w zaświaty, nie mogąc złapać tchu, po drodze jest sporo nieprzewidywalnych twistów, tak że nie nudzimy się ani sekundy. Doskonale dobrano podkład muzyczny. Efekty specjalne stoją na przyzwoitym poziomie, mamy też traktowane z przymrużeniem oka nawiązania do popkulturowych klasyków. Mnie rozbawiło zwłaszcza jedno, odnoszące się do „Martwicy mózgu” (ciekawe, kto jeszcze je wyłapie), wyjątkowo zgrabne. Zabrakło jednak magii pierwszego filmu, jego unikalnego, niezwykłego klimatu, nie tylko bawiącego i trochę straszącego, ale też chwytającego za serce. Wiele wątków zostało niepotrzebnie spłaszczonych, pewnie po to, by nie zwalniać akcji. Jak wcześniej napisałam, zabawa jest bardzo dobra. A jednak, to już nie to.

Ocena: 8/10

Tytuł: Beetlejuice Beetlejuice

Reżyseria: Tim Burton

Scenariusz: Alfred Gough, Miles Millar

Obsada:

  • Wynona Ryder
  • Catherine O’Hara
  • Michael Keaton
  • Monica Bullucci
  • Arthur Conti
  • Willem Defoe
  • Jenna Ortega 

Czas trwania: 104 minuty


comments powered by Disqus