Dennis Lehane „Ostatnia przysługa” - recenzja

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 20-08-2024 21:32 ()


Cóż może być gorszego dla rodziców niż utrata dziecka? Oczywiście jego śmierć to straszna tragedia, ale pod pewnymi względami zaginięcie może być trudniejsze do zniesienia. To może brzmieć dziwnie, ale jeśli chodzi o równowagę psychiczną, to próba codziennego mierzenia się ze wszystkim, co może w tym momencie dziać się z zaginionym bez wieści dzieckiem, jest znacznie bardziej dewastująca. Wiele rodzin na całym świecie codziennie boryka się z takim dramatem i nie ma co się dziwić, że istnieje on też w kulturze masowej – w filmie, książkach, nawet piosenkach, że wspomnę o przejmującym hicie „Runaway train” zespołu Soul Asylum. Temat ten podejmuje też pisarz Dennis Lehane w swojej najnowszej książce „Ostatnia przysługa”.

Rok 1974, Boston. Nastoletnia Jules wychodzi z domu, by spotkać się ze znajomymi i znika bez śladu. Jej matka sądzi początkowo, że dziewczyna jest u swego ojca, ale były partner Mary Pat Fennessy nic nie wie o losach córki. Policja, zajęta łagodzeniem napięć na tle rasowym i świeżym morderstwem, lekceważąco podchodzi do sprawy nastolatki, która, jej zdaniem, najprawdopodobniej miała dość nadopiekuńczej matki i uciekła z domu. Będąca salową w miejscowym domu opieki kobieta nie ma pieniędzy na wynajęcie prywatnego detektywa, sama więc rozpoczyna poszukiwania. Straciła już syna, który nigdy nie doszedł do siebie po przeżyciach w Wietnamie, nie jest gotowa na stratę córki. Nie ułatwia jej tego środowisko, w którym żyje, przesiąknięte uprzedzeniami, od których i ona nie jest wolna. Jest dla niej tajemnicą, co Jules ma wspólnego ze śmiercią czarnoskórego chłopca, wkrótce okazuje się też, że w ogóle niewiele o niej wie. To wszystko nie ma jednak dla niej znaczenia, przestają się też dla niej liczyć jakiekolwiek więzi społeczne czy środowiskowe, a nawet własne bezpieczeństwo. Pragnie odnaleźć córkę lub ją pomścić, bez względu na cenę, i tylko to się liczy...

Co rzuciło mi się w oczy od razu na początku lektury, to znienawidzona przeze mnie, nieszczęsna maniera pisania w czasie teraźniejszym. Dla kogoś wychowanego na literaturze klasycznej jest to nie do zniesienia i bardzo utrudnia czytanie, odbierając mu przyjemność zgłębiania treści, choć nie wiem, czy w tym przypadku winić autora, czy tłumacza. Drugi problem stanowi nagromadzenie wulgaryzmów. Nie jestem przesadnie pruderyjna, jeden czy drugi mocniejszy wyraz nie robi na mnie wrażenia, ale co za dużo, to niezdrowo. Nadmiar takich słów rozmywa treść i zniechęca inteligentniejszego czytelnika. Trzecim jest bez wątpienia sama postać głównej bohaterki, bardzo przerysowana. Nie chodzi o to, że szuka córki i robi, co w jej mocy, by ją odnaleźć. To akurat jest zrozumiałe. Jednak ewolucja Mary Pat jest niemal groteskowa. Ze zwyczajnej, przeciętnej kobiety autor robi Rambo w spódnicy, co niestety ujmuje wartości samej książce i nadaje jej rys niepotrzebnie komiksowy.

To minusy. A plusy? Bardzo dobrze opisana i jednocześnie prawie nieznana w Polsce historia obyczajowości współczesnej Ameryki. Mało kto w Polsce w ogóle wiedział o tym, że wspólna edukacja młodych ludzi o różnym kolorze skóry musiała zostać nakazana przez władze, i to nie na początku XX wieku, co byłoby jeszcze zrozumiałe, ale w latach siedemdziesiątych. To nie tak odległe czasy. W 1974 roku „Star Trek” Gene’a Roddenberry’ego wraz z jego przesłaniem tak entuzjastycznie przyjętym miał już osiem lat, a od lat dziesięciu formalnie segregacja rasowa w USA nie istniała. Mimo to wciąż należało odgórnie zmuszać ludzi, by nie dzielili się ze względu na kolor skóry i żeby dzieci czarne czy azjatyckie mogły uczyć się wspólnie z białymi. Dziś, kiedy mamy „przegięcie” w drugą stronę, coś takiego nie mieści się nam w głowie, ale wtedy było niestety smutną rzeczywistością. Nie chodziło tylko - żeby sprawę przedstawić uczciwie – o podziały ze względu na kolor skóry. Sprawa było dużo bardziej zawiła i trudniejsza, obok siebie egzystowały grupy, które spajała narodowość, rasa lub religia, a każdy taki krąg kierował się zasadą solidarności ze „swoimi” i nienawiścią wobec „innych”. W takim środowisku żyła bohaterka powieści i jej córka, i nie można oczekiwać, by nie miało ono na nie wpływu.

Reasumując – nie mogę uznać „Ostatniej przysługi” za pozycję złą czy bezwartościową. Dla mnie jednak była to lektura trudna w odbiorze, głównie ze względu na jej konstrukcję i język. Poza tym nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że napisano ją na potrzeby chwili – by ludziom, którzy widząc, co się dzieje,  sprzeciwiają się dyrektywom multikulti, wciskać do głowy, jak złe są uprzedzenia. Gdyby ukazała się jeszcze w latach siedemdziesiątych zeszłego stulecia lub choćby osiemdziesiątych, miałoby to rację bytu. Teraz gdy od kilku lat ruch BLM podpala Amerykę, grzanie tematu segregacji rasowej może niejednego zirytować, bo rasizm tak naprawdę nie ma koloru ani narodowości i nie można go sprowadzać wyłącznie do deprecjonowania ludzi o ciemnej skórze.

 

Tytuł: „Ostatnia przysługa”

  • Autor: Dennis Lehane
  • Język oryginału: angielski
  • Przekład: Mirosław P. Jabłoński
  • Gatunek: sensacja
  • Okładka: miękka, ze skrzydełkami
  • Ilość stron: 336
  • Rok wydania: 18.06.2024 r.
  • Wydawnictwo: REBIS
  • ISBN: 978-83-8338-169-5
  • Cena: 44.99 zł

Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus