„Sztandar czarnej gwiazdy” - recenzja
Dodane: 30-03-2024 18:56 ()
Podczas lektury „Sztandaru czarnej gwiazdy” nieustannie myślałem o tym, co zrobiłby Steven Spielberg, gdyby lata temu miał szansę poznać komiks Yves Sente’a (scenariusz) i Steve’a Cuzora (rysunki)? Czy powstałyby takie filmy jak „Szeregowiec Ryan”, „Kolor purpury” czy „Lincoln”? A może zamiast nich powstałby jeden na bazie scenariusza Sente’a, łączący w sobie tematykę trzech powyższych? Zresztą, taki film podobno powstanie, bo grzechem byłoby zaprzepaścić scenariusz skrojony wprost pod hollywoodzkie wyobrażenie dzieła z jednej strony widowiskowego, z drugiej podejmującego wciąż aktualny w Stanach Zjednoczonych problem dyskryminacji rasowej.
Rzecz dzieje się na dwóch płaszczyznach czasowych – w okresie walk niepodległościowych i podczas drugiej wojny światowej, chwilę przed i po lądowaniu wojsk alianckich w Europie. Prolog komiksu otwiera słynny cytat z Martina Luthera Kinga Jr. „Miałem sen!”, bo „Sztandar czarnej gwiazdy” jest komiksem o marzeniach i ich bolesnej konfrontacji z rzeczywistością. Już pierwsza scena, w której poznajemy trójkę czarnoskórych żołnierzy, mających w ramach swoich zadań markować przed Niemcami potencjał militarny w postaci nagromadzenia atrap ciężkiego sprzętu na wybrzeżu Dover, którego trzeba bronić tak, by nie zrobić wrogowi krzywdy i pozwolić cyknąć kilka utrwalających fikcję zdjęć, nie jest przewrotną i gorzką parafrazą słów Kinga? Ta kapitalna scena ustawia ton i kierunek opowieści: prawdziwa walka jest dla wybrańców. Dla czarnoskórych żołnierzy (i szerzej – dla czarnoskórych obywateli) przypadła w historii rola bezwolnych statystów. O prawdziwej walce i równouprawnieniu Lincoln Bolton, jeden z dwóch głównych bohaterów komiksu, może jedynie śnić. Jak pastor King.
Bolton regularnie dzieli się swoimi gorzkimi refleksjami z siostrą Johanną, studentką historii. Dziewczyna nie pochwala czynu zbrojnego (rodzice rodzeństwa zginęli w walce o równouprawnienie z rąk członków KKK), szansę na podmiotowość widząc w edukacji, świadomości historycznej, gestach symbolicznych i porządku prawnym. W domu odziedziczonym po ciotce Johanna znajduje pamiętnik Angeli Brown, której w 1777 roku udało się wszyć pod pierwszą flagę przyszłych Stanów Zjednoczonych, przygotowywaną przez zwolenniczkę konfederatów Betsy Ross, czarną gwiazdę – symbolizującą wieki zniewolenia czarnej społeczności. Drogą dyplomacji i zaangażowania na najwyższych szczeblach władzy okazuje się, że flaga pokrętnymi ścieżkami historii wpadła w ręce nazistów. Lincoln Bolton z dwójką kompanów stają przed szansą, by flagę odzyskać z rąk demonicznego majora Schlupfa. Brat Johanny wie, że jeśli misja się powiedzie, jako reprezentant czarnej społeczności stanie przed dziejową szansą i wbrew wszystkim odda flagę do rąk Roosevelta. Tego gestu prezydent Stanów Zjednoczonych nie będzie w stanie umniejszyć ani zignorować, tak, jak to zrobił w przypadku Jessego Owensa, którego nie przyjął na audiencji w Białym Domu, by nie tracić politycznych popleczników w południowych stanach. Trójka wybrańców rusza śladem Schlupfa do Paryża i dalej w głąb Francji.
Na całe szczęście „Sztandar czarnej gwiazdy” jest komiksem europejskim, co pozwala autorom zachować trzeźwy ogląd poruszanej problematyki i potencjał widowiskowej, heroicznej przypowiastki o słusznym wydźwięku, nie marnują na efekciarstwo fabularne i łatwe wzruszenia. Yves Sente’a, stary wyjadacz, autor scenariusza choćby do „Zemsty hrabiego Skarbka”, snuje opowieść o rasowym wykluczeniu, nie czyniąc z głównych bohaterów nietykalnych herosów sprawy. Wojna to wojna – śmierć zbiera swoje żniwo, nic nie idzie łatwo, a fabuła to przede wszystkim pretekst, by sprzedawać kuksańce amerykańskiemu mitowi założycielskiemu i wynosić na plan pierwszy wykluczonych. Dlatego dostajemy np. krótki wtręt historyczny o majorze Friedrichu von Stauben, uciekinierze z Prus, posądzanym o homoseksualizm, którego talenty wojskowe pomogły George’owi Washingtonowi uformować podwaliny przyszłej U.S. Army. W wątku konfederackim nie ominie nas też bolesna historia dwóch braci Angeli Brown, ofiar niewolniczej, systemowej przemocy. Autorzy dociskają fabularny pedał gazu do końca, stawiając czytelnika w roli nieświadomego pasażera chwilę przed wypadkiem. Muszę przyznać, że poczynają sobie dość okrutnie, przez cały komiks budując w nas przeświadczenie, że przeciwności losu spotykające bohaterów są do przezwyciężenia. Dajemy się ponieść tej awanturniczej fabule w stylu „Tylko dla orłów” czy widowiska wojennego o rozmachu „Szeregowca Ryana”, zapominając, jak wygląda rzeczywistość. A to ona - koniec końców - ma w „Sztandarze czarnej gwiazdy” ostatnie słowo.
Komiks czyta się świetnie, scenariusz jest udanie ułożony pod względem budowania dynamiki i przejrzystości przeplatających się wątków fabularnych, a realistyczne rysunki Steve’a Cuzora idealnie oddają atmosferę poszczególnych scen. Pod względem roboty komiksowej „Sztandar czarnej gwiazdy” jest tytułem pomyślanym wręcz wzorcowo. Jak dorzucimy do tego umiejętne granie kolorem (brawa dla Meephe Versaevela) i zwyczajowy, edytorsko wyśrubowany standard wydawniczy komiksów Mandioki, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że mamy do czynienia z rozrywką na najwyższym poziomie. Aha, nie udało się mi się tej opinii upchnąć w odpowiednim miejscu i czasie, więc piszę to teraz: „Sztandar czarnej gwiazdy” ma najlepszą okładkę ze wszystkich komiksów wydanych w ubiegłym roku.
Tytuł: Sztandar czarnej gwiazdy
- Scenariusz: Yves Sente
- Rysunki: Steve Cuzor
- Wydawnictwo: Mandioca
- Data wydania: 15.11.2023 r.
- Tłumaczenie: Paweł Łapiński
- Druk: kolorowy
- Oprawa: twarda
- Format: 240x320 mm
- Stron: 160
- ISBN: 978-83-968439-3-7
- Cena: 125 zł
Dziękujemy wydawnictwu Mandioca za udostępnienie komiksu do recenzji.
comments powered by Disqus