Henryk Tur „W sercu otchłani” - recenzja
Dodane: 05-01-2024 19:24 ()
Książki o eksploracji kosmosu w przeważającej części przepełnione są opisami straszliwych stworów lub wojen z kosmitami. Pancerne statki najeżone działami, piechota kosmiczna, widowiskowe starcia i obowiązkowa gra wywiadów. Czasem są to też wojny między ludzkimi koloniami, ale tak czy siak, przyszłość przedstawiana jest w nich niemal dokładnie tak, jak teraźniejszość na Ziemi. Jest to o tyle niepokojące – budzi wątpliwości co do kondycji psychicznej czytelników, wymagających od literatury scenerii wojennych - ile po prostu infantylne. Wszechświat przedstawiany jako gigantyczna piaskownica dla przedszkolaków obrzucających się kamieniami to wizja raczej żenująca, dlatego omijam tego rodzaju powieści z daleka. Jednak nie wszyscy pisarze idą na taką łatwiznę. Zdecydowanie nie idzie na nią Henryk Tur („Rozkład i rozkosz”, „Poza światem”), którego książka „W sercu otchłani” stanowi przykład inteligentnej, wysublimowanej SF najwyższych lotów.
Przyszłość, w której ludzie opanowali już technologię podróży do gwiazd, lecz wciąż nie opracowali napędu, pozwalającego osiągnąć cel w możliwym do zniesienia czasie. Statek „Ghandi” podróżuje do względnie bliskiego układu planetarnego. Ponieważ napęd statku nie jest nadświetlny, podróż ma trwać czterdzieści lat. Czternastoosobowa załoga spędza zatem lot w hibernatorach, a statkiem steruje wysokozaawansowany komputer „Avatar”, zaprogramowany do radzenia sobie we wszystkich przewidywalnych okolicznościach. Mimo to w połowie lotu załoga zostaje wybudzona. Okazuje się, że statek wpadł przyciąganie w tak zwanego „horyzontu zdarzeń” i nieuchronnie zmierza do wnętrza czarnej dziury. Załodze zostało niewiele ponad trzydzieści godzin życia. W tej sytuacji strach, rozpacz, załamanie są jak najbardziej prawidłowymi reakcjami. Czy jednak w ludzkiej naturze leży poddawanie się bez walki, nawet gdy sytuacja wydaje się beznadziejna?
Książka Henryka Tura jest nie tylko bardzo dobrym SF. To drobiazgowe studium psychologiczne grupki ludzi, którzy w obliczu ostatecznego zagrożenia mogą liczyć wyłącznie na siebie. I trochę na to, że w ludzkim poznaniu praw fizyki istnieje jakaś luka. Czytelnik towarzyszy im minuta po minucie, obserwując różne – w zależności od temperamentu – reakcje na zaistniałe zagrożenie. Początkowo dominuje, rzecz jasna, rozpacz i strach, nie tyle może przed samą śmiercią, ile przed cierpieniem. Dlatego prawie wszyscy żądają narkozy, zanim statek zacznie być miażdżony przez grawitację czarnej dziury. Jednak z biegiem czasu górę zaczyna brać właściwy rasie ludzkiej instynkt drapieżcy. Załoga postanawia podjąć z pozoru beznadziejną walkę o przetrwanie w warunkach, o których nie mają pojęcia, gdyż znane powszechnie prawa fizyki we wnętrzu czarnej dziury mogą nie obowiązywać. Niezależnie od tego, jak skończy się ta ich ostatnia przygoda, chcą stawić czoła niebezpieczeństwu i spojrzeć mu w oczy. Bohaterstwo? Nic z tych rzeczy. To po prostu ludzka natura. Tak już mamy, że nie poddajemy się łatwo w sytuacji ekstremalnej, i to niezależnie od tego, jak wielkimi tchórzami jesteśmy. A przecież załoga „Ghandiego” to specjalnie dobrani mężczyźni, którym nie można zarzucić braku odwagi.
A właśnie, mężczyźni. Niektórzy mogą zarzucić autorowi seksizm. W końcu na pokładzie statku nie ma ani jednej kobiety – jak w „Powrocie z gwiazd” czy „Edenie” Lema. Wystarczy jednak odrobina pomyślunku, by przyznać, że to bardzo logiczne, biorąc pod uwagę okoliczności. W opisywanej przez Tura przyszłości nie ma czegoś tak głupiego jak parytety. Kompletując niezbyt liczną obsadę tak ryzykowanej i ważnej wyprawy, bierze się pod uwagę różne rzeczy, takie jak przygotowanie, wytrzymałość fizyczną, umiejętność działania w zespole i predyspozycje psychiczne. Widać konieczne testy przeszli sami mężczyźni i na tym koniec. Powiem otwarcie, że mnie się to podoba. Nie dlatego, żebym była zdeklarowaną przeciwniczką kobiet w kosmosie, a dlatego, że po prostu nie zawsze i nie na każdym statku muszą się znaleźć. Co innego liczna, wielopokoleniowa wyprawa, a co innego lot w celach badawczych. Podejście Lema do tych kwestii jest naukowo uzasadnione i zresztą nie bez kozery. W końcu był on niezwykle inteligentnym, wykształconym człowiekiem i wiedział, co pisze.
Zestawienie Tura z Lemem nie jest przypadkowe też z innych powodów. „W sercu otchłani” jest bardzo lemowskie. Trzyma czytelnika w napięciu, choć pozbawione jest widowiskowych akcji i wszelkiego militaryzmu, a za to pięknie dopracowane w szczegółach technicznych i naukowych. No, trochę fantazji oczywiście tu jest, ale tak z ręką na sercu – czy ktokolwiek, nawet największy uczony, może z niezachwianą pewnością orzec, co dzieje się wewnątrz czarnej dziury? Mamy wyliczenia i tworzone cyfrowo modele, mamy różne doświadczenia, przeprowadzane choćby przy użyciu Wielkiego Zderzacza Hadronów, ale pewności nie mamy żadnej. W każdej chwili może wystrzelić jakieś odkrycie, które obróci obecne aksjomaty wniwecz. Historia fizyki aż roi się od takich „trzęsień ziemi”.
Jedynym w moim odczuciu mankamentem książki jest fakt, że w ramach eksperymentu autor, choć już mogący się pochwalić literackimi osiągnięciami, wydał ją na własną rękę. Taka treść zasługuje na najlepsze wydawnictwo i co najmniej uczciwą akcję promocyjną. Mam nadzieję, że z czasem doczeka się jednego i drugiego.
Tytuł: W sercu otchłani
- Autor: Henryk Tur
- Gatunek: science fiction
- Wydawca: Henryk Tur
- Okładka: miękka
- Liczba stron: 166
- Rok wydania: 2022 r.
- ISBN: 978-83-962892-1-6
- Cena sugerowana: 20,99 zł
comments powered by Disqus