„Ghost Rider: Danny Ketch” - recenzja
Dodane: 01-12-2023 23:35 ()
Ghost Rider to chyba jeden z najlepszych przykładów komiksowej osobowości pozbawionej… osobowości. Zarówno wcielający się w niego jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku Johnny Blaze, jak i o pokolenie młodszy Danny Ketch to bohaterowie nijacy, nawet jak na niewygórowane standardy superbohaterskiej/antybohaterskiej mainstreamowej rzeczywistości. Losy młodego chłopaka, który został opętany/zagospodarowany przez demona o płonącej czaszce, aby służyć zemście, momentami są bardziej mdłe od „Tajemniczego szpitala”, którego gwiazdą była Mary Jane Watson Parker.
Odpowiedzialny za scenariusz „Ghost Ridera” Howard Mackie zbyt łatwo dał się porwać marvelowskiemu nurtowi w powoływaniu do życia atrakcyjnie wizualnie nowych/starych bohaterów. Owszem, punkt zwrotny w życiu Dana, którego siostra zostaje poważnie ranna podczas jednej z wycieczek po cmentarzu Cypress Hills, naznaczony jest obowiązkowym tragizmem. Niestety, Mackie podporządkuje swoją opowieść przede wszystkim demonicznemu jeźdźcowi, próbującemu wpasować się w mroczny krajobraz Nowego Jorku, spychając na dalszy plan psychologię postaci. Relacja między Dannym a leżącą w śpiączce siostrą jest w zasadzie znikoma. Oczywiście, trudno dopisać głębię dziewczynie, która może tylko słuchać, lecz cierpienia i poczucie winy Ketcha są, co tu dużo mówić – umowne. Nie ma bowiem Mackie talentu do dramatyzowania. Wszelkie wewnętrzne monologi głównego bohatera brzmią niczym pierwsze utwory Depeche Mode. W odpowiednim nastroju mogą się podobać.
Trudno winić amerykańskiego scenarzystę za taką, a nie inną obraną drogę, wszak to nie dramat psychologiczny, tylko antybohaterska łamana przez superbohaterską opowieść o zemście wymierzanej przez kolejnego amerykańskiego dziwoląga, który w realnym świecie, jak żaden inny, całkowicie nie miałby racji bytu. Tyle że trudno uwierzyć w osobiste demony prześladujące Danny’ego unikającego przez kilka zeszytów odwiedzin siostry, tak jakby jeszcze za życia skazał ją na śmierć. Jego cierpienie nie wybrzmiewa, a egzystencjalna szamotanina to nic innego, jak sztuczny twór, wypełniający strony, na których akurat nie pojawia się Ghost Rider, tym samym naprawdę nie sposób się z nim utożsamić. To jednostka niemal pozbawiona osobistego życia. Rozpaczająca matka, umierająca siostra i dziewczyna Stacy duchowo spokrewniona z Gwen Stacy. To wszystko. Przez dwadzieścia zeszytów Ketch pozostaje w miejscu, zbyt łatwo oddając swój komiksowy czas Duchowi Zemsty.
Ale i w tej demonicznej materii Mackie tworzył pod patronatem chaosu. Widać, że ciągle szukał pomysłu na swojego bohatera. I zamiast zbudować mu własną rozpoznawalną rzeczywistość, niepotrzebnie wikłał go w nieciekawe team-upy. Pojawiający się na łamach serii Punisher, Doktor Strange i Spider-Man nic do niej nie wnoszą. Najbardziej interesująco wypada spotkanie z Pajęczarzem ścigającym Demogoblina. Nie tyle z powodu zajmującej opowieści, ile z możliwości porównania warsztatu Mackiego i Todda McFarlane’a, ponieważ dylogia „Zmiany/Musisz mieć wiarę” jest kolejną po „Maskach” randką tych bohaterów. Twórca Spawna (notabene hamletyzowanie Ketcha i Ala Simmonsa jest nadzwyczaj podobne) uczynił ze spotkania tego trio niezapomnianą historię, w przeciwieństwie do scenarzysty omawianego komiksu.
Oczywiście nie jest tylko tak, że Mackie nie ma dobrych pomysłów. Te są, lecz ich realizacja pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze zeszyty to powolne budowanie świata, przedstawienie protagonistów i czarnych charakterów (Deathwatch i Blackout) oraz zawiązanie konfliktu, który ukierunkuje rozwój serii na najbliższe rozdziały. To także, a może przede wszystkim wyjątkowa atmosfera, dzięki której tytuł zdobył swoją popularność. I kiedy Mackie napisał znakomitą „Obsesję” opowiadającą o starciu Ghost Ridera ze Strachem na Wróble, mogło się wydawać, że marvelowska opowieść w końcu wskoczyła na właściwe tory. Dochodzi tu do przełomowych wydarzeń zarówno w życiu Danny’ego, jak i egzystencji demonicznego jeźdźca. Jednak, co pokazały późniejsze zeszyty, owe brutalne doświadczenia nie wpłynęły na spójność dwóch istot zamieszkujących to samo ciało. Amerykański scenarzysta więc wije się chaotycznie od idei do idei, wprowadzając na karty nieciekawych przeciwników o wątpliwych motywacjach. Czasem te koncepcje ociekają absurdem, ale w przeciwieństwie do powstałej w 2011 roku drugiej filmowej odsłony „Ghost Ridera”, brawurowo zrealizowanej przez Marka Neveldine’a i Briana Taylora, dzieło Mackiego zbyt często pozbawione jest polotu, nie mówiąc już o autoironii. Za mało w tej serii luzu, za dużo wymuszonej powagi.
Z drugiej strony pod względem wizualnym omawiany tytuł to prawdziwy majstersztyk. W pracach Javiera Saltaresa i Marka Texeiry wyraźne odbija się piętno twórczości Franka Millera i Klausa Jansona oraz Johna Byrne’a. Z tym że panowie zalali swoje rysunki litrami gęstego tuszu oblepiającego każdą kreskę, co często prowadzi do „deformacji” pierwotnych szkiców. Nadaje planszom demonicznego charakteru, a także wprowadza pewien dystans między jeszcze bardziej odrealnionymi bohaterami a czytelnikami spragnionymi nowych wizualnych doznań. Ekspresyjny styl Texeiry, który w o wiele większym stopniu niż Saltares wykazuje się swobodą i pewną dozą umyślnej niechlujności, uatrakcyjnia demoniczny świat pełen dziwadeł i zła. Kadry są brudne, tłuste i lepkie, co w żadnym razie nie przeszkadza wizualnej narracji. Za pomocą dużych i horyzontalnych paneli podkręcana jest dynamika, a wydarzenia przeważnie toczą się w błyskawicznym tempie, jak przystało na komiks rozrywkowy.
Obaj rysownicy fenomenalnie oddają emocje, nie tyle zwykłych śmiertelników, ile płonącej czachy. Warto zwrócić uwagę na jeden z fantastycznych splashów otwierających „Ostatnią nadzieję”, na którym demoniczny jeździec cierpiący od zadanych mu ran, napędzany siłą woli gna na swoim motocyklu, by zapobiec kolejnemu przelewowi krwi. Ten wyraz czaszki, jaki uchwycił Tex… Nie do zapomnienia. W ogóle w przeciwieństwie do małych kadrów, gdzie akcja bywa niewyraźna z powodu dużej ilości czarnych plam tuszu, duże rysunki często zaskakują swoją starannością i pięknem. I znów za jeden z najlepszych przykładów niech posłuży ostatni kadr wspomnianej już „Obsesji”, przedstawiający zbliżenie na skrytą w półmroku twarz wzruszonego Dana. Rzadko ktoś w maistreamowym komiksie i w ogóle w komiksie rysuje w tak realistyczny sposób łzy oraz spojrzenie pełne bólu. Widać więc, że Texeira ma niejedno oblicze i w perfekcyjny sposób potrafi uchwycić nastrojowość chwili.
Mroczna atmosfera „Ghost Ridera” jest także zasługą niezrównanego Gregory’ego Wrighta, który w czasie swojej kariery kolorował między innymi prace McFarlane’a, w tym „Maski” czy „Sub-City”. Jednak w omawianym komiksie stonował on kolorystykę. Naturalnie z powodu kostiumu głównego bohatera dominują tu odcień niebieskiego i szarości, lecz im dalej w las, tym śmielsze używanie różów, czerwieni, pomarańczy i oczywiście żółci, które przełamują granatowo-fioletowe tła. Piekło jest zawsze wszędzie tam, gdzie pojawia się Duch Zemsty.
Czy znając specyfikę komiksu rozrywkowego rodem z USA, należało oczekiwać od „Ghost Ridera” czegoś więcej? I tak, i nie. Pod kątem fabularnym Howard Mackie zwyczajnie przynudza. Nie umie znaleźć harmonii między demonem a człowiekiem ani zbudować świata, w którym wszystkie jego atrakcyjne elementy łączyły się w przemyślaną całość. Do tego dialogi, szczególnie w początkowych zeszytach, brzmią nader sztucznie. Bardziej niż czytać, chce się „Ghost Ridera” oglądać. Ponieważ to w warstwie wizualnej tkwi siła tego komiksu. Bezkompromisowość Saltaresa, Texeiry i Wrighta potrafi zwalić z nóg niczym spojrzenie Płonącej Czachy.
- Scenariusz: Howard Mackie
- Ilustracje: Javier Saltares, Mark Texeira
- Tłumaczenie: Robert Lipski
- Wydawca: Mucha Comics
- Data publikacji: 06.10.23 r.
- Liczba stron: 524
- Format: 180 mm x 275 mm
- Oprawa: twarda
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- ISBN 978-83-67571-19-7
- Wydanie pierwsze
- Cena okładkowa: 249 zł
Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
comments powered by Disqus