„Bomba” - recenzja

Autor: Piotr Dymmel Redaktor: Motyl

Dodane: 16-08-2023 21:59 ()


Trudno zacząć inaczej recenzję „Bomby” tria Alcante/Bollée/Rodier niż od dość oczywistego stwierdzenia, że komiks ukazuje się w bardzo specyficznym czasie. Oto jesteśmy świadkami triumfalnego pochodu przez kinowe ekrany „Oppenheimera” Christophera Nolana, filmu rekonstruującego dzieje narodzin bomby atomowej w ramach Projektu Manhattan. Niezmierna popularność tego obrazu pośrednio tłumaczona jest zmyślnym marketingiem wplątującym biografię Oppenheimera w losy pewnej plastikowej lalki, ale nie oszukujmy się – codzienne doniesienia z frontu walk w Ukrainie nieustannie każą zadawać sobie pytanie o to, do czego będzie w stanie posunąć się skrajnie zdesperowany Putin? Widmo nuklearnej zagłady wraca więc ku zaskoczeniu chyba wszystkich - zarówno tych, którzy otarli się pamięcią o minione czasy zimnej wojny, jak i tych, którzy żyją w przekonaniu, że ryzyko atomowego ataku zajmuje, co najwyżej, scenarzystów kina akcji.

Wszystko zaczęło się od cienia i wizyty Didiera Alcante w Muzeum Pokoju w Hiroszimie. To tam jako dziecko (a wiadomo, że obrazy z dzieciństwa utrwalają się najmocniej) przyszły scenarzysta „Bomby” zobaczył cień nieznanej ofiary, która wyparowała w następstwie wybuchu atomowego na schodach banku Sumitomo 6 sierpnia 1945 roku. Ten ślad – symbol noszony latami w pamięci był impulsem do poszukiwań adekwatnego środka wyrazu, mającego oddać splot noszonych latami emocji: utraty dziecięcej niewinności i przerażenia ludzką inwencją w zakresie samounicestwienia. Do współtworzenia scenariusza Alcante zaprosił Laurenta-Frederica Bollée, a prace plastyczne powierzył Denisowi Rodierowi, artyście specjalizującemu się w rysunku realistycznym.

Ludzki aspekt historii, mający swój prapoczątek w odwiedzinach przez Alcante Muzeum Pokoju, zaważył w sposób zasadniczy na kształcie scenariusza „Bomby”. W tej historii nawet uran zostaje poddany zabiegom antropomorficznym, stając się narratorem komentującym dzieje narodzin bomby atomowej. Jest to dosyć zaskakujący zabieg narracyjny, w moim odczuciu niekonieczny, bo sama historia na poziomie historycznych faktów jest wystarczająco fascynująca, pieczołowicie zrekonstruowana na przeszło czterystu stronach komiksu.

Największym zaskoczeniem „Bomby” jest decyzja, by głównym bohaterem opowieści uczynić Leó Szilárda, wynalazcę reakcji łańcuchowej. Przyznaję jako osoba pobieżnie zainteresowana tematem, z bombą atomową kojarzyłem w pierwszej kolejności Oppenheimera wypowiadającego po wszech czasy ze sfatygowanego, czarno-białego nagrania telewizyjnego słynny ustęp z Bhagawadgity o zagładzie świata. Tymczasem Alcante, wysuwając na pierwszy plan sylwetkę Szilárda, daje nam sposobność poznania osobowości nie mniej fascynującej niż Oppenheimer, o życiorysie i charakterze absolutnie nietuzinkowym. Dość powiedzieć, że w latach powojennych Szilárd był inicjatorem pomysłu czerwonego telefonu, bezpośredniej linii telefonicznej łączącej przywódców USA i ZSRR. Idąc w ślad za swoim mistrzem H.G. Wellesem pisał opowiadania SF, stosując opracowaną przez siebie metodę leczenia raka, pokonał nowotwór, a przed śmiercią miał życzenie, by jego prochy wsypano do kolorowych balonów ku uciesze dzieci. To właśnie Szilárd, w początkowych partiach komiksu, podczas rozmowy z laureatem nagrody Nobla Enrico Fermim, mimowolnie wieszczy krach szczytnej idei wynalezienia nieskończonego źródła energii, która przerobiona na paliwo, pozwoliłaby ludziom opuścić targaną przemocą Ziemię. Ponura ironia zawarta w marzeniu Szilárda, zrodzonego lekturą książek H.G. Wellesa, będzie rzeczywiście stanowić paliwo, ale trwającej do końca życia naukowca walki o kontrolę nad militarnym zastosowaniem energii atomowej. Niekończące się zapasy Szilárda z generałem Lesliem Grovesem stanowić będą jeden z głównych wątków fabularnych „Bomby”. Ale, jak na tak obszerne dzieło, owych jest dużo więcej, bo zasada, by historię narodzin bomby atomowej opowiedzieć poprzez jednostkowe losy, jest przez scenarzystów komiksu przeprowadzona bardzo konsekwentnie i na wielu poziomach. Duet Alcante/Bollée, wychodząc od anonimowego cienia ofiary z Hiroszimy, oddaje sprawiedliwość poślednim bohaterom wielkiej historii – co również składa się na wyjątkowość tego komiksu. Nie tylko więc rzesza wybitnych naukowców czy politycznych graczy pokroju Trumana, Stalina czy Churchilla przewija się przez karty „Bomby”, ale też tacy ludzie, jak Ebb Cade, czarnoskóry robotnik z Los Alamos, jedna z osiemnastu nieświadomych ofiar eksperymentu polegającego na badaniu wpływu na ludzki organizm podawanego dożylnie plutonu. Albo członkowie dywersyjnej grupy komandosów Grouse i Gunnerside, mający opóźnić niemiecki program badań jądrowych poprzez wysadzenie w powietrze fabryki ciężkiej wody w Norwegii. Te mikro historie wplecione w narrację wyższego rzędu urozmaicają historię opowiedzianą przez Alcante/Bollée, która podobnie jak film Nolana w większości rozgrywa się w niekończących się dialogach prowadzonych przez reprezentantów świata nauki, administracji rządowej i wojskowej. Jasne, jest to fascynujące – wyścig z czasem, wrogiem, pokonywanie w ekspresowym czasie kolejnych, naukowych barier, ale nie ma co ukrywać, że dopisanie życiorysu anonimowemu cieniowi z Hiroszimy było dla Alcante najważniejszym powodem, dla którego komiks „Bomba” w ogóle powstał.

Denis Rodier, jak wspomniałem, skupił się na realistycznym oddaniu historycznych scenografii i rysunku poszczególnych bohaterów, co jest wyborem jak najbardziej trafnym, bo trudno w tak obszernym dziele i tak mocno skupionym na dialogach, wypuszczać się w rejony formalnych eksperymentów. W czarno-białym komiksie można też dopatrzeć się japońskich inspiracji, bo temat nuklearnej zagłady Hiroszimy Alcante zgłębiał też dzięki wnikliwej lekturze głośnej mangi „Hiroszima 1945. Bosonogi Gen”. Końcowe partie komiksu, obrazujące moment nuklearnego holocaustu, są tego najlepszym przykładem, ale też rygorystyczna czystość kadrów i precyzja rysunku bardzo mocno korespondują z japońską tradycją opowiadania obrazem. W posłowiu komiksu Rodier mówi o powracających, wizualnych motywach mających tak wielowymiarowej historii nadać rytm – lubię dawkowane po aptekarsku całostronicowe rysunki czy rozkładówki, które gdy się pojawiają, robią duże wrażenie.

Nie popełnię błędu i nie napiszę, że lektura „Bomby” w momencie powszechnej fascynacji filmem Nolana, którego sukces można ironicznie spuentować tytułem wybitnego filmu Kubricka „Dr Strangelove, czyli, jak przestałem się bać i pokochałem bombę”, będzie lekturą wpisującą się w ten światowy fenomen. Nie napiszę tego, ponieważ komiks tria Alcante/Bollée/Rodier to historia nie wymagająca marketingowej podpórki, stojąca na własnych nogach i kierująca światła reflektorów albo nuklearnego rozbłysku (jak kto woli), na bohaterów mniej oczywistych, ale nie mniej fascynujących niż Robert Oppenheimer. Ale spokojnie, on też w tej historii się pojawia.

 

Tytuł: Bomba

  • Scenarzysta: Alcante, Bollée Laurent-Frédéric
  • Ilustrator: Denis Rodier
  • Tłumacz: Jakub Syty
  • Wydawnictwo: Kultura Gniewu
  • Data publikacji: 24.06.23 r.
  • Format:215x290 mm
  • Druk: cz.-b.
  • ISBN-13: 9788367360333
  • Cena: 199,90 zł

Dziękujemy wydawnictwu Kultura Gniewu za udostępnienie komiksu do recenzji.


comments powered by Disqus