„Hoka Hey!” - recenzja
Dodane: 28-05-2023 23:59 ()
Niektóre komiksy lubią ciszę. Ciszę, która wydobywa z nich piękno i pozwala zatopić się myślami w świecie przedstawionym. Niestety, ich autorzy często nie zdają sobie z tego sprawy. Kiedy tylko w „Hoka Hey!” bohaterowie wykreowani przez Romaina Maufronta przestają wygłaszać światopoglądowe tyrady, pompatyczne prawdy o zniewoleniu kulturowym i społecznym, agitki na rzecz wolnego świata i przekleństwa wymierzone w białych kolonizatorów, wtedy zapada błogi spokój. Zespolenie z naturą, którą w malowniczy sposób oddaje francuski autor posługujący się pseudonimem Neyef. W tych nielicznych fragmentach udaje mu się przyciągnąć uwagę czytelnika. Uchwycić ducha wyzwolenia, a przede wszystkim unaocznić nam, o co toczyła się walka między przysłowiowymi kowbojami i Indianami. O bezkresne krainy, o ziemię, której starczyłoby dla wszystkich. Przy odrobinie zrozumienia, samoświadomości i szacunku historia Dzikiego Zachodu może potoczyłaby się zgoła inaczej. Bez rezerwatów, morza martwych bizonów i masakry nad Sand Creek. Jednak to też walka o własne ja. Honor, tradycję i tożsamość, a ta, choć potrafi przynieść pożądane skutki, jest także destruktywną siłą obracającą się przeciw bojownikom.
Neyef wyraźnie opowiada się po jednej ze stron konfliktu. Nie interesują go subtelności. Nieliczne szarości tracą w końcu swoją niejednoznaczność pod wpływem konkretnych wyborów bohaterów. Ostatecznie wszystko jest czarne albo białe. „Hoka Hey!” rozpoczyna się niczym jeden z filmów Serio Leone (na myśl szczególnie przychodzi fenomenalna scena rozgrywająca się w dyliżansie z „Garść dynamitu” czy słynne otwarcie „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”), choć Francuzowi bardzo daleko do kunsztu opowiadania obrazem i słowem włoskiego mistrza kina. Plenerowa sielanka osadników (Pastora i jego kochanki) zostaje przerwana przez trójkę groźnie wyglądających jeźdźców, skrywających swoje oblicza w cieniu. Po chwilowej wymianie zdań dochodzi do brutalnej egzekucji. Mały Nóż, Bez Księżyca i Irlandczyk Sully wydobyli potrzebne informacje. Mogą ruszyć w dalszą drogę. Pozostał jeszcze tylko jeden mały szkopuł. Chłopiec będący świadkiem dokonanego morderstwa. Celny strzał powinien załatwić sprawę, lecz los chce inaczej. Będący w połowie Dakotą Georges zostaje przygarnięty przez grupę banitów zamierzających dokonać zemsty na ojcu Białego Noża.
Droga wyjętych spod prawa morderców i wyrzutków społecznych, którzy w gruncie rzeczy nie mają do czego i do kogo wrócić, usłana jest aktami brutalnej, całkowicie bezsensownej przemocy. Przemocy dehumanizującej, niedającej obronić się w żadnym aspekcie. Neyef przesadnie jej nadużywa. To, co ma szokować, zwracać uwagę na problemy ówczesnego świata i dramatyzować fabułę wywołuje jedynie stan zobojętnienia na zaistniałe wydarzenia. Tym bardziej że Francuz wykorzystuje ją (przemoc) nie do budowania narastającego napięcia, lecz do wyznaczania za jej pomocą jednostajnego rytmu opowieści. Jeżeli chciał nam przypomnieć, iż w gruncie rzeczy nie różnimy się niczym od zwierząt, to ten zabieg mu się w pełni udał. Choć szczerze wątpię, że było to jego zamiarem.
Wędrujący z przybraną rodziną Georges uczy się żyć na nowo. Jednak zasady, światopogląd „cywilizacji”, która na celu miała przerobienie czerwonoskórego na „wyrób białopodobny”, nie pozwala mu w pełni przyjmować wartości Dakotów. A przynajmniej takie było pierwotne założenie, aby ukazać konflikt dwóch światów targający chłopcem, lecz niestety dla dramaturgii fabuły jego indiańska inicjacja i indoktrynacja szybko zaczyna przebiegać nad wyraz sprawnie. W ciągu zaledwie paru dni wkracza on na ścieżkę duchowej wolności… Jest to przemiana nierealna, przeprowadzona przez Neyefa „po łebkach”, odhaczającego jej obowiązkowe elementy (pierwsze strzały z rewolweru, udane polowanie, widok bezsensownie zabitych bizonów, śmierć kogoś bliskiego), które powinny wpłynąć na młodą duszyczkę. I zawsze czyni to za pomocą przemocy. Niemalże nie skupia się na wartościach Dakotów (wytłumaczenie roli i znaczenia okrzyku „Hoka Hey” to jednak zbyt mało), jakie ci mają do przekazania, a wyłącznie ukazuje destruktywne działania kolonizatorów. Można zrozumieć takie działania, gdy tym zawoalowanym sposobem próbuje opowiedzieć uniwersalną historię o ludziach gnębionych społecznie, kulturowo i ekonomicznie. Słabszych i innych, niepasujących do systemu tak wtedy, jak i w obecnych czasach.
Tylko dlaczego te racje zostają wyłożone w tak łopatologiczny sposób w dialogach przypominających intensywną rozprawę czy też debatę światłych umysłów? Georges wypowiada się tu niczym człowiek, który przeżył kilkadziesiąt lat, a w międzyczasie ukończył wyższą szkołę (litości). Podobnie Biały Nóż i Bez Księżyca. Nie ma w nich mądrości życia, jest mądrość podręcznikowa. Ta wymuszona, wręcz teatralna postawa bohaterów czyni z nich puste skorupy wypełnione nośnymi sloganami. A do tego trzeba zaznaczyć, że w gruncie rzeczy to zwyczajni przestępcy, nieumiejący żyć już inaczej niż na bakier z prawem. Co prawda Neyef próbuje nadać ich poczynaniom ludzką twarz poprzez dopisanie im tragicznych życiorysów, które pchnęły bandę na ścieżkę zbrodni. Szkoda jednak, że czyni to z finezją scenarzysty latynoskiej telenoweli.
I dlatego jego komiks lubi cisze. Wszystkie te momenty, w których promienie słońca tańczą na trawie, przebijając się przez liście bujnie rozrośniętych drzew, a gwieździste niebo rozświetla równiny. Gdzie widoczne na horyzoncie góry będące świadkiem zmieniającego się świata czy monumentalne wschody i zachody słońca wyznaczające rytm dnia są kojące dla duszy i zmysłów. Jednocześnie kontrastujące z ludzkim okrucieństwem mówią nam, a przynajmniej starają się powiedzieć więcej o tamtych czasach niż potok słów wypływający z ust bohaterów. I gdyby Neyef ograniczył brutalność do jednej kulminacyjnej sceny, do niespodziewanego wybuchu agresji będącego aktem sprzeciwu lub bezradności wobec zastanej rzeczywistości… Gdyby stworzył komiks niemy, bo dialogi są jego piętą achillesową… Gdyby w końcu nie popełnił tak głupich graficznych gaf zaburzających rytm opowieści, jak niepilnowanie osi akcji, niepostarzanie bohaterów, czy niepotrzebne onomatopeje, to ta tułaczka przypominająca nieco wyprawę braci Sisters może miałaby sens. A przecież Neyef znakomicie operuje światłocieniem, rysuje piękne plenery, a także potrafi tworzyć poszczególne panele z dużą dynamiką. Zresztą, mangowe naleciałości są bardzo widoczne w jego stylu. Natomiast ma duży problem z przekonującym oddaniem emocji, a wynika to z faktu, że wzrok aktorów tego przedstawiania w westernowych dekoracjach wyraża jedynie pustkę. Wszechogarniającą pustkę (co nie jest zabiegiem celowym).
„Hoka Hey” to wypaczona próbą oddania sprawiedliwości pokrzywdzonym. Komiks pełen banałów, naciąganych motywacji i przewidywalnych zwrotów akcji. Paradoksalnie wyrządzający Indianom większą krzywdę niż filmy Johna Forda. Bo choć w żyłach Białego Noża, Bez Księżyca i Georgesa, który w końcu zasłużył na nowe imię (Mały Czerwony Ptak) płynie krew dumnych wojowników i wojowniczek świadomych własnej tożsamości, to ich zachowanie, przy tym ani trochę nie wątpię w jego sensowność i swoistą honorowość, zostało skażone białym myśleniem. Ten komiks smakuje jak irlandzki gulasz. Tylko ktoś z zielonej wyspy doceni jego smak, reszta skrzywi się, gdy tylko go posmakuje.
Tytuł: Hoka Hey!
- Tytuł oryginalny: Hoka Hey!
- Scenariusz: Neyef
- Rysunki: Neyef
- Kolory: Neyef
- Tłumaczenie: Jakub Syty
- Redakcja: Marcin Grabski
- Korekta: Agata Bogusławska
- Skład: Piotr Margol
- Liczba stron:224
- Format: 240x320 mm
- Oprawa: twarda
- Papier: offsetowy
- Druk: kolor
- Wydawnictwo: Lost In Time
- Wydawca oryginalny: Rue de Sèvres
- Data wydania: 24 kwietnia 2022 r.
- Cena okładkowa: 130 zł
- ISBN: 978-83-67270-35-9
Dziękujemy wydawnictwu Lost In Time za udostępnienie komiksu do recenzji.
comments powered by Disqus