Recenzja dylogii „Karaibska Krucjata” Marcina Mortki

Autor: Paweł „kontento” Kudzbalski Redaktor: Elanor

Dodane: 05-09-2007 10:45 ()


Niewiele filmów traktuje o Karaibach, piratach i okresie kolonialnym. Jeszcze mniej jest książek w tych klimatach. A już na pewno najrzadszym zjawiskiem jest sięganie po ten motyw przez fantastów. Wydawałoby się, że to idealny temat – nie przejadł się jeszcze czytelnikom, a przecież historycznie czasy kolonizacji są bardzo ciekawe. Swoją wizję tego właśnie okresu historycznego przedstawił w dylogii „Karaibska Krucjata” Marcin Mortka.

Dość trudno jest streścić fabułę dylogii. Głównym bohaterem jest Anglik William O’Connor, kapitan statku „Magdalena”. Jest on dezerterem z angielskiej Royal Navy, za co w ojczyźnie czeka go wyrok śmierci. Wraz ze swoimi przyjaciółmi – pedantycznym Edwardem Love’em oraz walecznym Vincentem Flowerem kapitan dobrał sobie załogę z podobnych do siebie wyrzutków społeczeństwa, którzy gdy wejdą razem na jeden pokład, stanowią mieszankę iście wybuchową: mamy tu piromana, szalonego kuka, który sieje postrach wśród marynarzy i piratów, przygłupiego Murzyna o wdzięcznym imieniu Bambo, najlepszego nawigatora na Karaibach i wielu, wielu innych. Problem z opisaniem fabuły polega na tym, że na początku prawie wcale jej nie ma. Nasi bohaterowie sprawiają wrażenie jakby pływali od statku do statku strzelając do czego popadnie. Dopiero w „La Tumba de los Piratas”, czyli drugim tomie przygód Williama O’Connora i jego dzielnej załogi okazuje się, że został on wplątany w intrygę największego pirata wszechczasów, który chce utworzyć na Karaibach państwo pirackie, a nasz bohater jest jedyną osobą, zdolną pokrzyżować jego szyki. Tak więc, o ile miejsce akcji można uznać za oryginalne, o tyle główny wątek (ratowanie znanego bohaterowi świata) jest już oklepany do bólu.

Na domiar złego fabuła niejako sama toczy się tak, żeby bohater trafiał na właściwy trop. Tutaj prawie wszystko dzieje się przypadkiem! Przypadkiem główny bohater wywołuje wojnę angielsko–francuską, przypadkiem zawija na wysepkę pełną bogactw, przez przypadek wydostaje się z więzienia, a mógłbym tak wyliczać naprawdę długo. I tak właśnie atakując prawie każdy okręt na swojej drodze niczego nieświadoma angielska załoga staje się jedyną nadzieją na uratowanie ładu i porządku w Indiach Zachodnich. Muszę też przyznać, że pod koniec lektury miałem po dziurki w nosie opisów bitew morskich. W „Karaibskiej Krucjacie” jest ich niezliczona ilość, i chociaż każda z nich jest barwnie i obrazowo opisana, to przecież ile można czytać o tym samym?

Jak na nasz ulubiony gatunek przystało, w dylogii znajduje się też odrobina fantastyki. Nie jest jej dużo, bo ogranicza się właściwie tylko do pojawiania się duchów zmarłych piratów oraz diabła morskiego. Te dwa wątki łączą się ze sobą, są zgrabnie wkomponowane w treść powieści i w żadnym wypadku nie sprawiają wrażenia jakby były na siłę „doklejone” do fabuły. Zastanawiam się jednak, czy za fantastykę nie uznać szczęścia, jakim ślepy los darzy bohaterów powieści. Choćby bowiem porywali się z motyką na słońce (czyli w tym wypadku płynęli prosto na rafę, która może uszkodzić spód statku, lub próbowali płynąc na dziurawym i powolnym okręcie zająć jednostkę cztery razy większą od własnej) zawsze im się udaje. Jeśli nawet ginie połowa załogi, to główni oficerowie, czyli prawie wszyscy bohaterowie powieści, wychodzą z tego zawsze cało. W pewnym momencie dochodzi nawet do tego, że żadne niebezpieczeństwo nie trwa więcej niż jedną stronę, bo zaraz z pomocą przychodzą bohaterom postacie, których w ogóle nie powinno tu być (ale jakimś cudem akurat się tu znalazły) lub siły nadprzyrodzone. Dla mnie to jest rozwiązanie nieco naiwne, ale niektórym może się naprawdę podobać, więc nie zaliczam tego do minusów.

Należy zaznaczyć, że nie tylko wspomniane już bitwy morskie są ładnie opisane. Opisy zrujnowanych miast, karczemnych burd, życia na statku, czy pobytu w więzieniu jeśli nie są majstersztykiem, to na pewno stoją na wysokim poziomie. Za to należą się Marcinowi Mortce brawa, bo potrafi on zarówno sprawić, żeby czytelnik poczuł się przygnębiony krajobrazem lub nastrojami bohaterów, jak i rozbawić go swoim humorystycznym podejściem do wielu tematów. No właśnie - humor. Tego w „Karaibskiej Krucjacie” na pewno nie brakuje. Muszę przyznać, że autor wielokrotnie wywołał u mnie długotrwałe salwy śmiechu, bo sposób, w jaki zachowują się niektórzy bohaterowie nawet w obliczu największego zagrożenia potrafiłby każdego doprowadzić do uśmiechu. Strony dylogii wprost tryskają humorem.

Bardzo ważnym wyróżnikiem „Karaibskiej Krucjaty” jest niezwykłe wykreowanie opisywanych postaci. Każda nich ma swój charakterystyczny styl bycia, sposób wysławiania się i tok rozumowania. I tak O’Connor z ogromną wprawą lekceważy wszystkie dobre rady, zamyka się w samotności wraz z kieliszkiem malagi, aby rozmyślać, Edward Love ignoruje „niedogodne dla siebie prawa fizyki” - jest w stanie stać spokojnie na kołyszącym się okręcie podczas bitwy nie przechylając się na żadną ze stron, Bambo ma problemy z odmianą rzeczowników, podobnie zresztą jak hiszpański cieśla – Sanchez, który bez przerwy mówi o uszkodzeniach statku miotając przy tym najzabawniejsze wiązanki wulgaryzmów, jakie ostatnio dane mi było czytać. Przykłady można mnożyć, a swoistą „wisienkę na torcie” stanowią pokładowe papugi - Pruchło i Barachło, które zawsze umieją celnie podsumować sytuację na okręcie i na wszystko znajdą dobitną, papuzią ripostę.

Marcin Mortka pisząc „Karaibską Krucjatę” wykazał się bardzo dobrą znajomością tematu. Znajdziemy tu postaci historyczne, realnie istniejące karaibskie miasta (niektóre z nich można odwiedzić i dziś). Nawet fani broni białej znajdą tu coś dla siebie – autor dokładnie odwzorował oręż, jakim posługiwali się ówcześni korsarze. Widać, że ktoś mający wielką wiedzę na temat Karaibów zadał sobie trud przedstawienia jej przeciętnemu Kowalskiemu. Pytanie brzmi: czy zrobił to na tyle przystępnie, żeby ten Kowalski wszystko zrozumiał? Otóż, niestety, nie do końca. Przed lekturą dylogii dobrym pomysłem byłoby zapoznanie się ze wszystkimi elementami budowy statku oraz żargonem marynarskim. W przeciwnym razie wiele rzeczy może pozostać zupełnie niezrozumiałych, co odbiera znaczną część przyjemności płynącej z czytania. Poza tym, żeby lepiej zrozumieć powieść polecam zapoznać się choćby pobieżnie (a najlepiej szczegółowo) z mapą Karaibów. Mortka naprawdę wiernie odwzorował całą geografię wysp.

Pierwsza polska powieść fantastyczna dotycząca czasu korsarzy i kolonii nie jest sukcesem, ale jednocześnie na pewno nie mógłbym nazwać jej klapą na całej linii. Jeżeli nie przywiązujesz zbytniej wagi do tego, czy fabuła powieści jest wiarygodna, przy tym przejadła Ci się fantastyka osadzona w świecie elfów i krasnoludów, a do tego znasz podstawowe pojęcia z zakresu żeglarstwa – mogę Ci śmiało polecić „Karaibską Krucjatę” – doskonały humor sytuacyjny oraz ciekawy sposób przedstawienia różnych postaci sprawi, że nie powinieneś się nudzić. Jeżeli jednak nie znasz się na żeglowaniu, a w książkach cenisz głównie spójną, wiarygodną i wciągającą fabułę – sięgnij po inną pozycję, bo „Karaibska Krucjata” będzie dla Ciebie czasem straconym.

 

Tytuł cyklu: "Karaibska Krucjata" tom I:" Płonący Union Jack" tom II: "La Tumba de los Piratas"

Autor: Marcin Mortka

Wydawnictwo: Runa

Rok wydania: 2004 (tom I) i 2006 (tom II)

Liczba stron: 317 (tom I) i 284 (tom II)

Wymiary: 125 x 185 mm

Okładka: miękka


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...