„Duchy Inisherin” - recenzja

Autor: Michał Chudoliński Redaktor: Motyl

Dodane: 12-01-2023 22:27 ()


Irlandia. Rok 1923. W kraju szaleje wojna domowa spowodowana traktatem, wedle którego nowo powstałe Wolne Państwo Irlandzkie konstytucyjnie nadal utrzymuje związki polityczne ze swym odwiecznym okupantem, Wielką Brytanią. Jednakże dla mieszkańców Inisherin - pewnej (fikcyjnej) irlandzkiej wyspy - konflikt ten wydaje się czymś odległym, dziejącym się poza ich powszednim żywotem.

To właśnie w tytułowym miejscu rozegra się dramat stanowiący rdzeń fabuły. Dwóch odwiecznych przyjaciół… przestanie się ze sobą kolegować. Jednemu z nich zmieniają się priorytety i nie chce z drugim mieć w żaden sposób do czynienia, uznając go za głupca. Przyjaciel na śmierć i życie nie rozumie postępowania swego druha. Pragnąc naprawić wyrządzone krzywdy (nawet nie wiedząc jakie), otrzymuje od niegdysiejszego kolegi ultimatum. Albo się od niego odczepi, albo ten pozbawi siebie największego talentu, jaki ma, czyli grania na skrzypcach, poprzez odcinanie sobie kolejno palców za każdym razem, gdy tamten się do niego odezwie. Od tego momentu sprawy zaczynają przybierać dramatyczny obrót.

McDonagh w Duchach Inisherin wraca do swoich ulubionych aktorów i motywów znanych z jego klasycznego dzieła filmowego, jakim jest osadzony w Belgii „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (Jak zawsze ukłony w stronę Pani Basi z działu marketingu za wzorcowy polski tytuł, niemający nic wspólnego z treścią filmu). W filmie, w którym teoretycznie nic się nie dzieje, uwaga jest skupiona na aktorach. I w istocie jest to projekt per excellence aktorski, odarty za sprawą swego rozmachu i tzw. production value z teatralności. Colin Farrell i Brendan Gleeson doskonale na siebie oddziaływają, ale to Farrell daje tutaj absolutny popis swoich umiejętności i w zasadzie dla niego oglądamy tę prozaiczną historię. Jest mocnym pretendentem do najbliższych Oscarów. Zignorowanie jego wysiłku w tym filmie byłoby niesamowitym skandalem.

Co do samego filmu i jego formy to jest to przypowieść dla dorosłych, w której McDonagh używa znanej widzom symboliki religijnej i duchowej, zwłaszcza traktując wyspę stanowiącą miejsce akcji jako fizyczną formę czyśćca. W tym oderwanym od życia miejscu, dosłownie i przenośni, zostajemy postawieni przed dylematem moralnym, w którym główne skrzypce odgrywają takie kategorie jak sumienie, odpowiedzialność, powinność.

Pytania filmu są zajmujące, nawet jeśli dla człowieka współczesnego, przewałkowanego przez indywidualizm w dyskursie liberalnym, są bez zupełnego znaczenia – czy w imię własnego wzrostu i poczucia szczęścia mam prawo na zerwanie wieloletniej przyjaźni? Czy gdy śp. Profesor Leszek Kołakowski mówi „nade wszystko przyjaciele”, to czy istnieją ramy, w których mogę ukrócić relacje? Czy polityka odgrywa tutaj jakąkolwiek rolę? Czy nasza odpowiedzialność za przyjaciela ma swoje granice? Czy oswojenie kogoś jest dożywotnią obietnicą?

Najnowszy film McDonagha nie spodoba się każdemu. Wielu wyjdzie z kina w poczucie, że doświadczyli historii o niczym, błahostki, której konfliktu nie rozumieją, która według nich została niepotrzebnie wyolbrzymiona. Z jednej strony śmiem twierdzić, że tak będą mówić osoby przesiąknięte tzw. pozytywnym egoizmem, stawiające swoje potrzeby i ambicje na piedestale życia.

Dla innych Duchy… będą przejmującą, smutną historią o odcięciu się człowieka od życia – od tego mechanizmu stadności, dzięki któremu przetrwaliśmy tyle wieków. Geniusz tego filmu polega na tym, że przekazuje nam jednocześnie wykluczające się mądrości. Z jednej strony, gdy okaże się, że jesteśmy podporą w życiu kogoś, kto nie potrafi samodzielnie odkryć swego sensu i pasji, w takim przypadku troska o siebie może zostać łatwo zgubiona. Z drugiej jednak strony, gdy czas i historia przemieniają nas w odludków, istnych outsiderów, to nie należy bić się z koniem. Wręcz przeciwnie – przyjąć to jako oznakę zmiany i zaakceptować, pędzić tam, gdzie życie tryska swoją witalnością. Albowiem i tak żyjemy w świecie powszechnego rozkładu i nic nie jest dane raz na zawsze.

W tym niepozornym filmie zawarta jest niesłychana mądrość, przezabawne dialogi, zbiegi okoliczności (a może przeznaczenie?) rodem z najlepszych czarnych komedii. McDonagh zrobił to znowu, tyle tylko, że lepiej. To jak na razie jego najlepszy film, genialny w swoim minimalizmie.

Ocena: 9/10

Tytuł: Duchy Inisherin

Reżyseria: Martin McDonagh

Scenariusz: Martin McDonagh

Obsada:

  • Colin Farrell
  • Brendan Gleeson
  • Kerry Condon
  • Pat Shortt
  • Gary Lydon
  • Jon Kenny
  • Barry Keoghan
  • Sheila Flitton

Muzyka: Carter Burwell

Zdjęcia: Ben Davis

Montaż: Mikkel E.G. Nielsen

Scenografia: Michael Standish

Kostiumy: Eimer Ni Mhaoldomhnaigh

Czas trwania: 114 minut

 Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji. 


comments powered by Disqus