„Black Adam” - recenzja

Autor: Michał Chudoliński Redaktor: Motyl

Dodane: 15-12-2022 23:54 ()


Od dobrej dekady Warner Bros. i DC mają problem z wypracowaniem interesującego, w pełni unikalnego świata filmowego opartego na bazie komiksów z udziałem między innymi Batmana i Supermana. Różnice wizji między reżyserami a producentami wykonawczymi, beznadziejny marketing, poprawianie scenariuszy w nieskończoność, a także brak zrozumienia wyjątkowości uniwersum DC, będącego siłą napędową zachodniej popkultury od niemal stu lat – składają się na szwankujący model franczyzy, która mimo chęci twórców nie umie wybić się ponad mierne widowiska.

Z pomocą ruszył więc Dwayne Johnson z produkcją o Black Adamie, nemezis Kapitana Marvela czy też - jak się go dzisiaj nazywa z powodu praw autorskich – Shazama. Koncepcje filmu zmieniały się wielokrotnie, tak jak polityka firmy. Obraz jednak w końcu pojawił się na ekranach i miał przynieść totalną zmianę oblicza superbohaterskiej marki – w końcu angażująca, niespotykana dotąd przygoda na dużym ekranie i to z uwielbianym aktorem. Wydawać się mogło, że Warner zrozumiał swoje błędy. A mimo to…

Żeby nie było – nie jest tak, że Black Adama uważam za stratę czasu i pieniędzy, zwłaszcza w dobie szalejącej inflacji. Jako eskapizm totalny, niezobowiązująca rozrywka pozbawiona sensu i oparta na mordobiciu sprawdza się doskonale. Niewymagający odbiorca pragnący jedynie się dobrze bawić, mający słabość do serii Szybcy i wściekli, będzie się bawić jak dzikie prosię. I jasne, nie jestem tego typu odbiorcą, takie chwyty na mnie nie działają.

Potrafię wziąć w nawias swoje przekonania i odbierać film w ramach „guilty pleasure”, czyli coś jest na tyle złe, że wręcz odczuwamy z przeżywania produkcji masochistyczną przyjemność. Sęk w tym, że oprócz tej mielizny Black Adam reprezentuje szereg niewykorzystanych okazji oraz defekty, które już od dłuższego czasu były widoczne w kinie superbohaterskim, przez które gatunek ten zmierza dokładnie tą samą drogą, co niegdyś westerny. A już problemem samym w sobie jest sam „The Rock”, to znaczy Johnson.

Trochę wygląda to tak, że to nie „The Rock” gra, a bardziej jego postura i mięśnie. On wszakże nie musi. Jest przecież chodzącą doskonałością. Trzeba jednak przyznać, że jego wygibasy z czasem stały się powtarzalne, role trudno rozróżnialne, a samouwielbienie Johnsona sięga od pewnego czasu powyżej Mont Everestu. W rezultacie trudno nie reagować na jego postawę i zachowanie podobnie, jak z mieszanymi uczuciami patrzymy na bilbordy z reklamami przedstawiających doskonałych ludzi. Już nie chodzi wtedy o zachęcenie do konsumpcji, o nie. Efekt jest odwrotny – kontakt z nieludzką doskonałością sprawia, że przypominamy sobie o naszych brakach.

Seans Black Adama to kontakt z samouwielbieniem Dwayne’a Johnsona. To dwugodzinne narcystyczne show, w którym „The Rock” może wszystko za sprawą swych magicznych umiejętności. To by miało nawet swój urok, gdyby scenariusz dawał jakieś podłoże do rozwinięcia wątków moralnych, pokazywał strefy szarości, gdzie sytuacje wcale nie są jednoznaczne. I jak się można łatwo domyślić, fabuły tutaj nie ma, albowiem wszelkie reflektory skupione są na antybohaterze, którego komiksowym rodowodem jest łotrostwo.

Efekt jest generyczny i momentami (nieumyślnie) komiczny. Sceny rodem z Asteriksa mieszają się tutaj z sekwencjami akcji ze słabymi efektami CGI, wobec których mamy dziwne poczucie déjà vu. Owszem, pojawiają się nowi herosi. Nawet Pierce Brosnan ma okazję zagrać Doctora Fate’a – mocno niedocenianą postać w magicznym zakątku DCU. Jednak co z tego, skoro nie ma co zagrać? Skoro jego jedyną funkcją jest bycie żywą przeszkodą dla działania ożywionego po tysiącach lat bożka?

Kino superbohaterskie najlepiej działa, gdy twórcy biorą konwencję w nawias. Gdy w tle batalii dobra ze złem są filozoficzne wątpliwości pokazujące dysfunkcję naszej rzeczywistości. Taki „Mroczny Rycerz” nie jest kolejnym filmem o Batmanie łapiącym Jokera. Tak naprawdę to grecka tragedia o funkcjonowaniu mechanizmu kozła ofiarnego oraz poświęceniu, jakie trzeba ponieść dla stabilności wspólnoty i państwa. Black Adam nie jest filmem tego typu. Jest to produkcja dla fanów wrestlingu, którzy przyjdą na seans z popcornem i będą doskonale wiedzieli, że to wszystko, co się dzieje to bujda. Sztuczność do mnie nie przemawia. Po entuzjazmie widowni można się przekonać, że pewnym jednostkom chodzi jedynie o spektakl. Aby złe mordy były ładnie obite.

Ocena: 3/10

Tytuł: „Black Adam”

Reżyseria: Jaume Collet-Serra

Scenariusz: Adam Sztykiel, Rory Haines, Sohrab Noshirvani

Obsada:

  • Dwayne Johnson
  • Aldis Hodge
  • Pierce Brosnan
  • Noah Centineo
  • Sarah Shahi
  • Quintessa Swindell
  • Marwan Kenzari
  • Bodhi Sabongui
  • Mohammed Amer
  • James Cusati-Moyer

Muzyka: Lorne Balfe

Zdjęcia: Lawrence Sher

Montaż: John Lee, Michael L. Sale

Scenografia: Larry Dias

Kostiumy: Kurt and Bart

Czas trwania: 125 minut

 Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji. 


comments powered by Disqus