„Czarna Pantera”: „Wakanda w moim sercu” - recenzja druga
Dodane: 08-12-2022 23:37 ()
Ryan Coogler jest obecnie jednym z najciekawszych reżyserów kina gatunkowego w Ameryce. Oglądając jego Creeda czuje się, że twórca rozumie znaczenie poszczególnych etapów podróży bohatera, jego rozterek, ale także ikonografii w warstwie wizualnej. Niespecjalnie buduje ona wartość dodaną do samej fabuły filmu, ale nadaje mu stosownego patosu i pompy sprawiającej, że ogląda się film z zapartym tchem. Jakiż musiał być więc szok i niedowierzanie dla samego Cooglera na wieść o tym, że gwiazda kontynuacji jednego z jego największych hitów nagle zmarła.
Śmierć Chadwicka Bosemana była wydarzeniem, na które nikt nie był przygotowany. Dla Cooglera ta tragedia miała podwójny wymiar. Nie dość, że stracił dobrego aktora i przyjaciela, to jeszcze musiał wywalić do kosza gotowy scenariusz Czarnej Pantery 2 i w zasadzie napisać go od nowa. Podjęto z tego względu trudną, ale koniec końców słuszną decyzję, aby kolejny film o obrońcy Wakandy i ikonie kultury afroamerykańskiej był swego rodzaju pomnikiem dla Bosemana. Od razu przychodzi na myśl kapitalizacja śmierci aktora przez Disneya, która w kontekście wykorzystywania dawno zmarłych gwiazd w nowych filmach za sprawą najnowszej technologii i efektów specjalnych może wydawać się niesmaczna i niestosowna.
Na szczęście Chadwick Boseman został należycie opłakany w Wakandzie w moim sercu. Należy jednak mieć na uwadze, że omawiany film to nie jest kino akcji w potocznym rozumieniu. To bardziej dramat ludzi, aparatu władzy i krainy niemogącej pogodzić się z niezrozumiałym odejściem jej ukochanego króla. W tym sensie kontynuacja Czarnej Pantery to film wyjątkowy w kontekście gatunku superbohaterszczyzny, zostało to okupione jednak wieloma ułomnościami.
A więc postanowiono wykorzystać śmierć aktora jako główny motyw fabularny. Czarna Pantera nie żyje. Wakanda jest pogrążona w żałobie. Kraj, który postanowił otworzyć się na świat, teraz zostaje rzucony na jego pożarcie. Jak to w życiu bywa, nieszczęścia chadzają stadami. Osoby odpowiedzialne za funkcjonowanie najpotężniejszego państwa na świecie (wedle geopolityki uniwersum Marvela) nie dość, że muszą poradzić sobie z traumą i bezsensem życia, to dodatkowo są w pełnej gotowości do obrony swego imperium. Zwłaszcza że największe zagrożenie nadchodzi z głębin oceanu.
Najnowszy film Ryana Cooglera jest blockbusterem nietypowym, ciekawym, a jednocześnie bardzo mocno nierównym. Z jednej strony mamy przepiękną scenografię, kinematografię, budowanie nastroju Wakandy oraz silne portrety kobiet radzących sobie po stracie syna, wybawiciela, króla, partnera. Pod względem aktorskim, choreografii, kostiumów mamy do czynienia z produkcją na możliwie najwyższym poziomie produkcyjnym. Jest na co patrzeć, jest się czym wzruszać, inspirować.
Z drugiej strony trudno oprzeć się wrażeniu, że próbowano tutaj pożenić dramat polityczno-psychologiczny z formułą kina superbohaterskiego, w której jasno trzeba określić nemezis, zagrożenie i kulminację prowadzącą do epickiego starcia dobra ze złem. Niestety, jest tutaj kilka dość widocznych zgrzytów wynikających z pośpiechu spisywania nowego scenariusza albo zbyt daleko idących kompromisów na linii wizja reżysera – interesy producentów. Wątki Namora, przywódcy podwodnego imperium wraz z jego genezą i rozterkami, trudno brać w jedno z żałobą po królu Wakandy. Oba wątki ani się nie komplementują, ani nie dopełniają. Sprawiają wrażenie dwóch oddzielnych filmów na siłę złączonych w jedno. Wiele scen akcji nie ma swego sensu fabularnego. Ani nie stanowią wartości dodanej, ani nie są powiewem szczególnej świeżości w już skostniałym gatunku, w którym mało co potrafi zaskoczyć, a tym bardziej zdumieć.
Wakanda w moim sercu zapisze się jako film dzielący widownię. Będą tacy, którzy uznają produkcję Cooglera za najodważniejszy film superbohaterski ostatnich lat. Film mocno skupiający się na konkretnych bohaterach, ich traumie, poczuciem straty oraz próbami radzenia sobie z absurdami życia. W tym sensie jest to produkcja o szczególnym wymiarze, bo mówiąca o depresji i o heroizmie wychodzenia z sytuacji granicznej, która niezwykle przytłacza i każe sformułować żywot na nowo. Poprzez takie rozumienie mamy do czynienia z produkcją niezwykle wartościową, zaskakującą i piękną wizualnie. Zastosowane barwy i decyzje reżyserskie zdecydowanie komplementują wątek przewodni skupiony na żałobie.
Odbywa się to jednak – niestety – kosztem tego wszystkiego, czego oczekujemy po lekkim, niezobowiązującym seansie blockbustera. Akcja za specjalnie się nie klei, Namor antagonista, choć wyrazisty nie przekonuje jako śmiertelne zagrożenie, a też trudno przejąć się jego motywacją. Na dodatek tak wiele elementów jest tutaj wciśnięte tylko po to, aby promować kolejne wielkie wydarzenia MCU, że trudno traktować ten film jako twór autonomiczny, opowiadający angażującą historię od początku do końca. Zamiast rozpalać emocje to z powodu żałoby film je… gasi. I jest to co najmniej dziwne w doznaniu.
Najnowsza Czarna Pantera domyka wyjątkowo nieudaną czwartą fazę Uniwersum Marvela, która zalicza dołek po spektakularnej Sadze Nieskończoności. I tak Cooglerowi należą się ukłony, że zdecydował się zabrać za tak niewdzięczne zadanie i niewyobrażalnie trudne, z którego co prawda nie wyszedł na tarczy, ale też nie bez poważniejszego szwanku. Wielu reżyserów na jego miejscu odpuściłoby zmaganie się z takim brzemieniem odpowiedzialności, a też nie należy wykluczyć tego, że w rezultacie zostałaby wypracowana totalna katastrofa, jak to zresztą sequele mają w zwyczaju czynić. Na pewno jest to jeden z bardziej nieoczywistych filmów superbohaterskich, które należy przyjąć świeżym okiem bez wstępnych roszczeń. Wtedy wybrzmią mocniej dylematy i rozterki plemion Wakandy i jej opiekunów. Kino pełne paradoksów, które warto obejrzeć.
Ocena: 7/10
Tytuł: „Czarna Pantera”: „Wakanda w moim sercu”
Reżyseria: Ryan Coogler
Scenariusz: Ryan Coogler, Joe Robert Cole
Obsada:
- Letitia Wright
- Lupita Nyong'o
- Danai Gurira
- Winston Duke
- Angela Bassett
- Tenoch Huerta
- Martin Freeman
- Dominique Thorne
- Florence Kasumba
- Michaela Coel
- Alex Livinalli
- Mabel Cadena
Muzyka: Ludwig Göransson
Zdjęcia: Autumn Durald Arkapaw
Montaż: Kelley Dixon, Jennifer Lame, Michael P. Shawver
Scenografia: Lisa K. Sessions
Kostiumy: Ruth E. Carter
Czas trwania: 161 minut
comments powered by Disqus