„Silver Surfer” tom 1 - recenzja

Autor: Dawid Śmigielski Redaktor: Motyl

Dodane: 14-11-2022 22:26 ()


Widok spadającej gwiazdy to chwila ekscytacji, szczególnie dla dzieci, a w tym przypadku dla Dawn Greenwood i jej siostry Eve. Obie wypowiadają życzenia i oba są tak różne, jak charaktery dziewczynek. Żadne z nich nie spodziewa się tego, że altruistyczna prośba Dawn zmieni jej życie nieodwracalnie, a ona sama, kiedy dorośnie, zostawi wbrew sobie ukochane Anchor Bay i dosłownie sięgnie gwiazd. I tak zaczyna się niewiarygodnej przygoda. Wyprawa do kosmicznej krainy Oz, której dziwy, cuda i piękno przytłaczają swoją skalą, a podróżujący na swojej desce blaszany drwal znów nauczy się kochać.

Kluczem do sukcesu artystycznego serii stworzonej przez Dana Slotta (scenariusz), Michaela Allreda (rysunki i scenariusz) i Laury Allred (kolory) jest szacunek. Szacunek do Srebrnego Surfera i całego jego bagażu doświadczeń. Szacunek do czytelnika pamiętającego „stare dobre czasy” i tego, który dopiero zaczyna swoją styczność z tym medium. I w końcu szacunek autorów do samych siebie, bo ich wizja nie ma w sobie ani grama fałszu. To czysta zabawa w tworzenie. Demiurgiczna moc sprawcza pozbawiona nadęcia i samouwielbienia, a także fałszywej skromności. Bohater powołany do życia przez Stana Lee i Jacka Kirby’ego jest niezmienny niczym czerń najodleglejszych zakątków wszechświata, co nie oznacza, że nie można naruszyć materii, z której został stworzony. Wszak, nawet do tej nieprzeniknionej ciemności prędzej, czy później dotrze promień światła.

Omawiany komiks emanuje więc pozytywnym podejściem do życia i wszechrzeczy. Slott i Allredowie nadają swojej historii sitcomowego sznytu, operując niewymuszonym i zabawnym poczuciem humoru, ukrytym przeważnie na drugim planie. Wydarzenia, w które zostaje wplątany, były herold Galactusa poprzez przypadkową znajomość z Dawn, są przyczynkiem do wielu komicznych sytuacji. Ich siła i naturalność wynikają ze znakomitej konstrukcji głównych bohaterów, którzy są swoim uzupełnieniem oraz równoprawnymi pierwszoplanowymi postaciami serii, co dobitnie uzmysławia nam okładka wydania zbiorczego. Dwie strony tej samej deski to oczywiście sprzeczność charakterów i jedność serca.

Slott sięga ku wnętrzu Surfera, wydobywając na światło dzienne jego człowieczeństwo, które przez dziesiątki lat zostawało przykrywane kolejnymi warstwami kosmicznej mocy. Wiedza i potęga z niej wynikająca po części wpłynęły negatywnie na szlachetnego obrońcę uciśnionych, ponieważ w pewnej chwili zaczął przypominać istotę nieludzką, maszynę zaprogramowaną na niesienie wzniosłych idei. A przecież był tym, który pragnął podróżować, przebywać z dala od idealności Zenn-La. Tak, Surfer był kiedyś Norrinem Raddem, człowiekiem pełnym marzeń i pragnień. I właśnie jego pierwotne ja dochodzi tu do głosu.

Można kochać istotę idealną, srebrny posąg mogący uczynić niemalże wszystko (cóż za niefortunne zatoczenie kręgu), ale Dawn dostrzega w tym charakterystycznym spojrzeniu kosmicznego podróżnika lśniącym, jak dwa rozbłyski supernowej kogoś, kto mimo całej swojej potęgi, chciałbym znów poczuć smak jedzenia, ciepło drugiego ciała, miękkość pościeli. A zatem „zrzucenie sreberka” ma tu wielowymiarowy charakter. Slott pozbawia herosa jego atrybutów, nie w celu podniesienia dramatyzmu typowego dla komiksu superbohaterskiego, lecz daje mu zwyczajnie odpocząć, a nam możliwość przyjrzenia się Norrinowi takim, jakim ten był, zanim poświęcił się dla macierzystej planety. To również aspekt erotyczny, frywolna gra wstępna odbywająca się między wierszami. Wszak potężny Silver Surfer nagle staje się nagi, co wprawia go nie raz, nie dwa w urocze zakłopotanie, aczkolwiek nie może zaprzeczyć swoim uczuciom, które czuje do Dawn.

Wspólna podróż jest dla nich nie tylko kosmiczną randką i tantrycznym uniesieniem, ale także okazją do rozliczenia się z przeszłością. Slott wydobywa na światło dzienne zbrodnie byłego herolda Pożeracza Światów. Zbrodnie, których skutki nie przeminą wraz z kosmicznym wiatrem, a ich echo nie zostanie wciągnięte w czarną dziurę. Scenarzysta w pewnym momencie konfrontuje Surfera z ocalonymi mieszkańcami planet pochłoniętymi przez Galactusa. Oto żywe świadectwo miliardów przeciw jednemu. Przytłaczająca ilość wyrzutów sumienia. Lecz ten, który niósł niegdyś zagładę, w pewnym momencie zostaje jedyną nadzieją na przetrwanie, kiedy niczym Noe, będzie musiał poprowadzić ostatnich ze swoich gatunków przez pętlę zagubienia. Ów epizod rozgrywa się w jedenastym zeszycie serii uhonorowanym nagrodą Eisnera. Autorzy korzystają z całego potencjału komiksowego medium, tworząc historię, którą  można czytać na wiele sposób. Z prawa do lewej i z lewej do prawej. Naprzemiennie i zgodnie z zaprezentowaną kolejnością. Wywołuje to w czytelniku rzeczywiste uczucie zapętlenia. Matni w dekoracjach retro spektaklu w duchu Star Treka z pomysłowymi nawiązaniami do twórczości Jeana Girouda.

Dawno już nie obcowałem z tak pięknie narysowanym komiksem pochodzącym ze stajni Marvela. Allredowie zaskakują swoją pomysłowością, nawiązując do wielkich artystów budujących kosmologię Domu Pomysłów. Każdy kadr jest tu perełką samą w sobie, bursztynem, w którym zostały zatopione niezwykłe chwile. Klęski i uniesienia. Monumentalność istot wykraczających poza nasze pojmowanie przeplata się z niezliczonymi ilościami stworzeń, będących dla czasu i przestrzeni zaledwie nic nieznaczącymi pyłkami. Jednak nawet do tej przypadkowej postaci Michael Allred zawsze podchodzi z szacunkiem. Obdarza ją duszą i historią, stawiając precyzyjne linie, bo tu każda kreska ma znaczenie. Nic nie jest przypadkowe. Nie ma miejsca na niestaranność. Ta rzeczywistość jest w pełni uporządkowana, a chaos jest zaledwie sumą talentu rysownika, który okiełznał go w całości. Nieprzeciętne piękno tych komicznych krajobrazów wybrzmiewa w pełni dzięki pastelowej palecie barw Laury Allred. Jej operowanie kolorem jest bezbłędne. Starcie Surfera z Galactusem to zajrzenie w głąb purpurowej śmierci przyozdobionej skrzącymi się ciosami kosmicznej mocy. Intymne rozmowy odbywają się na rozgwieżdżonym firmamencie wszechświata, wśród krążących wokół kochanków planet rozświetlonych niczym lampiony, na tle mocnej czerni uwydatniającej wielokolorowe bogactwo tej niezrównanej, nieprzemierzonej krainy.

Pierwszy tom „Silver Surfera” to jeden z najlepszych komiksów tego roku. Poruszający kwestie życia i śmierci, miłości i rozstania, wiary i poświęcenia, pokuty i wybaczenia…, ale jak pisałem wcześniej podchodzący to wszelkich zagadnień w pozytywny sposób, odrzucając martyrologię i nadęty patos. Szalenie emocjonalne to dzieło, ze wspaniałymi bohaterami, na czele z Dawn Greenwood – dziewczyną, w której nie sposób się nie zakochać. Dla niej warto oddać całą kosmiczną moc. To również dzieło na wskroś „komiksowe” wyrażające sobą wszystko to, co najlepsze ma do zaoferowania to wspaniałe medium. W końcu to dzieło, z którego wydawnictwo Marvel może być szczerze dumne.

 

Tytuł: Silver Surfer tom 1

  • Scenariusz: Dan Slott, Michael Allred
  • Rysunki: Michael Allred, Laura Allred
  • Przekład: Jacek Żuławnik
  • Wydawca: Egmont
  • Data publikacji:
  • Oprawa: twarda
  • Objętość: 360 stron
  • Format: 170x260
  • ISBN: 978-83-281-5446-9
  • Cena: 149,99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.


comments powered by Disqus