„King’s man: Pierwsza misja” - recenzja DVD

Autor: Ewelina Sikorska Redaktor: Motyl

Dodane: 16-08-2022 21:05 ()


Są takie dzieła, które, choć jeszcze nie ujrzały światła dziennego i nawet nie rozpoczęto prac nad nimi, to wiadomo, że na pewno powstaną. Do ich grona mogę śmiało zaliczyć m.in. prequel filmowej serii Kingsman, który planowano jeszcze przed premierą kultowego Kingsman: Tajne służby. Kiedy więc oficjalnie ogłoszono datę premiery King's Man: Pierwsza misja, nie mogłam się doczekać. Spodziewałam się równie dobrego, a nawet najlepszej z dotychczasowych części. Wszak Matthew Vaughn miał naprawdę sporo czasu, aby dopracować w każdym aspekcie origin story jednej z najciekawszych serii ostatnich lat. Jednak, kiedy obraz zawitał do kin, przyjęto go z mieszanymi uczuciami. Przy okazji premiery DVD po części je rozumiem. Nie ukrywam, że po seansie czułam mały zawód i niedosyt. Jednak do rzeczy...

Film rozpoczyna się sceną ataku burskich partyzantów na angielski obóz koncentracyjny, jeden z wielu powstałych podczas II wojny burskiej. Podczas wymiany ognia ginie żona księcia Oxfordu, która przybyła do tego miejsca z pomocą humanitarną. Orlando obiecuje zająć się ich synem, Conradem, i uchronić go przed okrucieństwami wojny. Mija kilkanaście lat. Nad Europą zbierają się ciemne chmury. Dotychczasowa równowaga sił zostaje zachwiana przez imperialistyczne zapędy wielkich mocarstw, które w pogoni za wpływami i władzą nie cofną się przed niczym – nawet wywołaniem konfliktu na dotychczas niespotykaną skalę, który pochłonie miliony niewinnych istnień. Zaistniałą sytuację wykorzystuje tajna organizacja „Trzódka” ze stojącym na jej czele liderem - „Pasterzem”, której na rękę jest wywołanie wojny, widząc w niej narzędzie do obalenia wielkich monarchii. Kiedy więc pokój zawisa na włosku, do akcji wkracza książę Oxfordu, który, aby wypełnić przysięgę złożoną zmarłej żonie, będzie musiał złamać własne śluby. Wraz z synem i oddaną grupą ludzi brytyjski arystokrata, walczy z czasem, by nie dopuścić do najgorszego. To wszystko zaś doprowadzi do powstania najsłynniejszej, niezależnej organizacji szpiegowskiej – Kingsman.

Jako fanka całej serii, trochę zaskoczył mnie klimat, jaki prezentuje prequel. Mniej tu mordobicia, więcej refleksji i patosu. Prequele zawsze rządzą się własnymi prawami, jednak nie zaszkodziłoby spuścić trochę powietrza z tego balonika. O ile poprzednim filmom z uniwersum Kingsman udawało się znakomicie bawić konwencją kina szpiegowskiego, o tyle tu tego zabrakło. Nawet główny przeciwnik naszych bohaterów - „Pasterz”, podobny w niektórych aspektach do złoczyńców z poprzednich filmów wydanych w ramach uniwersum Kingsman, słabiej prezentuje się na tle Valentine'a czy Poppy Adams. Nie da się ukryć, że jakoś tematyka wojenna ciut przerosła reżysera. Daleko najnowszemu dziełu Vaughna do Tarantino, który przy okazji swoich Bękartów wojny potrafił brawurowo okiełznać temat. Tu się to niestety nie udało. Pierwsze dwa akty Pierwszej misji są zdecydowanie przegadane i tak naprawdę dopiero ten końcowy jest tym, który ratuje film. Dodatkowo postać syna można byłoby spokojnie zmarginalizować do minimum albo inaczej rozpisać jej wątek. Na tym zabiegu zyskałby cały film. Zabrakło w fabule swoistego balansu między poszczególnymi elementami tej opowieści. Szkoda, bo wiele w niej rzeczy, które są warte uwagi, a mogły umknąć przez niedoskonałości scenariusza.

Przede wszystkim świetna choreografia walk. Fakt, nie ma ich zbyt dużo walk, ale jeśli już się pojawiają, to robią spore wrażenie. I nie odstępują jakością od tego, do czego przyzwyczaili nas twórcy Kingsman. Jak dla mnie najlepszą potyczką była ta z Rasputinem, ale równie ciekawie prezentowała się finałowa walka w górach. Nie mam też nic do zarzucenia pracy kamery i montażowi, (które stawały na wysokości zadania), jak też pracy aktorów, wśród których każdą scenę kradł odtwórca roli Rasputina – Rhys Ifans.

Jak na origin story przystało, King's Man: Pierwsza misja dobrze ukazuje początki słynnej tajnej agencji. Po tej produkcji zrozumiecie np. jaka tragiczna historia kryje się za hasłem „oxfordy nie szkoty”, skąd się wziął pomysł na kryptonimy dla szpiegów i kto przyczynił się do powstania motta Kingsmanów. Po drodze film nawiązuje do niektórych motywów, które pojawiły się w serii Kingsman, puszczając tym samym oko do fanów.

Z innych rzeczy, które zrobiły na mnie dobre wrażenie - podobało mi się pokazanie w bardzo prosty sposób pośrednich przyczyn I wojny światowej. Było to przedstawione przystępnie i z lekkością, ale o dziwo, sporo prawdy było w tej analogii wybranej przez twórców. W głównej mierze to walka o strefy wpływów w Europie przypominająca dziecięce, rodzinne kłótnie, doprowadziły do jednej z największych tragedii w XX w. Nie licząc późniejszej II wojny światowej. Przy tworzeniu tła historycznego dla fabuły swojego dzieła reżyser wyciąga największe czarne plamy w historii wielkich mocarstw, nie cackając się tu z nikim i niczym. I co ciekawe, tam, gdzie produkcja wchodzi w rejony dramatu wojennego z antywojennym przesłaniem, muszę przyznać, że radzi sobie całkiem nieźle (chociaż wątek konfliktu pokoleń dotyczącego samej wojny i udziału w niej, można było rozpisać zdecydowanie lepiej). Problem zaczyna się, gdy twórcy próbują połączyć w dramat wojenny z origin story serii szpiegowskiej, które osobno radzą sobie nawet dobrze, ale razem jakoś nie współgrają ze sobą.

Z innych aspektów produkcji warto nadmienić, że muzyka duetu Matthew Margeson i Dominica Lewisa praktycznie nie wybija się zbytnio, stanowiąc tło muzyczne dla wydarzeń dziejących się na ekranie. Prócz przerobionego, złagodzonego tematu muzycznego charakterystycznego dla franczyzy Kingsman, niewiele interesującej treści dostajemy w tym mocno orkiestrowym soundtracku. Choć przyznam, że „Dance On Your Graves” zawierające w sobie uwerturę „1812” Piotra Czajkowskiego i fragmenty „Kalinki” w scenie walki z Rasputinem to jeden z najlepszych kawałków muzycznych, jakie znalazły się w filmie.

Jeśli chodzi o wydanie DVD, to tym razem otrzymujemy płytkę bez dodatkowych materiałów. Szkoda, bo chętnie zajrzałabym za kulisy prac nad prequelem. Co do pozostałych istotnych rzeczy, to możemy wybierać między polskimi napisami lub lektorem.

Trochę jestem rozdarta. Z jednej strony King's Man: Pierwsza misja to w sumie całkiem dobry film, świetnie poruszający niewygodne wątki historyczne z mocnym antywojennym przesłaniem, a zarazem najgorszy film z serii Kingsman. Jednak doceniam walor edukacyjny, jaki w tym blockbusterowym dziele chciał przemycić Vaughn i próby zabawy konwencją kina wojennego osadzonego w okresie I wojny światowej. To nie jest łatwa sprawa opowiadać o rzeczach trudnych i skomplikowanych w dość lekki, rozrywkowy sposób. I choć daleko reżyserowi do wirtuozerii Tarantino, to jednak doceniam starania, jakich się podjął. Dlatego, mimo wszystko, czekam na kolejny film z uniwersum Kingsman, niezależnie czy będzie z głównego nurtu, z Eggsym i Harrym, czy też okaże się kolejnym z prequeli, tym razem osadzonym np. w okresie II wojny światowej. Ciekawe, czy byłby godnym rywalem Bękartów wojny.

Ocena: 6,5/10

Tytuł: King’s man: Pierwsza misja

Reżyseria: Matthew Vaughn

Scenariusz: Matthew Vaughn, Karl Gajdusek

Na podstawie komiksu Marka Millara i Dave'a Gibbonsa

Obsada:

  • Ralph Fiennes
  • Gemma Arterton
  • Djimon Hounsou
  • Matthew Goode
  • Charles Dance
  • Alexandra Maria Lara
  • Harris Dickinson
  • Rhys Ifans
  • Valerie Pachner
  • Daniel Brühl
  • Tom Hollander

Muzyka: Dominic Lewis, Matthew Margeson

Zdjęcia: Ben Davis

Montaż: Jason Ballantine, Robert Hall

Scenografia: Dominic Capon

Kostiumy: Michele Clapton

Czas trwania: 129 minut

Dziękujemy dystrybutorowi Galapagos Films za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus