„Rapsodia węgierska” - recenzja
Dodane: 06-05-2022 17:41 ()
Członkowie francuskiej organizacji szpiegowskiej Rapsodia w ciągu jednego dnia zostają zlikwidowani na terenie Węgier. Kula w plecy, potrącenie samochodem… Środki nie mają znaczenia, liczy się efekt. Który obcy wywiad stoi za morderstwami – sowiecki czy niemiecki? A może w tę zabójczą grę postanowił zagrać ktoś jeszcze? Jaką rewelację odkryła Rapsodia? I Czy ta tajna informacja jest w stanie zmienić bieg historii i ocalić Europę od nadciągającej nieubłaganie katastrofy? U progu wybuchu II wojny światowej były szpieg – Max Fridman – musi znaleźć odpowiedzi na powyższe pytania bez względu na koszty. Jego życie nie ma znaczenia. Ale Fridman to nie altruista przejmujący się losem świata. Wręcz przeciwnie. Nie ma ochoty wchodzić w dawne buty, zmuszony przez „Firmę” nie ma wyboru. Albo on, albo jego córka. Decyzja jest oczywista. Bilet kupiony. Pociąg rusza. Budapeszt czeka.
Vittorio Giardino przenosi nas do początku roku 1938 w szalony czas rosnącej potęgi niemieckiej III Rzeszy. Jednak zanim Hitler sięgnie swoimi łapami po Austrię, Czechosłowację, Polskę i niemal całą Europę na ulicach węgierskiej stolicy odbędzie się szpiegowska rozgrywka, której stawką jest życie Etel Möget, jedynej ocalałej z rzezi członkini Rapsodii. Tylko czy dziewczyna może ufać Fridmanowi, a on jej? Oboje nie mają wyjścia i muszą działać. Dojść do prawdy, jeżeli ta w ogóle istnieje. Giardino nie ma litości dla swoich bohaterów. Sprowadza ich do niewiele znaczących trybików w wywiadowczej maszynie. Każdy świadomie działający w tej branży rozumie swoją rolę i to, że w razie „spalenia” przyszłość jawi się w niewesołych barwach. Dlatego trudno tu spotkać postać pozytywną, sympatyczną, nie mówiąc już o szczerej. To luksusy, na które nikt nie może sobie pozwolić. A nawet jeżeli już się pojawiają, jak choćby za sprawą dekadenckiego barona Manfreda von Kluberga, to służą one jedynie nadrzędnym celom.
Wrobiona we wszystko Etel stoi w opozycji do Fridmana. Szara myszka, pracownica działu archiwistyki węgierskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych podstępnie zwerbowana, złapana na przynętę miłości – nie ona pierwsza i nie ostatnia – próbuje zrozumieć, w co tak naprawdę się wpakowała, przetrawić to, że jej dotychczasowe życie, zbudowane w dużej mierze na fałszu, odchodzi w niebyt. Fridman zaś ze spokojem, a nawet znużeniem, bynajmniej nie przynależnym macho, którego kule się nie imają, wykonuje swoją robotę jak najostrożniej, uważając przede wszystkim, żeby nie dać się zabić, licząc na szybki powrót do córki. Jednak pętla wokół nich z każdą godziną pobytu na zimnych budapesztańskich ulicach zaciska się coraz mocniej.
Giardino buduje napięcie z niebywałą precyzją, trzymając w ręku wszystkie karty aż do ostatniej chwili. Niemal stoicki spokój aktorów tego przedstawienia kontrastuje z burzliwym tłem historycznym. Trochę wbrew ich woli, gdyż są oni po prostu bezwładnie pchani przez kolejne wydarzenia. Na wiele spraw nie mają wpływu (choć zgubnie wydaje im się, że jest przeciwnie), ponieważ ówczesna globalna sytuacja to jedna wielka układanka, której obraz w całości, a przynajmniej w większej części można dostrzec dopiero po latach. Dryfujący z ówczesnymi prądami politycznymi próbują dokonywać „słusznych” wyborów, trzymać się powierzchni za wszelką cenę, zrobić karierę, wypełnić czymś własne życie, zarobić na emeryturę. Skosztować przygody, zaznać dreszczyku emocji, pławić się w luksusach, doświadczać rozkoszy cielesnych. Jakikolwiek jest ich powód, Giardino nie ocenia, nie moralizuje. W pełni rozumie ludzką potrzebę wyrażania się przez czyny i ten obłąkany instynkt samozachowawczy, kierujący poszczególne jednostki na tory przetrwania. Problem w tym, że często na ich trasie pojawia się zbyt wiele rozwidleń prowadzących donikąd.
„Rapsodia węgierska” to nie tylko kunsztowny popis scenopisarski, lecz również przykład wyśmienitej warstwy graficznej. Za pomocą precyzyjnych i niezwykle drobiazgowych ilustracji włoski artysta przywraca do życia miniony czas. Stawia przed naszym oczami Budapeszt wyjęty z pocztowych kart, których papier co prawda zżółkł, ale pastelowe (tylko troszkę wyblakłe) kolory uderzają czytelnika swoją intensywnością i namacalnym realizmem. Giardino prowadzi akcję powoli, skupiając uwagę na detalach otaczających bohaterów, odwzorowując tamtą urbanistyczną i społeczną rzeczywistość z największym pietyzmem. Jego prace pełne są zapachów, smaków i dźwięków. Szorstkość rysunków wyrażona „czystą linią” budzi pewien dysonans. Arystokratyczne salony, wyrafinowane burdele, drogie hotele zderzają się tu z bezwzględną, surową ulicą, tworząc wielobarwną kulturową mozaikę, gdzie jedna kula może niepostrzeżenie zakończyć czyjeś życie, jednak nie ma takiej mocy, by wybić z rytmu ten grany od stuleci spektakl obłudy.
Dzieło Giardino jest jednym z najlepszych komiksów wydanych w tym roku w Polsce. To lektura wymagająca i trudna może odrzucająca i hermetyczna, lecz warta każdej poświęconej jej minuty. Obyśmy doczekali się następnych tomów przedstawiających przygody Maxa Fridmana, oby, ponieważ, gdzieś z tyłu głowy kołacze mi się nieznośna myśl, że seria może podzielić losy „Nestora Burmy”. Jednak to tylko dręcząca myśl. Dla ukojenia nerwów zrobię coś na drutach, koniecznie przy dźwiękach „II Rapsodii węgierskiej” Franciszka Liszta (banał, a jakże piękny i… morderczy).
A więc sza!
Tytuł: Rapsodia węgierska
- autor: Vittorio Giardino
- oprawa: miękka ze skrzydełkami
- wydawnictwo: Kurc
- liczba stron: 92
- format: 215 x 290 mm
- ISBN 978-83-963279-7-0
- premiera: 02.04.2022 r.
- cena: 79,90 zł
Dziękujemy wydawnictwu Kurc za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Galeria
comments powered by Disqus