Rosiński, porno, lis i Sza, czyli o 32. MFKiG
Dodane: 23-10-2021 21:13 ()
Po wyłonieniu się z wszechstronnego dworca kolejowego Łódź Fabryczna przywitały mnie ogromne wydruki plansz Przemysława Truścińskiego i Krzysztof Ostrowskiego zasłaniające szyby pobliskiego biurowca. Jednak to, co najsilniej przykuło moją uwagę to oczywiście widok Łódzkiego Domu Kultury. Widok sentymentalny przypominający wszystkie poprzednie wizyty w nieformalnej polskiej stolicy komiksu, a szczególnie o tej, kiedy o piątej rano w poczekalni jeszcze wtedy starej, brudnej i zimnej Łodzi Fabrycznej czytałem „Mrocznego Rycerza Mrocznego Miasta”, nie mogąc doczekać się godziny 9.00 i ciepła, którym – miałem nadzieję – przywita mnie ŁDK. Dziś po wielu latach przechodzę obok budynku skrywającego tysiące historii i wspomnień i niepojęte jest dla mnie to, że na jego fasadzie nie ma zauważalnie dużej wizualnej wzmianki o tegorocznym 32. Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier. Smutny to obrazek, taki jak fakt, że docierając spacerkiem pod Atlas Arenę, nie dostrzegam żadnego plakatu autorstwa Marcina Podolca promującego to wydarzenie. Co prawda mój wzrok często błądzi po witrynach zamkniętych jeszcze księgarń i antykwariatów, ale tę samą trasę podczas komiksowego weekendu przebyłem kilkakrotnie i nic.
Żaden olbrzymi baner nie przywitał również gości przy Atlas Arenie. W zasadzie można było odnieść wrażenie, że impreza jest tylko dla wtajemniczonych, gdyby nie to, że odwiedzających było nadspodziewanie dużo. Może nie takie tłumy jak za najlepszych czasów, ale budynek z każdą godziną wypełniał się bardziej. A wydawało się, że brak międzynarodowych gwiazd (sytuację ratował Grzegorz Rosiński) silnie wpłynie na zainteresowanie festiwalem. Do tego trzeba wspomnieć o dość drogiej wejściówce i ubogim programie. Lecz gołym okiem widać było, że czytelnicy komiksów, planszowi i komputerowi gracze, cosplayerki i cosplayerzy byli spragnieni wrażeń – jakichkolwiek. Łaknęli atmosfery wspólnego święta niczym tonący powietrza. Czuć było tego dnia ogrom pozytywnej energii, przyjaźni i podniecenia, choć zdarzały się też smutki i małe dramaty.
Festiwal powrócił do Atlas Areny po dwóch latach nieobecności. W poprzednim roku zagościł się w przestrzeni wirtualnej pod presją covidowej apokalipsy. Wcześniej przeniósł się do Hali Expo – budynku bardziej eleganckiego o cieplejszych wnętrzach, lepiej przystosowanego do przeprowadzania spotkań z autorami, ale zdecydowanie za ciasnego dla strefy targowej. Atlas Arena daje przestrzeń i miejsce do spoczynku, ale też dużo hałasu przeszkadzającego w odbiorze paneli i ogólnie meczącego dla organizmu. Do tego wiecznie zalane posadzki łazienek są chyba jakąś tajemniczą manifestacją nieznanych nikomu idei. Zatem wciąż festiwal nie ma miejsca idealnie przystosowanego do swoich potrzeb.
Oczywiście prawdziwe życie wydarzenia rozgrywało się na dwóch płaszczyznach. Koronie i płycie głównej. Na obu chodził o to samo – o zakupy i autografy. W końcu dla wielu to jest sedno komiksowego festiwalu – czy to dobrze, czy źle – na to będzie tyle odpowiedzi ilu pytanych. A obkupić się można było. Szczególnie na stoisku Gildii, która ponownie wystawiła swoje regały z uszkodzonymi komiksami – znalazło się tam mnóstwo dobra. Oczywiście, jak to w przypadku regałów i koszów z przecenionym towarem bywa, zachowanie klienta jest dalekie od cywilizowanego. Nie chodzi tu o przepychanie się itp. itd., a o traktowanie przedmiotów sprzedaży. Rzucanie nim, niechlujne wyjmowanie i odkładanie… Rozumiem, że komiksy są z wadami – często niedostrzegalnymi gołym okiem – ale po co uszkadzać je jeszcze bardziej?
Zresztą zachowanie uczestników często bywa na krawędzi dobrego smaku – nie ośmielę się tu przytoczyć sformułowanej pod wpływem chwili wulgarnej recenzji/opinii dotyczącej „Mroku w różu”, która padła z ust wyraźnie podnieconego czytelnika, kiedy właśnie przeglądałem najnowsze dzieło Tony’ego Sandovala na stoisku Timofa. Ogółem takie wypowiedzi mnie nie ruszają, lecz patrząc na to, jak wiele dzieci przybywa na festiwal (z roku na rok jest ich więcej), to naprawdę należałoby czasem skorzystać z prawa do milczenia. A jeżeli jesteśmy już przy dzieciach, cieszy fakt, że również one pragną kontaktu z autorem i swoją obecnością urozmaicają kolejkę po autografy opanowaną przez stałą grupę fanów wpisujących się w niezmienny krajobraz tej części MFKiG. Widać komiksowa ofensywa skierowana do młodzieży, która trwa już od dobrego czasu, zaczyna przynosić pożądane skutki. Urzekła mnie rodzinna scena rozgrywająca się w ogonku do Bereniki Kołomyckiej, która ponownie czarowała swoimi akwarelami. Zniecierpliwiona matka dopytywała syna (jakieś 10-11 lat), gdzie ma swój notesik na autografy, a ten z pełną obojętnością odpowiedział, że nie wie.
- Jak to nie wiesz!?
- No nie wiem, Tata chyba ma. Po chwili notesik się znalazł.
- Mamo, mogę kupić „Deadpoola”?
- Nie.
- Ale nie będzie mnie ogłupiał!
- Nie, naciągnąłeś mnie już na „Thorgala”.
- Ale to tata naciągnął mnie na „Thorgala”, ja chciałem „Deadpoola”.
- Rano mówiłeś (była godzina między 12 a 13), że chcesz tę zbiorówkę z Marvela, którą koniecznie musisz mieć.
- Ale już mi się odwidziało, chce „Deadpoola”.
-A ile pieniędzy ci zostało…?
Nie wiem, czy chłopak kupił „Deadpoola”, tak jak, czy matka dostała autograf od Bereniki Kołomyckiej, bo akurat przed nią czas na wrysy się skończył, ale rozżalenie połączone z pretensją było ogromne i słyszalne. Podpisu nie dostali też dwaj wielbiciele Grzegorza Rosińskiego, którego zaczepili, kiedy ten schodził ze sceny autografowej. W stronę gościa padły słowa zachwytu, jeden z nich wyjął z papierowej teczki „Yansa” z nadzieją na podpis, ale mistrz skwitował całą sytuację mniej więcej tak – „Chłopaki, teraz muszę iść do kibla, przykro mi”. Fani bynajmniej nie byli skonfundowani, lecz z wielką radością podziękowali Grzegorzowi Rosińskiemu za lata jego wspaniałej pracy.
Co do głównej gwiazdy festiwalu i w ogóle chyba jednej z najważniejszych, a być może najważniejszej informacji dla komiksu w Polsce ciągle mam zagwozdkę. Ja to możliwe, że konferencja prasowa, na której miała zostać ogłoszona wieść, że rysownik „Zemsty Hrabiego Skarbka” przekaże Łodzi w depozyt wszystkie swoje prace (oprócz tych, które sprzedano, ale jak powiedział Adam Radoń – za wiele ich nie sprzedano) przyciągnęła może dwadzieścia osób, w tym prawie nikogo z komiksowych mediów? I w ogóle, po co robić tajną konferencję prasową w zamkniętym pomieszczeniu, do którego i tak przedostawały się hałasy z głośników, a nie w sali A, która wypełniła się po brzegi na spotkaniu z Grzegorzem Rosińskim w niedzielne przedpołudnie? Zamiast zrobić z tego medialne show, główną atrakcję festiwalu, postawiona na zupełnie nieatrakcyjną i niemedialną formę. Albo uznano, że nikogo to nie będzie obchodziło, albo nikogo z organizatorów nie obchodziło pochwalenie się tą wieścią w sposób bezpośredni z fanami twórczości polskiego artysty, albo przyświecała tu myśl jakieś dziwnej elitarności.
I tak laury głównego wydarzeniem tegorocznej odsłony MFKiG bez wątpienia zgarnął panel z Tomaszem Kołodziejczakiem. Z pewnością nie jest to dla nikogo zaskoczeniem. Cieszy fakt, że organizatorzy nareszcie podjęli decyzję o przyznaniu redaktorowi naczelnemu Klubu Świata Komiksu największej sali (tak – A), która zapełniała się do ostatniego krzesełka. Trudno uznać zapowiedzi Egmontu na przyszły rok za superatrakcyjne lub niespodziewane. Co miało być, będzie. Lecz dorośli mężczyźni piszczący i przebierający radośnie nóżkami na wieść o wydaniu Myszki Miki czy Batmana to widok mogący wywołać w człowieku rodzaj pewnego niepokoju i zażenowania.
Wcześniej wspomniałem o bardzo ubogim programie tegorocznej imprezy. Dlatego rzadko kierowałem się w stronę sal prelekcyjnych. Na taki stan rzeczy wpływ miała również obsada prowadzących. Po latach spędzonych na kolejnych odsłonach festiwalu unikanie niektórych prelegentów jest wskazane, chyba że człowiek ma ochotę pospać lub podenerwować się poziomem prowadzenia. Zastanawiam się, czy dobór świeżej krwi jest hamowany przez znajomości i starą gwardię, czy może naprawdę prawie nikt nowy nie ma ochoty/odpowiedniej wiedzy do prowadzenia poszczególnych rozmów z gośćmi tudzież ciekawych prelekcji. Zupełnym przypadkiem (źle odczytałem program) trafiłem na panel „Przegląd nadchodzących premier filmowych i serialowych” pod dyrekcją ekipy United States of Komiks. Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego prelekcje o tematyce superhero tak często sprowadza się do zagadnienia „Marvel kontra DC, czyli dlaczego DC nie zrobiło tego jak Marvel i odwrotnie”. Naprawdę można podejść do poszczególnych zagadnień bez tego wytrycha i spojrzeć na świat trochę inaczej. Stąd też szybko opuściłem salę B w szukaniu dalszych wrażeń.
Na te liczyłem, udając się na spotkanie prowadzone przez Marię Lengren – „Zero i trzy szóstki, czyli gustownie o komiksach dla dorosłych”. Rzecz dotyczyła najnowszej antologii PPGraphic wydanej pod szyldem Planety Komiksu. Niestety zaproszeni goście wyglądali i wypowiadali się w sposób tak charyzmatyczny, jakby znaleźli się tam za karę. A pytania prowadzącej wyraźnie wprawiały ich w zakłopotanie, stąd też częste uniki w odpowiedziach, choć mam wrażenie, że czasem odpowiadający po prostu zwyczajne nie rozumieli zadawanych pytań. No cóż, Sex Education to nie było. Stąd też w dziedzinie erotyki/pornografii najmilej będę wspominał krótką niedzielną rozmowę z Janem Mazurem, którego poprosiłem o erotyczny rysunek. Autor „Tam, gdzie rosły mirabelki” obawiał się, że taka prośba w końcu go spotka, ale sprostał zadaniu. Warto odnotować również fakt, że wydawnictwo Tore potwierdziło, iż myśli o „Valentinie” (w wydaniach zbiorczych). A więc jest nadzieja, że dzieło Crepaxa w końcu ujrzy światło dzienne w naszym kraju.
Kiedy ogłaszano konkursowe wyniki, w tym zwycięstwo „Oszołomiających bajek urłałckich” Krzysztofa „Prosiaka” Owedyka za najlepszy polski komiks po hotelowym przeorganizowaniu się ruszyłem na afterparty w stronę Poleskiego Ośrodka Sztuki, kierując wzrok ku odpowiednim szyldom. Kiedy przechodziłem przez Park im. Ks. J. Poniatowskiego, spotkałem pięknego malutkiego liska. Co prawda Wielki Dzik się nie zjawił, ale ów widok był zapowiedzią dobrej zabawy. I przyznam, że dawno tak dobrze na afterze się nie czułem. Piwo „Lecieli Żurawie” było okropne, ale rozmowy o międzywojennej muzyce, „Uniwersal War One”, militarnych zabytkach, „Dunkierce”, „Edenie” i wielu innych tematach skutecznie zabijały smak „wybornego” trunku.
Wieczór minął szybko, a ranek nadszedł jeszcze szybciej. Stukot zbieranego szkła za oknem zadziałał lepiej niż budzik. Dlatego też po obejrzeniu „Flintstonów” w miarę szybko udało mi się znaleźć ponownie w Atlas Arenie. I tak jak wiele razy już bywało, wczesna niedziela na obiekcie obfituje pustkami. Ludzie schodzili się bardzo wolno. Nie jest to zła sytuacja. W towarzystwie muzyki Alana Silvestri można było na spokojnie obejść wszystkie stoiska, dokupić brakujące i zbędne komiksy, popatrzeć na znakomity cosplay Catwoman z „Powrotu Batmana” i domknąć wszystkie sprawy i pożegnania.
32. MFKiG nie miał wielu atrakcji, ale sam w sobie był atrakcją najlepszą. Powrót festiwalu do życia był niezmiernie potrzebny. Do spotkania ludzi z całej Polski i niekończących się pogaduch. Mam wrażenie, że to, co się działo (dobrego i złego), niekoniecznie miało największe znaczenie, najważniejsza bowiem była ta specyficzna więź wyczuwalna tylko wtedy, kiedy człowiek zjawi się w takim miejscu, wśród swoich. Żadne fora, blogi i cyfrowe edycje takich wrażeń nie zapewniają. A tym bardziej powolnego czekania na pociąg z możliwością śledzenia na żywo, na wielkim telebimie, jak przyszła gwiazda polskiego komiksu, Magdalena „Maego” Kania, autorka rysunków do „Emilki Sza” – której to przywieziony nakład wyprzedał się już w sobotę do godziny 11 – mimo wyraźnej tremy, fantastycznie rysuje. Za rok, to do niej ludzie będą ustawiać w kolejce po numerki umożliwiające zdobycie autografu.
Miejmy nadzieję, że 33. MFKiG i jego kolejne edycje będą odbywały się już tylko w realu.
Galeria
comments powered by Disqus