„Zielony Rycerz. Green Knight” - recenzja przedpremierowa

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 28-07-2021 11:43 ()


Legendy arturiańskie są niemal niewyczerpanym źródłem tematów na powieści i filmy. Nie tak dawno święcił triumfy serial fantasy "Merlin". Mimo wielu jawnych bzdur natury historycznej, a nawet logicznej (tak, tak, fantasy też powinno mieć jakąś logikę) był całkiem sympatyczny i dobrze się go oglądało. Platforma Netflix usiłowała skontrować go produkcją "Przeklęta", która jednak okazała się tak marna, że padła po pierwszym sezonie. A już filmy kinowe i telewizyjne, nie wspominając o nawiązaniach w przeróżnych aktorskich i animowanych serialach, trudno zliczyć. Nic zatem dziwnego, że od czasu do czasu wykluwa się kolejna arturiańska produkcja, gdyż reżyserzy po prostu nie umieją się oprzeć magii tego tematu. Tym razem jest to Zielony Rycerz. Green Knight.
 
Sir Gawaine, siostrzeniec króla Artura, jest dość lekkomyślnym i raczej pustogłowym młodzieńcem, który woli pić i romansować niż wojować. Jego miejsce wśród Rycerzy Okrągłego Stołu usprawiedliwia właściwie tylko prawo krwi. Podczas świąt Bożego Narodzenia po raz pierwszy zdaje sobie sprawę z tego, że w przeciwieństwie do innych uczestników bożonarodzeniowej uczty nie dokonał w życiu niczego, o czym można by zaśpiewać balladę. Wstyd z tego powodu popycha go do bezmyślnej brawury, gdy na uczcie zjawia się Zielony Rycerz i proponuje osobliwą grę. Okazuje się ona śmiertelnie niebezpieczna...


 
Legenda i sir Gawainie i Zielonym Rycerzu jest pewnie znana każdemu, kto lubi historie o królu Arturze i jego dzielnych kompanach. Choć istnienia legendarnego władcy dotąd nie potwierdzono, a ballady o nim roją się od rozmaitych alegorii i trudno je brać na poważnie, nie da się ukryć, że ktoś taki mógł kiedyś rządzić częścią dzisiejszej Anglii. No bo właściwie, dlaczego nie? A jeśli rządził, to czyż nie mógł mieć drużyny oddanych rycerzy i Okrągłego Stołu, przy którym się zabawiali? Zresztą jakby nie było, jego popularność jest wręcz niebywała. Nie zawsze twórcy trzymają się "prawdy legendarnej", częściej puszczają wodze fantazji. Czasem nawet mocno przy tym przesadzają, serwując widzom, na przykład, czarnoskórą Ginewrę, choć wszystkie ballady przedstawiają ją jako "jasną panią" o blond włosach. Ale że nie można mieć pewności, czy owa dama kiedykolwiek w ogóle istniała, niech im będzie. Co za różnica?
 
Nowy film wyróżnia się spośród współczesnych produkcji dość wiarygodnym oddaniem realiów wczesnego średniowiecza. Wnętrza zamków nie kapią od złota, nie są pełne przestronnych pomieszczeń o wielkich oknach. To raczej ponure nory ledwie oświetlone przez łuczywa i ognie na paleniskach. Niższe stany mieszkają w chatach przypominających kiepskie obory. Jedynym zgrzytem jest tu krótka, współczesna fryzura kochanki Gawaine'a - żadna kobieta w tych czasach nie pokazałaby się z ostrzyżoną głową. Gdyby straciła włosy wskutek choroby lub pożaru, nosiłaby namitkę, żeby nikt nie widział jej "hańby", za jaką uważano wtedy obcięcie kobiecie warkocza. Jeśli chodzi o inne sprawy, naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Ktoś doskonale zadbał o szczegóły scenografii i kostiumów (za które odpowiadała Polka, Małgosia Turzańska). Udanie dobrane jest też tło muzyczne i przewijający się w nim motyw średniowiecznej ballady, podsycający poetycki nastrój. Charakteryzacja w zasadzie bezbłędna, choć sam Gawaine bardziej przypomina aparycją zapuszczonego muszkietera niż kandydata na rycerza. Doskonale za to sprawia się podstarzały król Artur i jego równie niemłoda połowica. Są niesamowicie wiarygodni.  Nie ma w nich zbędnych unowocześnień, tak bardzo irytujących w dzisiejszych produkcjach z czasów głębokiego średniowiecza lub wręcz starożytności. Tak, to są plusy. A minusy?


 
Minusem głównie jest to, że trudno się domyślić, po co właściwie powstał ten film. Jest tak napakowany abstrakcyjnymi alegoriami, że w pewnym momencie przestaje mieć jakikolwiek sens. Gawaine daje się na przykład wciągnąć w pułapkę nieletniemu opryszkowi niczym ostatni kretyn. I co? I nic. Konwencja domagałaby się ukarania rozbójnika i jego pomocnic, ale próżno na to czekać. Bierze swoje i znika. Koniec.  Nie otrzymujemy też odpowiedzi ani nawet podpowiedzi, kto właściwie jest lisem i skąd się wziął, ani co ma symbolizować pewna stara kobieta z opaską na oczach, pojawiająca się ni stąd, ni zowąd, bez żadnego wpływu na fabułę. Nie ujawnię zbyt wiele, gdy napiszę, że nie obyło się w toku akcji bez delikatnej gejowskiej nuty, raczej domyślnej, ale jednak obecnej i niepełniącej żadnej konkretnej roli. A już zakończenie zostawia człowieka w kompletnym zdumieniu: co to właściwie miało znaczyć?
 
Przyznam się, że wyszłam z kina zdezorientowana jak nigdy dotąd. Po raz pierwszy nie umiałam powiedzieć, czy obejrzałam dobry film, czy zły. Na pewno był dziwaczny i zdecydowanie nie dla każdego.

Ocena: 6/10

Tytuł: Zielony Rycerz. Green Knight

Reżyseria: David Lowery

Scenariusz: David Lowery

Obsada: 

  • Anais Rizzo
  • Joe Anderson
  • Dev Patel
  • Alicia Vikander
  • Noelle Brown
  • Sarita Choudhury
  • Nita Mishra
  • Tara McDonagh
  • Atheena Frizzell
  • Sean Harris

Muzyka: Daniel Hart

Zdjęcia: Andrew Droz Palermo

Montaż: David Lowery

Scenografia: Jade Healy, Christine McDonagh, David Pink

Kostiumy: Małgosia Turzańska

Czas trwania: 125 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus