„Sanktuarium” - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 04-07-2021 20:00 ()


Wiara czyni cuda. Tak podobno się mówi, szczególnie w przypadku, gdy ktoś dotknięty nieuleczalną chorobą chwyta się każdej możliwości, aby wyzdrowieć. Wiara w Sanktuarium (w oryginale The Unholy) odgrywa istotną rolę. Bez niej nie istnieje fundament, na którym oparto scenariusz filmu. Nie jest bowiem łatwo nakręcić religijny horror, by nie otrzeć się o sztampę albo kalkę. Opętanie, egzorcyzmy, prześladowanie przez demona – tematyka mielona we współczesnym kinie na wiele różnych sposobów.

Sanktuarium bazujące na powieści Jamesa Herberta ma ciekawy punkt wyjścia i niestety – z uwagi na specyficzną grę słów – jest skrojone pod anglosaskiego widza (o tym trochę później). Głównym bohaterem jest przegrany dziennikarz – Gerry Fenn – który chałturzy w nic nieznaczących periodykach. Kiedyś był wziętym żurnalistą, ale zaprzepaścił swoją karierę poprzez zmyślanie historii. Sięgnął bruku, a z tego dziennikarskiego limbo może wyciągnąć go tylko głośny temat. Fenn dorabia więc podrzędnymi tekstami i szuka tanich sensacji. Jedna z nich prowadzi go do Banfield w stanie Massachusetts. Gra okazuje się niewarta świeczki, ale by nie robić kilometrów na darmo, Fenn szuka zastępczego tematu do reportażu. Ten sam wpada mu niejako w ręce w postaci głuchoniemej Alice, która żarliwie modli się do objawionego jej ducha, w konsekwencji czego dziewczyna odzyskuje mowę. To jednak nie koniec atrakcji związanych z emanacją tajemniczej mocy. Alice zaczyna uzdrawiać ludzi, a Banfield staje się w centrum zainteresowania mediów z całego świata. To okazja, której Fenn nie wypuści z rąk, tym bardziej że dziewczynę łączy z nim niespotykana więź. Tam, gdzie Alice widzi cudowny wpływ Matki Bożej, tam ojciec Hagan dopatruje się ingerencji znacznie mroczniejszej siły. Młoda dziewczyna bardzo szybko zjednuje sobie kolejnych wyznawców zawierzających swój żywot Maryi. Fenn zaczyna również mieć wątpliwości dotyczące źródła cudownych ozdrowień.

Pełnometrażowy debiut greckiego twórcy Evana Spiliotopoulosa stawia widza niejako w rozkroku. Bo z jednej strony zebrał on do – wydawać by się mogło podrzędnego horroru – całkiem niezłą obsadę. Ponadto przyłożył się do zbudowania atmosfery grozy w sennym miasteczku, która w połączeniu z wybijającym się ponad przeciętność aktorstwem i kilkoma udanie zaaranżowanymi scenami wywołującymi strach powinny zagwarantować pozytywny odbiór obrazu. Tak się jednak nie dzieje. Pierwszy mankament pojawia się już na wstępie. Reżyserowi nie zależy bowiem na utrzymywaniu widza w niepewności, gdyż już na początku zdradza naturę nadprzyrodzonych wydarzeń i nie pozwala tajemnicy dojrzeć. Skupia się więc na przerażeniu widza poprzez budowanie napięcia i jego kulminację w finale.

Nieścisłość dotyczy jednak kluczowego dla historii wątku, czyli kto tak naprawdę stoi za cudami i co chce osiągnąć swoim działaniem. Tutaj pojawia się istotny problem horrorów, które zło utożsamiają z szatanem. Zasadza się on na prostym założeniu, że szatanowi nie chodzi o to, aby się ujawniać, nie chodzi o to, aby ludzie modlili się do Maryi. Dowiedzenie istnienia diabła skłaniałoby do potwierdzenia istnienia Boga. Szatan raczej ukrywa swoją obecność, maskując swoje działanie do tego stopnia, że wydaje się, iż osoba opętana cierpi na jakąś chorobę psychiczną. Z jakiego powodu diabeł miałby wzbudzać w człowieku większe zaufanie do Matki Bożej? Dlaczego zła istota miałaby rosnąć w siłę, dlaczego wiara w tę istotę miałaby dodawać jej mocy? Wszystko to takie mętne i pełne niezgodności z wiarą. Autor skupia się więc na narastającym napięciu i niepokoju osaczającym bohaterów, które mają tuszować niedociągnięcia scenariusza.

Istotny jest jeszcze jeden szczegół, wspomniana na wstępie gra słów. Alice modli się do Mary z Banfield z przekonaniem, że chodzi o Maryję i o ile w oryginale wszystkie „Mary” się zgadzają, tak już w innych językach może nie być tak różowo. Inną sprawą jest twierdzenie, że modlenie się do Maryi  – bo jednak mieszkańcy miasteczka wierzą, że chodzi o Matkę Bożą - miałoby znaczenie dla jakiegoś pomiotu z piekła rodem. Powinno być wręcz przeciwnie. Zatem fabularna wolta zawarta w filmie nie ma większego sensu.

Sanktuarium pomimo głupotek wrzuconych do fabuły ogląda się z atencją. Zasługa w tym przede wszystkim kreacji Jeffreya Deana Morgana, który magnetyzuje widza, a także stawiającej pierwsze kroki w kinie Cricket Brown, której niewinność żarliwej katoliczki wręcz wylewa się z ekranu. Nie można zapomnieć też o niegdysiejszym złoczyńcy ze Szklanej pułapki 2 oraz prezydencie USA z MCU – Williamie Sadlerze – brawurowo wcielającym się w ojca Hagana, zażarcie walczącego o swoją podopieczną, a także – małej wisience na torcie – czyli Carym Elwesie (tasiemiec Piła) – w roli biskupa widzącego w cudach Alice potencjał na budowanie kapitału bez względu na koszty i pochodzenie jej nadprzyrodzonych zdolności.  

Twórca nie odrobił pracy domowej i to zaważyło na tym, że Sanktuarium jest fajnie zagranym filmem, momentami straszącym widza, ale z nieprzekonującą opowieścią. Szkoda, bo potencjał w tym scenariuszu krył się znaczny. A tak produkcja pozostawia spore uczucie niedosytu.

Ocena: 4/10

Tytuł: Sanktuarium

Reżyseria: Evan Spiliotopoulos

Scenariusz: Evan Spiliotopoulos

Na podstawie powieści Shrine Jamesa Herberta

Obsada:

  • Jeffrey Dean Morgan
  • Cricket Brown
  • William Sadler
  • Katie Aselton
  • Cary Elwes
  • Diogo Morgado
  • Bates Wilder
  • Marina Mazepa

Muzyka: Joseph Bishara

Zdjęcia: Craig Wrobleski

Montaż: Jake York

Scenografia: Michael C. Stone

Kostiumy: Jennifer Lynn Tremblay

Czas trwania: 99 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus