Fragment książki "Ryzyko zawodowe"

Autor: Stella Rimington Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 09-08-2007 21:17 ()


 

Tłum. Mateusz Kurmanow

 

 

1

 

 

Pociąg metra zwalniał coraz wyraźniej, by ostatecznie zatrzymać się w gdzieś w ciemnościach tunelu. Dało się słyszeć przeciągłe, hydrauliczne westchnienie, a potem zapadła cisza.

            Przez kilka pierwszych chwil w zatłoczonym wagonie nikt się nie poruszył. Dopiero gdy bezruch i cisza zdały się gęstnieć, zamrugały zdziwione oczy i tłum ocknął się z odrętwienia. Stojący pasażerowie wpatrywali się z niepokojem w czerń za oknami, jakby licząc na jakąś wyjaśniającą wszystko wizję czy objawienie.

            Liz Carlyle doszła do wniosku, że muszą być gdzieś w połowie drogi pomiędzy Mornington Crest a Euston. Było pięć po ósmej, poniedziałek. Według wszelkiego prawdopodobieństwa spóźni się do pracy. Wokół siebie czuła wszechobecny zapach przemoczonych ubrań, a czyjaś mokra teczka spoczywała właśnie na jej kolanach.

             Wtulając podbródek w aksamitny szalik, Liz wcisnęła się głębiej w swoje miejsce i ostrożnie spróbowała wyciągnąć stopy. No cóż, zdecydowanie nie powinna była wkładać dziś tych szpiczastych pantofli ze śliwkowego zamszu. Kupiła je zaledwie parę tygodni temu podczas beztroskiego rajdu po butikach, a teraz ich czubki przemokły w drodze na stację i zaczęły się podwijać, zaś doświadczenie podpowiadało, że plamy po deszczu okażą się nieusuwalne. Niemniej irytująca była świadomość, że niskie obcasiki zostały chyba specjalnie zaprojektowane z myślą o klinowaniu się pomiędzy kamieniami bruku.

            Nawet po dziesięciu latach pracy w Thames House[1], Liz nie udało się zadawalająco rozwiązać problemu garderoby. Ogólnie przyjęty standard, któremu wszyscy stopniowo ulegali, mieścił się gdzieś pomiędzy żałobnym ponuractwem a niewidzialnością. Ciemne spodnie, grzeczne spódnice i żakiety, jakieś przyzwoite buty - rzeczy, których pełno u Johna Lewisa albo Marksa & Spencera. Część jej koleżanek i kolegów doprowadziła ten styl do perfekcji, popadając niemal w sowiecką siermiężność, ale Liz instynktownie go odrzucała. Często spędzała sobotnie popołudnia na przeczesywaniu stoisk z ciuchami na Camden Market, w donkiszotowskim poszukiwaniu kreacji, która nie naruszając regulaminu służbowego, jednocześnie wywoła poruszenie. To było trochę tak, jak w czasach szkolnych mundurków i Liz uśmiechnęła się na wspomnienie szarych plisowanych spódniczek, które choć w klasie miały przepisową długość, to w drodze powrotnej do domu zbiegały się do rozmiarów grożących odmrożeniem tyłka. Może trochę to śmieszne, toczyć tę samą wojnę w wieku trzydziestu czterech lat, ale jakieś licho w środku nie pozwalało jej ulec ciężarowi utajnionego ponuractwa pracy w Thames House.

             

            Jakiś uwieszony poręczy współpasażer przechwycił jej uśmiech i spojrzał na nią zaintrygowany. Unikając jego aprobującego spojrzenia, Liz szybko sprawdziła go wzrokiem. To „skanowanie" stało się z czasem jej drugą naturą: modnie ubrany, ale lekką nutką konserwatyzmu, która nie do końca pasowała do City. Ktoś z Akademii? Nie, garnitur szyty na miarę. Lekarz? Dobrze utrzymane dłonie zdawały się potwierdzać tę teorię, podobnie jak ledwie wyczuwalna arogancja w jego spojrzeniu. Lekarz - zdecydowała Liz - prywatna praktyka od paru lat i tuzin uległych pielęgniarek na koncie, później odesłanych do innych szpitali. Obok niego mroczna, gotycka dziewczyna. Purpurowe końcówki włosów, koszulka Sisters of Mercy pod lateksową kurteczką, kolczyki w każdym z możliwych miejsc. Trochę za wczesna pora jak dla kogoś z jej plemienia. Pewnie pracuje w jakimś sklepie z ciuchami czy płytami, albo... a nie, mamy cię! Delikatna, zaczerwieniona obwódka wokół kciuka, w miejscu, gdzie opierają się nożyczki. A więc fryzjerka, spędzająca dnie na przemienianiu miłych dziewcząt z przedmieść na wampiryczne królowe ciemności.

            Liz pochyliła głowę, ponownie dotknęła policzkiem aksamitnej miękkości szkarłatnego, jedwabnego szalika, przywołując jakiś ulotny zapach, wspomnienie fizycznej obecności Marka - jego oczu, ust, włosów - wtedy, kiedy wpadł do jej mieszkania. Te perfumy Guerlaina kupił na Champs Elysees (zupełnie nie pasowały, co tu kryć), a szal od Diora na Avenue Montaigne. Zapłacił gotówką, jak później powiedział, żeby nie zostawiać papierowego śladu. Jeśli chodzi o zdrady małżeńskie zawsze miał niezawodny instynkt.

            Potrafiła sobie przypomnieć każdy szczegół tamtego wieczoru. W drodze powrotnej z Paryża, po tym jak robił tam wywiad z jakąś aktorką, przyjechał bez uprzedzenia do mieszkania Liz w Kentish Town. Akurat brała kąpiel, słuchając La Bohème i bez entuzjazmu próbując przebrnąć przez artykuł w The Economist, gdy nagle wszedł Mark, podłogę zasłał kosztowny papier do pakowania, a powietrze wypełniło się - jakże pasującym do okoliczności zapachem Vol de Nuit.

            Później otworzyli butelkę bezcłowego Moet i już wspólnie wrócili do wanny.

- Shauna na ciebie nie czeka? - spytała wtedy Liz ze spóźnionym poczuciem winy.

- Pewnie już śpi - odparł Mark beztrosko. Przez cały weekend miała na głowie dzieciaki swojej siostry.

            - A ty w tym czasie...

            - Wiem, wiem. Okrutny ten świat, prawda?

            Tym, co zawsze zdumiewało Liz, było pytanie, dlaczego Mark właściwie ożenił się z Shauną. Na podstawie jego opisów można było uznać, że nie mieli żadnych cech wspólnych, niczego co by ich łączyło. Mark Callendar był beztroskim epikurejczykiem, miał prawdziwie kocie zmysły, spostrzegawczość, która czyniła go jedynym z najbardziej cenionych dziennikarzy - specjalistów od wywiadów na rynku popularnej prasy. Jego żona była natomiast nieugiętą feministką, wykładowcą akademickim. Wiecznie ganiła go za beztroskę i nieodpowiedzialność, a on wiecznie uciekał przed jej pozbawionym poczucia humoru gniewem. Nie było w tym zbyt wiele sensu.

            Ale to nie Shauna była problemem Liz. Był nim Mark. Ten związek to kompletne szaleństwo, które może ją kosztować stanowisko, jeżeli szybko czegoś z tym nie zrobi. Nie kochała Marka, i drżała na myśl o tym, co by się mogło stać, gdyby ich romans wyszedł na jaw. Od dłuższego czasu zapewniał ją wprawdzie, że zostawi Shaunę, ale dotąd tego nie zrobił, i Liz w międzyczasie zwątpiła, by kiedykolwiek to miało nastąpić. Wyglądało na to, że Shauna była niczym ładunek ujemny dla dodatniego ładunku Marka. Jeśli on był orłem - to ona była reszką, ale właśnie wspólnie z nim tworzyła sprawnie funkcjonującą całość.

            Siedząc w znieruchomiałym nagle metrze, Liz zdała sobie sprawę, że tak naprawdę Marka ekscytowało głównie zamieszanie, jakie wprowadzał w jej życie. Wpadał nagle, stawiał wszystko na głowie, kpił z jej powagi i rzeczowości, a ją samą zmieniał z pomocą magicznej sztuczki w niebieskiego ptaka. Pewnie gdyby mieszkała w przestronnym, słonecznym mieszkaniu z oknami wychodzącymi na jeden z londyńskich parków, a szafy miała pełne projektanckich ciuchów, pewnie wcale nie wzbudziłaby jego zainteresowania.

            Naprawdę musiała to skończyć. Oczywiście nie powiedziała o nim swojej matce, więc kiedy spędzała z nią weekend w Wiltshire, musiała znosić pełne najlepszych intencji homilie o „Poznaniu Kogoś Miłego".

            - Wiem, że to trudne, mieć pracę, o której nie można rozmawiać - zaczęła wczoraj wieczorem jej matka, podnosząc głowę znad albumu ze starymi zdjęciami, zajęta ich porządkowaniem - ale czytałam ostatnio w gazecie, że w twoim budynku pracuje ponad dwa tysiące ludzi i naprawdę myślę, że można tam poznać kogoś, kto miałby podobne zainteresowania. Może spróbowałabyś teatru amatorskiego, albo tańców latynoskich, albo czegoś podobnego?

            - Mamo, błagam! - Liz oczami wyobraźni ujrzała grupę zadaniową od Irlandii Północnej oraz gości z sekcji obserwacji bezpośredniej A4, jak zbliżają się do niej z płonącymi oczami, grzechocząc marakasami, w koszulach z dopiętymi kolorowymi falbaniastymi rękawkami.

            - To tylko taki pomysł - odpowiedziała jej matka łagodnie i wróciła do albumu. Minutę czy dwie później wyciągnęła z niego jedno ze starych klasowych zdjęć Liz.

            - Pamiętasz Roberta Deweya?

            - Tak - powiedziała Liz ostrożnie. - Mieszkał w Tilbury. Zlał się w spodnie na wycieczce do Stonehenge.

            - Właśnie otworzył nową restaurację w Salisbury. Tuż obok Playhouse.

- Naprawdę? - mruknęła Liz. - Kto by pomyślał.

Tym razem atak nadszedł z flanki, chodziło zaś o to, czy nie wróciłaby czasem do domu. Wychowała się w małym kanciastym domku z ogrodem, którego jedynym obecnym lokatorem była jej matka, wciąż żywiąca niewypowiedzianą nadzieję, że Liz wróci tu i „osiądzie", zanim staropanieństwo i Miasto Bezsennych Nocy zabiorą jej córkę na zawsze. Więc nawet niekoniecznie Robert Dewey - ten w przemoczonych szortach - ale ktoś „tutejszy". Ktoś, z kim od czasu do czasu mogłaby wybrać się do „francuskiej restauracji" czy „wyjść do teatru", bo pewnie przywykła do takich rozrywek w metropolii.

            Wczorajszego wieczora, zanim wyrwała się z sieci matczynych planów i dotarła do autostrady, było już po 22. Do swojego mieszkania w Kentish Town weszła po północy. Na miejscu odkryła jeszcze, że uruchomiona w sobotni ranek przed wyjazdem pralka zatrzymała się w połowie cyklu, i pranie spoczywało smętnie w zimnych mydlinach. Było już zbyt późno by ją włączać bez drażnienia sąsiadów, więc przekopała się przez stos rzeczy przeznaczonych do pralni chemicznej, wyciągnęła z niego najmniej pognieciony kostium, rozwiesiła go nad wanną, i wzięła prysznic z nadzieją, że gorąca para wyprostuje choć trochę zmięty materiał. Kiedy wreszcie dotarła do łóżka, była już prawie pierwsza w nocy. Złapała więc jakieś pięć i pół godziny snu, i teraz czuła pod opuchniętymi powiekami powracającą falę zmęczenia.

            Kolejne hydrauliczne sapnięcie, i z przeciągłym drżeniem metro ruszyło w dalszą drogę.

- Tak - pomyślała Liz - Z całą pewnością spóźnię się do pracy.

 

2

 

            Thames House, kwatera główna MI5[2] mieści się na Millbank. Przytłaczający, ośmiopiętrowy budynek z portlandzkiego kamienia przypomina wielkie jasnoszare widmo, choć do Pałacu Westminsterskiego jest stąd ledwie kilkaset metrów.

            Tego ranka, jak zwykle, na nabrzeżu Millbank czuć było zapach rzeki i spalin dieslowskich silników. Otulając się ciasno płaszczem przed zacinającą mżawką i uważnie omijając mokre liście zaścielające chodnik, które aż się prosiły, by skręcić sobie na nich kostkę, Liz wmaszerowała na schody wejściowe. Z torebką spadającą z ramienia, pchnęła drzwi wejściowe, pozdrowiła strażników w holu podniesieniem dłoni i wsunęła kartę identyfikacyjną w otwór śluzy. Gdy jedno z przejść otworzyło się, weszła do środka i na moment została odcięta od świata. Potem, jak gdyby w jednej chwili przemierzyła całe lata świetlne, tylne drzwi śluzy rozsunęły się, i Liz wkroczyła do innego wymiaru. Thames House był jak mrowisko, miasto ze stali i mlecznego szkła. Gdy przekroczyła zapory bezpieczeństwa, gdzieś tam, w środku, Liz poczuła to lekkie podniecenie, a teraz bezgłośna winda niosła ją na piąte piętro.

            Drzwi windy rozsunęły się, wyszła więc i skręcając w lewo szybko ruszyła w kierunku 5/AX, wydziału oficerów prowadzących. Duże otwarte biuro było oświetlone rzędami podwieszanych halogenów, a wieszaki na ubrania stojące przy każdym biurku nadawały mu nieco szemrany wygląd. Na wieszakach znajdowały się „ubrania robocze" oficerów prowadzących - w przypadku Liz były to znoszone dżinsy, czarny polar Karrimora i skórzana kurtka zapinana na suwak. Jej biurko było prawie puste - szary terminal komputera, telefon, kubek FBI, wszystko oskrzydlone przez zamykaną na szyfr szafkę, z której Liz wyjęła właśnie granatową teczkę.

            - I oto wpada na linię mety... - mruknął pod nosem Dave Armstrong z sąsiedniego biurka, nie odrywając wzroku od ekranu komputera.

            - Podziękowania dla cholernej Północnej Linii... - westchnęła Liz, kręcąc zamkiem szyfrowym. - Metro, ot tak sobie, stanęło w tunelu, i stało dobre dziesięć minut.

            - No cóż, motorniczy nie bardzo może przypalić jointa na stacji, prawda? - spytał, skądinąd rozsądnie, Armstrong.

            Ale Liz, z teczką w dłoni, pozbywszy się uprzednio szalika i płaszcza, już była w połowie drogi do wyjścia. Po drodze do pokoju 6/40, piętro wyżej, zahaczyła o toaletę, żeby doprowadzić się do ładu. Ku swojemu zaskoczeniu w lustrze ujrzała nieoczekiwanie harmonijny obraz. Jej ładne brązowe włosy otaczały równomiernie jasny owal twarzy. Zielone oczy nosiły lekkie ślady zmęczenia, ale ogólny efekt był zadawalający. Nabrawszy odwagi, Liz ruszyła w dalszą drogę.

            JCT, połączona grupa antyterrorystyczna, której była członkiem przez większą część tego roku, w każdy poniedziałkowy ranek spotykała się o 8.30. Celem spotkań była koordynacja operacji związanych z siatkami terrorystycznymi, i wyznaczenie zadań wywiadowczych na nadchodzący tydzień. Grupą kierował szef Liz, czterdziestopięcioletni Charles Wetherby, a składała się ona z oficerów śledczych i prowadzących MI5, oficerów łącznikowych z MI6[3], GCHQ[4], z Wydziału Specjalnego Metropolitan Police oraz przedstawicieli Home Office i Foreign Office, jeśli akurat ich obecność była wymagana. Grupa powstała natychmiast po ataku na World Trade Center, na bezpośrednie polecenie premiera, który nakazał wykluczyć wszelką możliwość narażenia bezpieczeństwa wywiadowczego kraju, która mogłaby wyniknąć z braku komunikacji albo gry ambicji pomiędzy służbami. Wobec tak postawionej kwestii, nikt nie zdobył się na słowo protestu, a Liz przez dziesięć lat pracy w Służbach nie widziała jeszcze tak bezproblemowej współpracy.

            Ku swej uldze przez otwarte drzwi do sali konferencyjnej Liz zobaczyła, że nikt jeszcze nie zajął swojego miejsca. Dzięki Ci, Boże! Musiałaby znosić wszystkie te pobłażliwe męskie spojrzenia, w drodze na swoje miejsce przy długim, owalnym stole konferencyjnym. Tuż za drzwiami duet bysiów z Wydziału Specjalnego wprowadzał jednego z kolegów Liz w rzeczywisty przebieg wydarzeń historii opisanej na stronie tytułowej Daily Mirror - skandalizującej opowieści z życia telewizyjnego prezentera programów dla dzieci, jego naćpanej orgii z udziałem chłopców do wynajęcia w pięciogwiazdkowym hotelu Manchester. Przedstawiciel GCHQ w międzyczasie zajął miejsce, z którego mógł słyszeć całą tą rozmowę, ale jednocześnie uniknąć posądzenia o zainteresowanie takimi zberezieństwami. Facet z Home Office przeglądał przyniesione przez siebie wycinki prasowe.

            Charles Wetherby stał jak zwykle przy oknie. Jego wyprasowany garnitur i wypolerowane półbuty były niczym milczący wyrzut wobec Liz, której ubraniu zabiegi z łazienkową parą niewiele pomogły. Ale na twarzy szefa można było dostrzec cień uśmiechu.

            - Czekamy na Szóstkę - mruknął, spoglądając w kierunku Vauxhall Cross[5], pół mili w górę rzeki. - Złap oddech i przyjmij pozory anielskiej cierpliwości.

            Liz spróbowała się zastosować do polecenia. Spojrzała na błyszczącą od deszczu nawierzchnię Lambeth Bridge. Wody rzeki sięgały wysoko, wzburzone i ciemne.

            - Coś się wydarzyło przez weekend? - spytała, kładąc na stole granatową teczkę.

            - Nic co mogłoby zatrzymać nas tu na dłużej. Jak tam twoja mama?

            - Zła, bo nie ma przymrozków - odpowiedziała Liz. - Liczyła że mróz zabije żuki niszczące jej winorośle.

            - Nie ma to jak solidny mróz. Nie znoszę takich nijakich pór roku - sękatymi palcami przeczesał swoje siwiejące włosy. - Szóstka ma przysłać kogoś nowego, któregoś z ich ludzi z Pakistanu.

            - Znamy go?

            - Nazywa się Mackay. Bruno Mackay.

            - I cóż się mówi o panu Mackay?

            - Że to stary Harrowczyk[6].

            - Tak jak w tej anegdotce o kobiecie, która wchodzi do pokoju w towarzystwie trzech absolwentów? Etończyk prosi ją, by zechciała usiąść, chłopak z Wykeham podsuwa jej krzesło, a Harrowczyk...

            - ...siada na nim - kończy Wetherby z bladym uśmiechem. - Dokładnie.

            Liz znowu spogląda na rzekę, ciesząc się że ma przełożonego, z którym może sobie ucinać takie pogawędki. Na drugim brzegu Tamizy widzi pociemniałe od deszczu ściany pałacu Lambeth. Czy Wetherby wie o Marku? Prawie na pewno. Wie przecież o niej prawie wszystko.

            - No, chyba wreszcie jesteśmy w komplecie - słyszy jego mruknięcie za plecami.

            MI6 reprezentują Geoffrey Fane, koordynator operacji antyterrorystycznych, i - nowy w tym gronie - Bruno Mackay. Po wymianie uścisków dłoni Wetherby zamyka drzwi sali konferencyjnej, i rozpoczyna się narada. Podsumowanie raportów z weekendu leży przed każdym z uczestników spotkania.

            Mackay zostaje powitany w Thames House i przedstawiony pozostałym członkom zespołu.

- Ten oficer MI6 właśnie powrócił z Islamabadu - mówi Wetherby. - Był tam bardzo cenionym zastępcą szefa delegatury.

            Mackay unosi ręce w geście skromnego sprzeciwu. Jest opalony, szarooki, jego flanelowy garnitur nieomylnie pochodzi z Saville Row[7], cała jego postać odcina się wyraźnie od reszty raczej mało wyrazistych uczestników spotkania. Kiedy wychyla się, by odpowiedzieć Wetherby'emu, widać że Geoffrey Fane patrzy na niego z chłodną aprobatą. Z pewnością musiał się nieco natrudzić, żeby wprowadzić młodszego człowieka do zespołu.

            Dla Liz, przywykłej z czasem do powściągliwej, krytycznej atmosfery Thames House, Mackay wygląda trochę absurdalnie. Jak na mężczyznę w jego wieku - a nie ma więcej niż trzydzieści dwa, trzy lata - ubiera się zbyt wyszukanie. Jego wygląd - opalenizna, szare, opanowane spojrzenie, kształtny nos i usta - wszystko to jest wystudiowane, empatyczne. Tego faceta, co budzi w Liz odruch profesjonalnego sprzeciwu, ludzie zapamiętują bez problemu. Liz wymienia krótkie spojrzenie z Wetherby'm.

            Po wstępnej prezentacji grupa zaczyna pracę nad raportami zagranicznymi. Geoffrey Fane zaczyna pierwszy. Wysoki, ma w sobie coś ptasiego. Wygląda jak żuraw ubrany w prążkowany garnitur (myśli o nim zawsze Liz), Fane zrobił karierę w wydziale bliskowschodnim MI6, gdzie zdobył renomę nieugiętego i zawziętego. Zajmował się ITS - Islamskim Syndykatem Terrorystycznym - co jest ogólnym terminem dla grup takich jak Al-Kaida, Islamski Dżihad, Hamas i tysiąca im podobnych.

            Kiedy Fane skończył mówić, zwrócił się w lewo ku swojemu młodszemu koledze. Bruno Mackay pochylił się nieco, poprawił mankiety i spoglądając w swoje notatki zabrał głos.

- Pozwolę sobie powrócić na moje dotychczasowe podwórko - zaczął. - Pakistański kontakt przekazał nam informację o pojawieniu się Dawooda al Safy. Raport sugeruje, że al Safa odwiedził obóz szkoleniowy w pobliżu Takht-i-Suleiman, w północno-wschodniej części kraju, kontrolowanej przez klany. Mógł wejść w kontakt z grupą znaną jako Dzieci Niebios, która jest podejrzewana o udział w zabójstwie strażnika ambasady USA w Islamabadzie sześć miesięcy temu.

            Ku rosnącej irytacji Liz, Mackay wymawiał islamskie nazwy tak, by nie pozostawić wątpliwości, że mówi po arabsku. Co jest z tymi ludźmi? Czemu zawsze im się zdaje, że są Lawrencem z Arabii albo przynajmniej Ralphem Fiennesem w Angielskim Pacjencie? Porozumiewawcze mrugnięcie Wetherby'ego powiedziało jej, że szef podziela jej opinię na temat gości z MI6.

            - Uważamy w Vauxhall, że ta aktywność jest istotna - kontynuował Mackay już bardziej kolokwialnie - z dwóch powodów. Pierwszy: główną rolą al Safy jest przekazywanie pieniędzy pomiędzy Rijadem a grupami terrorystycznymi w Azji. Jeśli gdzieś się wybiera, to wiadomo że szykuje się tam coś paskudnego. Drugi: Dzieci Niebios to jedna z nielicznych grup w ITS które przyjmują w swe szeregi białych, Europejczyków. Pakistański wywiad przekazał nam raport sprzed około sześciu miesięcy, wskazujący na obecność w obozie szkoleniowym, cytuję: „dwóch, może trzech osób o nieustalonym, zachodnim wyglądzie".

            Wysunął przed siebie opaloną dłoń.

- Naszym problemem, co zakomunikowałem w ciągu weekendu wszystkim zespołom, jest to, że przeciwnik może przeniknąć na nasz teren korzystając z „niewidzialnego".

            Pozwolił ostatniemu zdaniu wybrzmieć w ciszy sali konferencyjnej. Pewna teatralność jego wystąpienia nie zmniejszyła wrażenia, jakie ostatnie stwierdzenie zrobiło na zebranych. „Niewidzialny" to określenie CIA na prawdziwe przekleństwo każdego wywiadu: terrorysta, on czy ona, należący do etnicznej ludności kraju, który jest celem ataku. Taki ktoś może przekraczać swobodnie jego granice, podróżować nie wzbudzając podejrzeń, przenikać z łatwością do większości instytucji czy obiektów. Pojawienie się „niewidzialnego" to najgorsza możliwa wiadomość. 

            - Ponieważ mamy do czynienia z taki przypadkiem - Mackay gładko podjął wątek - sugerujemy, że należy włączyć do działań wydział imigracyjny.

            Facet z Home Office skrzywił się.

- Czy możecie podać jakieś szczegóły co do możliwych celów, albo spodziewanego czasu ataku? Jak rozumiem, powinniśmy podnieść status zabezpieczeń wszystkich budynków rządowych z czarnego do czerwonego, ale wywołamy masę kłopotów administracyjnych, więc wolałbym tego nie robić zbyt wcześnie.

            Mackay zerknął do swoich notatek.

- Pakistańczycy sprawdzają obecnie wszystkie listy pasażerów, którzy opuścili kraj, ze szczególnym uwzględnieniem... spójrzmy... podróżnych nie-biznesowych, w wieku poniżej trzydziestu pięciu lat, których pobyt trwał powyżej trzydziestu dni. Można powiedzieć, że robią, co mogą. Nie wiemy jeszcze, co mogłoby być celem ataku, ale nadstawiamy ucha, na ile się da.

Spojrzał przez długość sali na Wetherby'ego, a potem na Liz:

- Musimy być w stałym kontakcie z naszymi agentami na miejscu.

            - Już nad tym pracujemy - powiedział Wetherby. - Jeśli coś usłyszą, to dowiemy się o tym, ale póki co... - spojrzał pytająco na przedstawiciela GCHQ, który wydął policzki i zrobił minę sugerującą bezradność.

            - Mamy trochę więcej szumu na łączach niż zwykle. Nic konkretnego, żadnych wskazówek. Nic, co przypominałoby przepływ informacji podczas przygotowywania jakiejś większej operacji.

            Liz dyskretnie rozejrzała się po pomieszczeniu. Oficerowie z Wydziału Specjalnego milczeli jak zwykle. Również, tak jak zwykle, mieli miny bardzo zajętych ludzi, którzy tylko tracą swój czas na biurowej gadaninie rodem z Whitehall. Ale tym razem obaj siedzieli wyprostowani i słuchali z napięciem.

            Jej oczy spotkały się z oczami Mackay'a. Nie uśmiechnął się ani nie odwrócił wzroku, ale po prostu patrzył wprost na nią. Kontynuowała swoją wędrówkę wzrokiem po sali, wiedząc, że oficer MI6 wciąż ją obserwuje. Czuła na sobie jego niespieszne, zimne, badawcze spojrzenie.

            Wetherby z kolei, ze swoją przeciętną, pozbawioną wyrazu twarzą, patrzył na Mackay'a. Ten obieg spojrzeń trwał dłuższą, pełną napięcia chwilę, wreszcie Fane przerwał milczenie ogólnym pytaniem o agentów MI5 w społecznościach muzułmańskich na terenie Zjednoczonego Królestwa.

- Jak blisko wydarzeń macie swoich ludzi? - spytał. - Jeśli ITS będzie coś planował przeciw krajowi, to czy będą mieli informacje z pierwszej ręki?

            Tym razem Wetherby pozwolił wykazać się Liz:

- W większości przypadków raczej nie - powiedziała, wiedząc z doświadczenia, że Fane nie przyjmuje za dobrą monetę optymistycznych zapewnień.

- Ale mamy ludzi w odpowiednich kręgach. Czas pokaże, czy uda się ich umieścić bliżej centrum wydarzeń.

            - Czas?

            - Nie mamy możliwości przyspieszenia tego procesu.

            Uznała, że nie będzie wspominać o Marcepanie. Taki agent mógłby być mocną kartą, ale wciąż musiał jeszcze potwierdzić swoją przydatność. A właściwie swą odwagę. Na tym etapie jego działania jako agenta nie było sensu się nim chwalić, a już na pewno nie przed tak szerokim gronem.

            Wetherby, milczący, uderzał lekko ołówkiem w zaciśnięte usta, ale Liz mogła wyczytać z jego postaci, że uznał tą decyzję za słuszną. Nie pozwoliła Fane'owi, by zmusił ją do deklaracji, którą później mógłby użyć przeciwko nim.

            A Mackay, jak zdała sobie sprawę po chwili, wciąż ją obserwował. Czy, tak jak nietoperz, emitowała jakieś seksualne impulsy? A może Mackay był jednym z tych facetów, którzy starają się zrobić wrażenie na każdej napotkanej kobiecie, wyobrażając sobie, że mogliby ją mieć w każdej chwili, gdyby tylko przyszła im na to ochota? Tak czy owak, Liz czuła się bardziej zirytowana niż podziwiana.

            Nad ich głowami, jakby dając sygnał do zamknięcia spotkania, zaczęła mrugać jedna ze świetlówek.

 

 

[1] Thames House to wielki budynek na brzegu Tamizy, główna londyńska siedziba MI5, służby kontrwywiadu Wielkiej Brytanii (wszystkie przypisy - od tłumacza).

 

[2] Secret Service (SS), MI5 to kontrwywiad Zjednoczonego Królestwa. Do jej zadań należy m.in. zapobieganie infiltracji Wielkiej Brytanii przez obce wywiady i terrorystów.

 

[3] Secret Intelligence Service (SIS), MI6 to tajna służba wywiadowcza Wielkiej Brytanii, koncentrująca się na operacjach poza granicami Zjednoczonego Królestwa.

[5] Naprzeciwko Thames House, po drugiej stronie Tamizy, pod adresem Vauxhall Cross 85, w kanciastym, schodkowym budynku zwanym „Legolandem" albo „Babilonem nad Tamizą" mieści się kwatera główna SIS (MI6).

[6] Określenia pochodzące od nazw słynnych angielskich szkół średnich: Harrow, Eton, Winchester (zwana Wykeham od nazwiska założyciela), Stereotypizujące postawy życiowe typowe dla wychowanków tych college'ów.

 

[7] Słynna na całym świecie ulica drogich zakładów krawieckich w Londynie.

 

 

Dziękujemy wydaniwctwu Red Horse za udostępnienie tekstu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...