„Wespazjan. Rzymskie Furie” - recenzja

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 10-07-2020 13:24 ()


Czasy Imperium Romanum to prawdziwa kopalnia tematów na powieści. Wielu pisarzy sięga do tej skarbnicy, upatrując w niej swoją przepustkę na Parnas. Zresztą ze zmiennym szczęściem. Nie wystarczy bowiem znać historyczne fakty, trzeba jeszcze orientować się w obyczajowości, słownictwie i wielu innych sprawach. Inaczej można w najlepszej wierze powypisywać głupstw. Zdarzało mi się już recenzować książki osadzone w różnych wiekach i wyłapywać błędy, których szanujący się pisarz powinien się wstydzić. Z czasem stało się to moją pasją i z myślą o tym wzięłam do ręki książkę Roberta Fabbri „Rzymskie Furie” z cyklu o Wespazjanie.

Wespazjan i jego brat Sabinus mają nowe zadanie. Muszą jechać razem z wyzwolenicą Cenis na Wyspy Brytyjskie, by odebrać od królowej Boudiki pieniądze, które jej mężowi pożyczył Seneka. Wielki myśliciel wie, że jego wychowanek Neron, obecnie cesarz, zwraca się przeciwko niemu. Czuje, że jego czas na tej ziemi dobiega kresu i pragnie przed śmiercią uregulować wszystkie swoje sprawy. Prowadząca jego sprawy finansowe Cenis pracuje nad tym, a pomaga jej właśnie Wespazjan, kochanek i przyjaciel. Niestety w Londinium sprawy się komplikują. Wskutek chciwości miejscowego rzymskiego urzędnika dochodzi do tragedii, której Wespazjan bezskutecznie próbuje zapobiec. Znieważona królowa zbiera ludzi i rozpoczyna bezpardonową wojnę przeciwko Rzymowi. Tymczasem cesarz Neron zajęty jest jedynie własnymi przyjemnościami oraz dworskimi intrygami i na jego pomoc liczyć nie można...

Od czego by tu zacząć... Powieść jest literacko dość udana. Czyta się ją doskonale. Autor dobrze oddał atmosferę tamtych czasów, nie ustrzegł się jednak drobnych wpadek i spłyceń. Bardzo niesprawiedliwie, dla przykładu, potraktował Akte, nałożnicę Nerona i jego chyba jedyną prawdziwą miłość, przedstawiając ją jako pełną pychy, wulgarną parweniuszkę. Tymczasem kronikarze zapisali, że była osobą nader łagodną, cichą i nieszkodliwą do tego stopnia, iż oficjalne żony Nerona nie potrudziły się nawet, by usuwać ją z jego otoczenia. Nie zrobiła tego ani Klaudia Oktawia, ani znana okrutnica, Poppea Sabina, której cesarska wyzwolenica sama usunęła się z drogi, zresztą bardzo rozsądnie. Jak na ironię, to właśnie Akte chyba jako jedyna, naprawdę kochała okrutnego cesarza i została mu wierna do śmierci. Dość wspomnieć, że tylko ona miała dość odwagi i lojalności, by zająć się pochówkiem Nerona. Drugą rzeczą, do której można by się przyczepić, jest bardzo skrótowe potraktowanie powstania Brytów pod wodzą królowej Boudyki, tak jakby rozegrało się ono w ciągu tylko jednego dnia. Trzecią - sama postać Nerona. Autor wyraźnie poszedł na łatwiznę, przedstawiając cesarza w podobnym stylu, co nasz Sienkiewicz. Tymczasem była to postać dużo bardziej złożona, a na tle innych cesarzy - ani taki znów wielki okrutnik, ani wyróżniający się jakoś rozpustnik, za to dobry zarządca Rzymu.

Co do większych wpadek, to są one głównie natury semantycznej, choć nie tylko. Dla przykładu postać Cenis, wyzwolenicy Seneki i, jak napisał autor, jego sekretarki. W Rzymskim Imperium nie istniało coś takiego jak sekretarka. A gdyby nawet jakaś wyzwolenica pełniła taką funkcję, nikt by jej nie wysyłał na prowadzenie negocjacji handlowych czy windykowanie długów. Coś takiego byłoby nie do pomyślenia! Idźmy dalej. Słownictwo. Zupełnie niepotrzebnie autor uwspółcześnia język potoczny. Niepotrzebnie też wspomina o grawitacji, bo to pojęcie wtedy nie istniało. Równie głupio wypada wzmianka o młodym niewolniku pomalowanym na uczcie srebrnym lakierem... Rzymianie nie znali lakierów! Były one znane jako rodzaj kosmetyku do paznokci w Mezopotamii i Chinach, ale nie w Rzymie. Tutaj mieli najwyżej farby. I niesrebrne. Taka mogła być ewentualnie emalia wymagająca utrwalenia w piecu, niezdatna więc do malowania ciał. Zresztą pomijając to wszystko pokrycie ciała lakierem, nie farbą, byłoby błędem, gdyż lakier pękałby przy lada ruchu. Uwagę zwraca też wzmianka o możliwości wycięcia guza nowotworowego, która to operacja nie była wtedy w ogóle brana pod uwagę. To są drobiazgi, jednak dla wnikliwszego czytelnika irytujące.

Odłóżmy jednak na bok takie szczegóły. „Wespazjan. Rzymskie Furie”, to dość dobra lektura. Nie odkrywcza, bo w sumie nie ma tam nic poza powieleniami, żadnej próby przedstawienia wydarzeń i postaci historycznych w innym świetle niż dotąd. Sprawia wrażenie fabularyzowanego podręcznika oficjalnie uznanej historii. Nie, żeby to było złe. Może takie lektury są dziś potrzebne, właśnie celem zainteresowania młodzieży historią starożytną. Jednak dla czytelników starej daty, do których się zaliczam, wychowanych na takich książkach jak „Kochałam Tyberiusza” Elisabeth Dored, „Po nas choćby potop” Josefa Tomana czy rewelacyjnych powieściach Roberta Gravesa i Mikiego Waltari, nie jest to nic osobliwego. Ale i żaden, kolokwialnie mówiąc, „gniot” - przeciwnie, to kawał dobrej literatury, w dodatku w przepięknej, solidnej oprawie. Jeśli ktoś tę książkę kupił, na pewno nie może powiedzieć, że wyrzucił pieniądze za okno.

 

Tytuł:  „Wespazjan. Rzymskie Furie”

  • Autor: Robert Fabbri
  • Wydawca: Rebis 
  • Język oryginału: angielski
  • Przekład: Janusz Szczepański
  • Gatunek: powieść historyczna
  • Ilość stron: 368
  • Okładka: twarda
  • Rok wydania: 10.03.2020 r. 
  • ISBN: 978-83-8062-519-8
  • Cena: 44,90 zł 

Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus