„Silver Surfer: Przypowieści” - recenzja

Autor: Dawid Śmigielski Redaktor: Motyl

Dodane: 03-07-2020 23:32 ()


Na ponowne wydanie „Przypowieści” Stana Lee i Moebiusa z pewnością czekali nie tylko czytelnicy wychowani na komiksach TM-Semic. Szkoda tylko, że dostaliśmy to wybijające się ponad przeciętność dzieło w budżetowej edycji Egmontu. Ale żeby nie być źle zrozumianym, śpieszę wyjaśnić, iż doceniam inicjatywę zebrania kilku, a dokładnie czterech historii w jednym tomie za rozsądne pieniądze. Tylko… Są takie komiksy, które nie potrzebują dodatkowego towarzystwa, tym bardziej, kiedy to towarzystwo niekoniecznie ma tyle do zaoferowania, ile mieć powinno. Widzę rysunki Moebiusa oczami wyobraźni w powiększonym formacie i tylko obchodzę się smakiem. Być może jeszcze przyjdzie czas na taki projekt. Na razie musi nam wystarczyć to, co dostaliśmy.

A więc czerwcowa „Klasyka Marvela”, w której pierwsze skrzypce gra Silver Surfer to przegląd twórczego stylu i pomysłów na tę postać. Każda z historii ukazuje tego bohatera w inny sposób, choć wszystkie mają wiele wspólnego. Filozoficzna, przedapokaliptyczna „Przypowieść” powstała w końcówce lat 80. ubiegłego wieku i nic a nic się nie zestarzała. Mam nawet wrażenie, że jest jeszcze bardziej aktualna niż w momencie publikacji. Ludzkie społeczeństwo nadal łatwo zmanipulować. Wciąż rządzi nami egoizm. Dążymy do samodestrukcji. Albo jesteśmy głupi, albo po prostu ślepi i niedostrzegany tego, co dzieje się wokół nas. To tylko kwestia czasu, zanim z naszej planety zostanie pusta skorupa. I nie potrzebujemy do tego symbolicznego wiecznie głodnego Galactusa, zamierzającego pochłonąć Ziemię. Współpraca Stana Lee i Moebiusa udała się wyśmienicie. Dzięki pełnego wzajemnego szacunku mariażowi komiksu amerykańskiego z europejskim stworzyli ponadczasową zachwycającą wizualnie przypowieść, do której można wracać raz za razem, podziwiając zgrabny scenariusz, elegancką kreskę i cudowne kolory. Geniusz tkwi w prostocie.

Ojciec sukcesu Domu Pomysłów przyczynił się także do powstania drugiej historii w tym albumie, czyli „Łowców niewolników” pierwotnie wydanej w ekskluzywnej linii „Marvel Graphic Novel” napisanej z Keithem Pollardem, który pełni tutaj także funkcję rysownika. Niewiele można jej zarzucić, jednak po latach obcowania z komiksami superbohaterskimi niektóre zabiegi fabularne „Łowców niewolników” mogą nużyć. Szczególnie tyczy się to przeciwnika Surfera, wszechpotężnego Mrrunngo-Mu podróżującego na statku wielkości Jowisza, zdolnego pokonać wszystkich ziemskich herosów bez kiwnięcia palcem. Motywuje go tylko zwiększanie własnej siły. I władza dla władzy. No cóż, nie jest on zbyt skomplikowanym bytem. Inną rzeczą, można powiedzieć, że charakterystyczną dla tamtego okresu (lata 80. XX wieku), to nieumiejętność scenarzystów i rysowników w przelewaniu na papier wizji „czegoś ogromnego”. Jeżeli ktoś pamięta, jak Jim Shooter w „Tajnych wojnach” opisywał rozmach budowli, a Mick Zeck w ogóle tego ogromu nie potrafił przenieść na papier, to tutaj mamy identyczną sytuację. Coś jest wielkie tylko dlatego, że jest wielkie. Nic z tego nie wynika. Ani podziw, ani przerażenie. Nie wspominając już o udanej wizualizacji, choć zdecydowanie nie można zarzucić Pollardowi braku ilustratorskich umiejętności. Ostatecznie mimo sztampowego antagonisty udało się autorom opowiedzieć intymną, czasem nawet zaskakującą i momentami dość śmiałą opowieść, w której zawarte zostały szlachetność, poświęcenie i modrość głównego bohatera. Trzeba przyznać, że ten komiks bardzo ładnie się zestarzał.

W trzeciej historii – „Silver Surfer: Requiem” do scenariusza J. Michaela Straczynskiego - Esad Ribić uchwycił cały ten konieczny dla przygód tak potężnej postaci, którą jest Silver Surfer monumentalizm otoczenia i tytaniczność bohaterów. W przeciwieństwie do prac Pollarda podążającego za swoimi znakomitymi poprzednikami (Jack Kirby czy Jim Starlin), rysując kosmos jako kalejdoskop barw i kształtów, miejsce na wskroś ciepłe, przyjazne i magiczne, Ribić uderza w zupełnie inne tony. Jego wszechświat jest surowy i zimny. Surfera otacza nieprzenikniona pustka. Dzięki znakomitemu operowania perspektywą i kompozycji kadrów odczuwamy tę wzniosłość przynależną byłemu heroldowi Galactusa. Niemal cały „Requiem” rysowany i pisany jest w dostojnym, podniosłym tonie. W końcu opowiada o ostatnich dniach życia Norrina Radda. Jedynym zgrzytem w tej historii jest jej drugi rozdział, w której Surferowi partneruje bliski Straczynskiemu Spider-Man. I o ile amerykański scenarzysta wyciągnął Pajęczaka z komiksowego limba na łamach swojego runu w „The Amazing Spider-Man”, o tyle tutaj Peter Parker pasuje ze swoim nad wyraz czerstwym humorem i łopatologicznymi przemyśleniami o porządku świata, jak przysłowiowa „pięść do oka”. Jednak pomijając ten nieudany fragment, udało się Straczynskiemu i Ribiciowi stworzyć na wskroś wzruszającą opowieść o kruchości każdego życia. Piękny miałeś pogrzeb, Norrinie Radzie.

Gdyby „Requiem” zakończyło „Przypowieści”, odbiór tego wydania zbiorczego byłby o wiele bardziej pozytywny. Niestety na koniec otrzymaliśmy zupełnie nieprzystającą do reszty historię. „Silver Surfer: W imię swoje” Simona Spurriera (scenariusz) i Tan Eng Hauta (rysunki) to naiwna do bólu, miejscami wręcz głupia opowiastka o konflikcie dwóch ras dążących za wszelką cenę do wojny (niemal identyczny motyw został wykorzystany w fabule Straczynskiego, tyle że tam w pełni on wybrzmiał). Trudno zrozumieć nieracjonalne zachowanie Surfera stającego w obliczu zakamuflowanej utopii. Pomysł wyjściowy dawał wiele możliwości do stworzenia naprawdę frapującej opowieści. Niestety autorzy wybrali ścieżkę taniego efekciarstwa. Tym samym ich komiks można postawić w jednym rzędzie z fatalnym „X4” wydanym niegdyś przez Mandragorę.

Pomimo końcowego zgrzytu „Silver Surfer: Przypowieści” to udany zbiór opowiadający o marvelowskim Chrystusie, ulubieńcu amerykańskich hipisów. Były herold Galactusa jest postacią niepodobną do innych. Inspirującą i „prawdziwą”. Szlachetną i gniewną. Zdolną do największych poświęceń dla bliźniego. Pewnie dlatego w pokoju Pana Pomarańczowego wisiał plakat z jego podobizną. W końcu bohater grany przez Tima Rotha tak, jak Norrin Radd był w stanie sprzedać swoją duszę w imię wyższych wartości. My tego czynić nie musimy, ale czerpać z mądrości Srebrnego koczownika obdarzonego kosmiczną mocą powinniśmy garściami.

 

Tytuł: Silver Surfer. Przypowieści

  • Scenariusz: Stan Lee, J. Michael Straczynski, Simon Spurrier, Keith Pollard
  • Rysunki: Moebius, Esad Ribic, Keith Pollard, Tan Eng Huat
  • Tusz: Josef Rubinstein, Jose Marzan, Chris Ivy
  • Kolor: Mark Chiarello, John Wellington, Paul Mounts, Jose Villarubia
  • Wydawca: Egmont
  • Data wydania: 03.06.2020 r.
  • Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
  • Druk: kolor
  • Papier: kreda
  • Oprawa: twarda
  • Format: 170x260 mm
  • Stron: 352
  • ISBN: 9788328196766
  • Cena: 109,99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji

Galeria


comments powered by Disqus