"Tropiciel" - recenzja
Dodane: 26-07-2007 14:20 ()
Przed pójściem na „Tropiciela” nigdy wcześniej nie słyszałem o tym filmie. Nie wiedziałem nawet, że taka produkcja w ogóle istnieje. Do wydania tych kilkunastu złotych na bilet skłoniła mnie ulotka kinowa - kiedy zobaczyłem, że film traktuje o Wikingach i ich wyprawach do Ameryki w czasach przedkolumbowskich bez wahania skierowałem się do kasy. Niestety po raz kolejny w moim krótkim życiu potwierdziła się zasada, że przed każdym wydatkiem najlepiej wcześniej zasięgnąć języka o tym, na co się wydaje, bo inaczej może to być strata czasu i pieniędzy. Ale po kolei.
Akcja filmu rozgrywa się w VIII wieku, kiedy to pierwszy statek Wikingów dobija do wybrzeży Ameryki. Przybysze nie są przyjaźnie nastawieni do rdzennych mieszkańców i bezlitośnie mordują właściwie każdego, kogo mają w zasięgu wzroku. Pomimo znacznej przewagi, jaką dawały Wikingom ich miecze i zbroje, wszyscy oni giną, a jedyną ocalałą osobą jest mały chłopiec. Indianie, po znalezieniu go we wraku statku decydują się przygarnąć dziecko do swojego plemienia i wychowują prawie jak swego. 15 lat później do wybrzeży Nowego Świata ponownie przybijają łodzie Skandynawów. Obcy brutalnie równają z ziemią całe indiańskie wioski, a rodowici mieszkańcy Ameryki są zbyt słabi, żeby w jakikolwiek sposób stawić im opór. W tej sytuacji Duch, czyli Indianin o białej skórze jest jedyną osobą znającą sposób walki i obyczaje „Ludzi Smoka” (bo tak w „Tropicielu” Indianie nazywali Wikingów), a tym samym jedyną, która może uratować lokalną społeczność przed całkowitą zagładą.
Sam film już od pierwszych minut uderza tym, że jest w nim bardzo mało światła. To znaczy: akcja bardzo często rozgrywa się w słabo oświetlonych pomieszczeniach, jaskiniach, albo w nocy, a jeśli nawet coś się dzieje w ciągu dnia i na zewnątrz, to całe otoczenie sprawia wrażenie wyjątkowo ponurego. Rozumiem, że w założeniu film miał być mroczny, ale wyszło z tego tyle, że czasem trzeba się naprawdę dobrze przypatrzeć, żeby dostrzec jakieś szczegóły na ekranie.
Najogólniej mówiąc, cała produkcja sprowadza się do niczym nie skrępowanej krwawej jatki. Już po 10 minutach zgniłe trupy, czy latające kończyny przestają wywierać na oglądającym jakiekolwiek wrażenie. Akcja jest więc niebywale monotonna, pomimo, że liczba padających trupów na minutę do najniższych na pewno nie należy. Dodatkowy minus stanowią przeciętnie sfilmowane sceny walk i miejscami tandetne efekty specjalne.
Przysłowiowym gwoździem do trumny jest realizm „Tropiciela”. Na przykład Duch pomimo 15 lat przerwy wspaniale posługuje się mieczem, a stroje Wikingów znacznie bardziej pasowałyby do Krasnoludów z „Władcy pierścieni”. Mnie osobiście irytował też fakt, że główny bohater był jednoosobową armią, zdolną samodzielnie wykończyć setki najeźdźców i zastawiać na nich przemyślane pułapki przy trzydziestu stopniach mrozu, spętany, głodny, mokry i prawie nagi.
Pozytywnym aspektem filmu jest jego końcówka. Sposób, w jaki Duch ostatecznie pozbywa się Wikingów, mimo że tak naciągany jak reszta jego poczynań jest efektowny i pomysłowo zrealizowany. To jest chlubny wyjątek, jeśli chodzi o filmowanie walk i efekty specjalne. Drugi plus to pewne dwa punkty w fabule, które może nie były zwrotne, ale dość zaskakujące. Historia Ducha nie była więc zupełnie nieprzemyślana.
Trudno mi polecić „Tropiciela” komukolwiek, bo pod każdym względem istnieje wiele filmów znacznie lepszych od niego. No, jeśli lubisz czasem posłuchać krzyku matek, którym właśnie zamordowano małe dziecko, albo pooglądać wypływające oczy lub poucinane palce, to zapraszam. Ja podziękuję.
Tytuł: "Tropiciel"
Reżyseria: Marcus Nispel
Scenariusz: Laeta Kalogridis
Obsada:
- Karl Urban - Duch
- Moon Bloodgood - StarFire
- Russell Means - Tropiciel
- Clancy Brown - Gunnar
- Nathaniel Arcand - Wiatr w Drzewach
Zdjęcia: Daniel Pearl
Scenografia: Greg Blair
Czas trwania: 99 minut
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...