Wielkanocne Jajo Obcego, czyli „Green Lantern versus Aliens”

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 12-04-2020 17:29 ()


Swego czasu bohaterowie DC zmagali się z różnymi przejawami pozaziemskich form życia. Predator przyleciał zapolować na Batmana i napsuł mu krwi więcej niż jeden raz. Kosmiczny balet z ksenomorfami zaliczył Kal-El. Ostatni przybysz z Kryptonu, jak i obrońca Gotham wymienili się również sparingpartnerami i tak Superman stanął w szranki z Predatorem, a Gacek musiał sprostać nieokrzesanej mordzie Obcego. Później jeszcze wspólnie mierzyli się z przeciwnikami z piekła rodem. Pomijając pierwsze spotkanie Bruce’a z międzygalaktycznym łowcą głów, pozostałe komiksy nie należą do czołówki niezapomnianych arcydzieł amerykańskiego komiksu. Jak zatem ma się sytuacja z ostatnim z wielkich herosów DC, czyli Green Lanternem?

Czteroczęściowa miniseria Green Lantern versus Aliens ukazała się dwie dekady temu, czyli w 2000 roku, a za jej sterami stanęli: Ron Marz jako scenarzysta, a także Rick Leonardi odpowiadający za stronę wizualną tego starcia. Sięgając po niniejszą pozycję, nie należy mieć żadnych wygórowanych oczekiwań, gdyż analogicznie jak większość tego typu crossoverów, liczy się prezentacja bohatera na tle maszkary, która zdobyła popularność na kinowym ekranie, a świat komiksu połasił się na jej finansowy potencjał. Niestety, na staraniach się zakończyło.

Wydaje się jednak, że Zielona Latarnia jest wręcz predestynowana do tego rodzaju starcia, bo to na obrzeżach nieznanych galaktyk, w czeluściach piekielnych planet gnieżdżą się Obcy w poszukiwaniu kolejnych ofiar-inkubatorów dla przedłużenia swojego zabójczego gatunku. Taki też jest punkt wyjścia tej fabuły, czyli interwencja Korpusu Zielonych Latarni w zapomnianym przez Stwórcę, ale nie Strażników OA zakątku kosmosu. Tam dochodzi do dantejskich scen z udziałem ksenomorfów, toteż Hal Jordan i jemu podlegli członkowie korpusu udają się z misją powstrzymania zagrożenia i dzięki swojej mocy przychodzi im to bez trudu. Chroniąc jednak każdy przejaw życia w galaktyce, nawet tego najbardziej zdeprawowanego, Hal dostrzega w przerażających Obcych jedynie istoty walczące o przetrwanie w każdy możliwy sposób i zasługujące na dalszy żywot gdzieś w odseparowanej samotni. Kosmicznym więzieniu, którym staje się dla nich MOGO – Zielona Latarnia będąca planetą.

Mija dekada i nie ma już szmaragdowych strażników w galaktyce, a dyspozytorem ostatniego pierścienia mocy jest Ziemianin, Kyle Rayner. To do niego udają się niegdysiejszy członkowie korpusu, aby wspólnie udać się na Mogo w celu uratowania załogi statku, która tam pechowo wylądowała. Jeden Green Lantern i „cywile” kontra zalew złaknionych krwi Obcych poszukujących potencjalnych ofiar do rozrodu skutkuje misją z gatunku tych niemożliwych. Niemniej odpowiedzialność za zaistniałą sytuację nie pozwala eksstrażnikom siedzieć bezczynnie. Proszą Raynera o pomoc i wyruszają stawić czoła przeważającym siłom wroga.  

Na rozbitym statku spotykają pierwszego oficera, niejaką Crowe, która wyłuszcza zwięźle, co było przyczyną awaryjnego lądowania i co się stało z załogą. Ci, którzy przeżyli, wpadli w łapy Obcych. Szybko okazuje się, że połączone siły wszystkich zainteresowanych wyrwaniem się z legowiska ksenomorfów mogą nie wystarczyć w starciu z przebiegłym i niezwykle śmiercionośnym przeciwnikiem. Tym bardziej, gdy jedyny pierścień mocy chwilowo znajduje się bez właściciela…

Na plus Ronowi Marzowi należy zapisać, że sprytnie wmieszał w historię dwie najbardziej popularne ziemskie Zielone Latarnie. Hal Jordan inicjuje przygody w niniejszej miniserii, a po nim musi „posprzątać” Kyle Rayner. Niemniej cztery zeszyty to zdecydowanie za mało miejsca, aby w przekonujący sposób nakreślić postaci tej historii poza rzecz jasna standardową rozpierduchą z Obcymi i pokazem udanego lub mniej strzelectwa. Nieco ciekawiej robi się, gdy Kyle traci pierścień i jest skazany na walkę jedynie z Crowe u boku. Łatwo zauważyć, że Marz wrzucił panią oficer do fabuły, wzorując się na silnej kobiecej postaci, którą w filmowej tetralogii była Ellen Ripley. W tym przypadku również mamy twardą babkę z dużą giwerą, która zdecydowania wyrasta na pierwszoplanową postać. Nie trudno się zatem domyślić, że raczej wcześniej niż później między parą zaiskrzy choćby na chwilę.

De facto Marz nie zaskakuje poza jednym elementem opowieści, który można odgadnąć, mając w pamięci filmową inkarnację Obcego. Toteż wręcz naturalne sparowanie kosmicznych strażników z rasą ksenomorfów rozczarowuje ogólnie z uwagi na niewykorzystany potencjał. Oprócz nieskomplikowanej fabuły atutem miniserii nie są również rysunki. Nie można za wiele zarzucić Rickowi Leonardiemu, który dał się poznać jako sprawny wyrobnik, bo również tutaj jego ilustracje sprawiają wrażenie dopracowanych i niestety zbyt ładnych i wymuskanych. Brakuje tego brudu starcia z odrażającym wrogiem, a już na pewno bardziej stonowanej i mrocznej kolorystyki. Dlatego też trudno wytworzyć atmosferę grozy, gdy bohaterowie i ich otoczenie jarzą się niczym latarnie.

Szkoda, bo przy odrobinie szczęścia potyczka między Zielonymi Latarniami i Obcymi mogłaby stać się widowiskową i mroczną opowieścią. Zabrakło jednak wyobraźni i przede wszystkim pomysłu. Trudno bowiem uwierzyć, aby Hal Jordan, którego życiorys nasączony jest festiwalem zbrodni, ulitował się nad najbardziej morderczą rasą na Drodze Mlecznej. Jeśli miało to być swoiste zaskoczenie lub zszokowanie czytelnika, to nie wypaliło. Green Lantern versus Aliens należy rozpatrywać w kategoriach ciekawostki, ewentualnie niezobowiązującej rozrywki bez większych oczekiwań.  

 

Tytuł: Green Lantern versus Aliens

  • Scenariusz: Ron Marz
  • Rysunki: Rick Leonardi
  • Tusz: Mike Perkins
  • Kolor: David Stewart
  • Liternictwo: Steve Dutro
  • Okładki: Dwayne Turner
  • Wydawca: DC Comics, Dark Horse Comics
  • Data publikacji: 09.2000-12.2000 r.
  • stron: 96
  • Cena: zeszyt #1 - 2,95 $, zeszyty #2-4 - 2,99 $

Galeria


comments powered by Disqus