Christopher Ruocchio „Pożeracz słońc” tom 1: „Imperium ciszy” - recenzja
Dodane: 20-01-2020 22:47 ()
Zawsze zastanawiał mnie pewien osobliwy trend w literaturze SF - mania tworzenia przez pisarzy odwzorowań fragmentów ziemskiej historii, przełożonych na gwiazdy. Tak jakby podbój kosmosu (co samo w sobie jest absurdalnym pojęciem), musiał koniecznie nieść za sobą regres rozwoju społecznego i etyki całej ludzkości. Tak jakby rozwój techniki jednocześnie cofał nas w epokę kamienia łupanego. Jedni autorzy robią to bardziej finezyjnie, inni brutalizują swą opowieść do granic możliwości, ale sens pozostaje ten sam: jesteśmy dzikusami i nimi zostaniemy. Proszę wybaczyć, nie zgadzam się z tym. Znacznie bardziej odpowiadają mi wizje Gene'a Roddenberry'ego czy Isaaca Asimova, są zresztą dużo lepiej podbudowane logicznie. Nie zmienia to jednak faktu, że imperialistyczna wizja przyszłości sprzedaje się dużo lepiej niż bardziej stonowana i przez to prawdopodobniejsza. Kolejna pozycja z tego gatunku to cykl Christophera Ruocchio „Pożeracz słońc". Wydawnictwo REBIS zaoferowało właśnie polskim czytelnikom pierwszy tom noszący tytuł „Imperium ciszy”.
Hadrian Marlowe jest pierworodnym synem wielkiego lorda Imperium Terrańskiego i wszyscy oczekują, że zostanie dziedzicem i następcą ojca. Zdawać by się mogło, że wszechstronnie utalentowany, niezwykle inteligentny młodzieniec jest idealny na to stanowisko. Jednak lord Alistair Marlowe ma inne plany. Jako następca bardziej odpowiada mu młodszy syn, Crispin, chłopak o niżej niż przeciętnym umyśle, ale za to silny, bezwzględny i brutalny. A takie cechy, według starego lorda, powinien mieć ktoś, kto rządzi. Poddani mają się bać, inaczej może dojść do buntu, o który łatwo, gdyż ród Marlowe jest znany z twardej ręki. Empatyczny, mający artystyczne zamiłowania myśliciel jest według ojca tylko mięczakiem, z punktu widzenia interesów rodziny nienadającym się do niczego. A już na pewno niemogącym przydać się na nic w trwającej od trzystu lat wojnie z Cielcinami, potwornymi stworami z odległej planety, traktującymi ludzi jako pokarm i rezerwę niewolniczej siły roboczej. Decyduje więc, że jego starszy syn wstąpi do Świętego Zakonu Terrańskiego, instytucji sprawującej faktyczną władzę we wszystkich zakątkach Imperium. Po raz pierwszy Hadrian ulega odruchowi buntu i podejmuje próbę ucieczki. Zaważy to nie tylko na jego życiu, ale i na przyszłości całego znanego mu świata...
Książka Christophera Ruocchio nie na darmo już na samej okładce ma odniesienie do „Diuny". Przydałoby się też kilka innych. Sprawia bowiem wrażenia klona nieśmiertelnej sagi Herberta w połączeniu z całym bogactwem świata serialu „Battlestar Galactica”, z domieszką „Gry Endera". Jakby człowiek był złośliwy, mógłby dorzucić też, że nazwa „Imperium Terrańskie” pochodzi ze „Star Treka”, konkretnie z linii „mirror universe". Podobnie jak przedziwne połączenie najwyższej technologii cywilnej i wojskowej, statki gwiezdne z całym ich osprzętem, hibernatory, urządzenia do formowania nowego człowieka poza ciałami rodziców, z czymś tak archaicznym, jak choćby miecze. Brak w tym elementarnej logiki. Ach, mamy tu jeszcze coś z „Nieśmiertelnych” Henry Kuttnera - klasa rządząca żyje kilkaset lat, podczas gdy „plebs”, który na nią haruje - kilkadziesiąt. Wszelako mniejsza już o to.
Portret przyszłej ludzkości jako swoistego przedłużenia Imperium Romanum razem z jego amfiteatrami, gdzie skazańcy są zarzynani ku uciesze widzów, i bezwzględną walką o władzę, jest tyleż brutalna, co rozczulająco naiwna. Niemal tak samo, jak wizja kosmosu jako „wszechświatunia”, gdzie z jednego układu słonecznego do drugiego przelatuje się niczym z pokoju do pokoju, a wielkie armie toczą wojny w próżni. Przyszłość według Ruocchio... to tyle, co przeszłość, tylko lepiej wyposażona. Agresywne i wiecznie głodne surowców Imperium rządzone jest przez ludzi pokroju lorda Marlowe'a, czyli dobrze uzbrojonych prymitywów, w stosunku do których epitet „neandertalczyk” byłby jeszcze pieszczotą. Jedyne, czego się boją, to wszechwładny Zakon... na miłość boską, znowu?! Ileż już tych „Zakonów” było w fantasy i fantastyce, a każdy potężny, cyniczny, skorumpowany i żądny władzy... To naprawdę robi się nudne i irytujące. Czy nie można inaczej?
W tym paskudnym świecie Hadrian rzeczywiście wydaje się dziwadłem. Nie cieszy go władza, próbuje troszczyć się o podwładnych, czuje wstręt do rozlewu krwi. Jest po prostu... dobrym człowiekiem, czego nikt w jego sferach nigdy nie zaakceptuje. Jakim cudem stał się taki, skoro wychowywano go zupełnie inaczej? Chyba niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Z punktu widzenia wielu ludzi jest czarną owcą w rodzinie o długich tradycjach, okazuje się jednak kimś, kto ma potencjał, by zmienić świat na lepsze. Kłopot w tym, że mało kto oprócz niego pragnie tej zmiany. Co nie zmienia faktu, że jest ona konieczna dla przetrwania ludzkości.
Mimo wszystko „Imperium ciszy” czyta się dość gładko. Dla miłośników tego typu opowieści stanowi zapewne nie lata przysmak, choć „Diunie”, do której jest porównywane, nie dorasta do pięt. Powiem szczerze, że nawet „Gra Endera”, której echa też wyraźnie pobrzmiewają w treści, zajęła mnie bardziej - chociaż widziałam wszystkie jej śmiesznostki i niedociągnięcia, jest lepiej skonstruowana. „Imperium ciszy” to lektura, w najlepszym razie, na jeden raz. Nie ma powodu sądzić, by następne tomy cyklu były lepsze.
Tytuł: Imperium ciszy
- Cykl: Pożeracz słońc
- Tom: I
- Autor: Christopher Ruocchio
- Język oryginału: angielski
- Przekład: Jerzy Moderski
- Okładka: miękka, ze skrzydełkami
- Ilość stron: 724
- Rok wydania: 09.2019 r.
- Wydawnictwo: REBIS
- ISBN: 978-83-8062-906-8
- Cena: 49.90 zł
Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
comments powered by Disqus