„Terminator: Mroczne przeznaczenie” - recenzja
Dodane: 20-11-2019 15:16 ()
Różnie to bywa z sequelami kultowego filmu Jamesa Camerona. Terminator 2: Dzień sądu uważany jest za jedną z najlepszych kontynuacji wszech czasów i dzieło, które przerosło oryginał. Terminator 3: Bunt maszyn uważany jest za film ze wszech miar przeciętny. Ocalenie zgodnie uznano za klapę, a o Genisys lepiej nie wspominać. Jak na ich tle prezentuje się najnowsza odsłona mocno już podupadłej marki? Nie najlepiej. A w zasadzie bardzo nierówno. Mroczne Przeznaczenie to troszkę taka zupka śmieciuszka, do której starano się upchnąć wiele klasycznych „terminatorowych” motywów. Niestety nikt nie pomyślał, jak to wszystko będzie się zgrywać.
Fabularnie dzieło Tima Millera jest nawet całkiem w porządku. Po przekombinowanej narracyjnej sieczce, jaką ufundowało nam Genisys, wracamy do podstaw – z przyszłości przybywa zły robot oraz dzielny obrońca. Jeden ma ofiarę ukatrupić, drugi do tego nie dopuścić. Prosta historia delikatnie podkręcona pewnymi niegłupimi odwołaniami do mitologii świata terminatorów i delikatną nutką tajemnicy związana z wątkiem enigmatycznego sprzymierzeńca. Podejście to dobrze służy recenzowanej produkcji i pozwala skupić się na tym, po co przyszliśmy do kina – na oglądaniu cyborgów klepiących się po blaszanych mordach i akcji. O której za chwilę, najpierw odrobina narzekania. W filmie pełno jest mniejszych lub większych fabularnych głupotek i scenariuszowych dziur, a na dodatek fabularne wolty, zapewne w mniemaniu scenarzystów sprytne i zaskakujące nie do końca takie są. Mroczne Przeznaczenie jest bowiem przewidywalne i ma nikłe szanse na wprawienie widza w osłupienie zawiłościami scenariusza. Jeśli przymkniemy na to oko i skupimy się na akcji (tak, już do niej przechodzę) to mamy szansę wyjść z seansu usatysfakcjonowani.
No właśnie, akcja. Szczerze mówiąc, w pierwszych minutach seansu nie zrobiła na mnie szczególnie dobrego wrażenia. Gwałtowna praca kamery i szarpany montaż nie pozwalały zbytnio skupić się na tym, co dzieje się w kadrze, a i sama choreografia oraz efekty wizualne nie napawały optymizmem. Główna bohaterka ruszała się z gracją odurzonego słonia, a hasający po ekranie terminator model Rev-9 wypadał w kadrze wyjątkowo sztucznie, wręcz krzycząc „jestem cyfrowym dublerem, patrzaj ta jak hasam”. Na szczęście z minuty na minutę było coraz lepiej, niemalże jakby ekipa odpowiedzialna za zdjęcia i efekty nabierała wprawy niemalże ze sceny na scenę, ba chwilami nawet z ujęcia na ujęcie. Efekty nabrały charakteru i wyrazu, a choreografia starć zdecydowanie parła ku lepszemu, w intrygujący sposób wykorzystując możliwości związane z naturą antagonisty. Co prawda efekty nigdy nie osiągnęły poziomu wybitnych, a wyjątkowo siermiężne CGI unosiło co jakiś czas swój rozpikselowany pysk, ale pod koniec seansu czułem się usatysfakcjonowany pomimo drobnych potknięć. W walce maszyn czuć było siłę i energię, a za każdym razem, gdy pani obrończyni z przyszłości zbierała w papę, w moim serduszku rozbrzmiewało radosne „weeee!!!”.
I nie, nie jest to przejaw mizoginizmu. Grace, jedna z trójki głównych bohaterek, przysłana z przyszłości z misją chronienia przyszłej przywódczyni ruchu oporu, jest po prostu mało sympatyczną i pozbawioną charyzmy postacią. Śledząc jej ekranowe poczynania trudno momentami nie szepnąć sobie w cichości ducha „oż ty głupia pi**o...”. Pomimo tego, że odgrywana jest przekonująco przez zgoła sympatyczną Mackenzie Davis, to nawet nie umywa się do powracającej w roli Sary Connor Lindy Hamilton. Pomimo słusznego wieku i uwidaczniającej się w genialnej mimice i mowie ciała aktorki postawy pt. „za stara jestem na to wszystko” uważam kreację Hamilton za jedną z najfajniejszych kobiecych bohaterek kina akcji i zdecydowanie chętnie ujrzałbym w filmach więcej takich postaci. Babcia Connor kradnie każdą ze scen, w których do powiedzenia ma choćby jedno zdanie i świetnie sprawdza się nie tylko jako kopiąca metalowe zadki heroina, ale również jak mentorka i głos rozsądku w tym specyficznym babińcu. Jej relację z Grace stanowią zresztą podstawę humoru w filmie i wnoszą odrobinę humoru do w gruncie rzeczy brutalnego filmu. Natalia Reyes w swojej roli przyszłego zbawcy świata wypada nieco sztucznie i chwilami bardzo pompatycznie, szczególnie w interakcjach z Grace, ale w ogólnym rozrachunku ani nie razi sztucznością, ani nie zasługuje na szczególne uznanie. Gabriel Luna w roli jednostki Rev-9 to taka mała i drobna, ale słodziutka wisienka na całkiem przyzwoitym torcie – jest bardzo charyzmatyczny, potrafi rzucić ironicznym żartem, gdy chce ukazać wyjątkowo nieprzyjemne oblicze. W gruncie rzeczy wolałbym widzieć jego niż Grace w roli protagonisty.
Jaki jest werdykt? Takie słabe 7 na 10. Mroczne przeznaczenie nie jest filmem wyjątkowo dobrym, ale z pewnością nie zasługuję na aż taki hejt, jakim darzą go bywalcy internetowych forów i inni domorośli oraz profesjonalni krytycy. Owszem, scenariusz ma dziury logiczne. Owszem, tempo zwalnia chwilami znacznie i to nie w najlepszych do tego momentach, przez co produkcja ma nierówny rytm. Owszem, efekty chwilami do najlepszych nie należą. Mimo to na filmie bawiłem się nieźle, oglądając niegłupią historię obsadzoną fajnymi w większości postaciami i ukazaną chwilami w naprawdę wizualnie piękny sposób. Jeśli jesteście fanami serii, zdecydowanie powinniście dać produkcji szansę, a jeśli lubicie filmy akcji w sosie science fiction, też nie powinniście czuć się zawiedzeni.
Ocena: 7-/10
Tytuł: „Terminator: Mroczne przeznaczenie”
Reżyseria: Tim Miller
Scenariusz: David S. Goyer, Justin Rhodes, Billy Ray
Obsada:
- Linda Hamilton
- Arnold Schwarzenegger
- Mackenzie Davis
- Natalia Reyes
- Gabriel Luna
- Diego Boneta
- Ferran Fernández
- Tristán Ulloa
Muzyka: Junkie XL
Zdjęcia: Ken Seng
Montaż: Julian Clarke
Scenografia: Sonja Klaus
Kostiumy: Ngila Dickson
Czas trwania: 128 minut
comments powered by Disqus