Recenzja książki "Żywe Srebro - część 1"

Autor: Neratin Redaktor: Ejdżej

Dodane: 09-08-2006 21:11 ()


Na książki Neala Stephensona zawsze czekało się jak na święta. Nic dziwnego - Polsce poznaliśmy najpierw "Diamentowy wiek" - jedną z najlepszych ksiażek s-f lat dziewięćdziesiątych, później natomiast przyszła kolej na przezabawną "Zamieć", dzięki której do Stephensona przylgnęła na długie lata etykietka cyperpunka. W ten chytry sposób pisarz (z drobną pomocą wydawców) wkupił się w łaski fanów fantastyki, którzy odtąd byli gotowi w ciemno kupować wszystko, co miało nazwisko autora na okładce.

Kolejne ukazujące się w Polsce powieści nie miały bowiem już wiele wspólnego z fantastyką. "Zodiac", najwcześniejsza książka, której Stephenson się nie wstydzi, był zwykłym thrillerem podejmującym temat inżynierii genetycznej i ekoterroryzmu. Zaś "Cryptonomicon" to już coś z zupełnie innej beczki. W połowie powieść historyczna, w połowie technothriller, z ideologicznego punktu widzenia cyberpunk, zdawał się w ogóle nie posiadać elementów fantastycznych. Pewien niepokój budziła tylko postać Enocha Root, pojawiającego się w obu, rozdzielonych ponad półwieczem, planach narracyjnych. Jak się okazało, słusznie.

Najnowszą powieść Stephensona - rozbity w postać trylogii "Cykl barokowy", którego pierwsza część pierwszego tomu, "Żywego srebra", została wydana przez wydawnictwo Mag - najłatwiej przyrównywać właśnie do "Cryptonomiconu". Pomijając nawet podobną konstrukcję, czy fakt występowania przodków bohaterów "Cryptonomiconu" (Waterhouse, Shaftoe, czy sam Root), najbardziej uderzający jest oczywiście temat - zmiana paradygmatu, wywołana newtonowską rewolucją naukową. W "Cryptonomiconie" śledziliśmy narodziny teorii informacji przez pryzmat jej bardzo praktycznych zastosowań: kryptografii. "Żywe srebro" przybliża nam czasy, kiedy to, o czym my uczymy się w szkole podstawowej, i przyjmujemy za oczywiste, wcale takie oczywiste nie było.

"Żywe srebro" jest dość nierówne, prawdopodobnie dlatego że lektura musi zostać urwana w połowie. Wątek powrotu Waterhousa do ojczyzny, rozkręcający się dopiero wraz z bitwą morską pod koniec książki, początkowo odbierany jest (tak było przynajmniej w moim przypadku) tylko jako przerywnik pomiędzy znacznie ciekawszą opowieścią o początkach kariery naukowej - i nie tylko - Waterhousa i Newtona. Dopiero tutaj Stephenson zdaje się nabierać oddechu, przedstawiając oszałamiającą wizję siedemnastowiecznego Londynu, obserwowanego głównie "od dołu", oczami żaka, a później młodego naukowca, chociaż od czasu do czasu gdzieś przebłyskuje Wielka Polityka.

Język powieści jak zwykle u Stephensona na najwyższym poziomie, choć momentami mocno barokowy (sic!). Do rozbudowanych metafor i wielowątkowych dygresji autor zdążył nas już przyzwyczaić w poprzednich powieściach, i uznałbym to raczej za wyróżnik stylu autora, podobnie jak specyficzne poczucie humoru. Pisarzowi udało się także w bardzo udany sposób przedstawić kiełkującą nowoczesną naukę: z jednej strony bez zadęcia, z drugiej bez przesadnego wyszydzania ignorancji siedemnastowiecznych naturalistów (chociaż oczywiście niektóre prowadzone przez naturalistów badania, szczególnie tych mniej błyskotliwych, budzą nieunikniony śmiech). Widać, żę Stephenson naprawdę podziwia Newtona i Leibniza.

Jak już wspomniałem, na ostateczną ocenę jest na pewno za wcześnie, bo poznaliśmy dopiero zawiązanie fabuły, i mniej więcej połowę protagonistów. Fani Stephensona za lekturę mogą zabierać się już teraz, pozostali czytelnicy mogą się wstrzymać, aż Mag wyda kolejny tom „Żywego srebra”. Tak czy inaczej, jest dobrze...

...i pewnie będzie jeszcze lepiej.

Neratin

 

wydawnictwo: Mag, Warszawa, Czerwiec 2005

liczba stron: 398

wymiary: 135 x 205 mm

okładka: miękka


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...