„Kwiaty miłości” - recenzja

Autor: Ewelina Sikorska Redaktor: Motyl

Dodane: 17-09-2019 17:42 ()


Ekranowe adaptacje sztuk to zawsze wielkie wyzwanie dla filmowców. Nie da się ukryć, że nie zawsze łatwo jest przenieść teatralną opowieść tak, by stała się świetnym filmem. A jak mamy do czynienia z adaptacją musicalu, to już naprawdę robi się grubo. Co nie oznacza, że to rzecz niewykonalna. Czy Davidowi Stubbsowi przy okazji nowozelandzkich Kwiatów miłości (musicalu inspirowanego prawdziwą historią) to się udało? Tak, nie do końca…

Fabuła musicalu toczy się w sumie dwutorowo. Zaczynamy w klubie na koncercie niejakiej Maisie (świetna Kimbra), by wraz z wykonywanymi przez nią piosenkami przeskakiwać co chwila od współczesności do Nowej Zelandii lat 60., 70. i 80., by zanurzyć się w pełną wzlotów i upadków historię miłosną jej rodziców: Rose i Erica. W trakcie seansu ma się nieodparte wrażenie, że Kwiaty miłości to taka trochę słabsza podróbka Pamiętnika Nicholasa Sparksa, z całkiem fajnymi piosenkami oraz niespodziewanym zakończeniem (to akurat jeden z niewielu plusów dzieła Stubbsa).

Co jest zasadniczym problemem? Piosenki. Tak dobrze słyszycie. Problem z nimi jest taki, że świetnie słucha się ich w osobnym odsłuchu, a zdecydowanie gorzej sprawdzają się w filmie, a to wielki zarzut, jeśli mamy do czynienia z musicalem. Zasadniczo jest tak, że przy dobrej adaptacji musicalu piosenki powinny płynnie wchodzić w filmową fabułę i ją uzupełniać adekwatnie do tego, co widzimy na ekranie. Tu niestety tego nie ma. Choć miłe dla ucha, strasznie rozbijają całą fabułę. Jak dla mnie Kwiaty miłości to taki prawie półtoragodzinny indie wideoklip w porywach musical telewizyjny na żywo niż film musicalowy. A tak raczej nie powinno być i to chyba nie było intencją reżysera.

Przy tym wszystkim najbardziej szkoda obsady. Szczególnie Rose McIver (fantastycznie grającej w serialu IZombie, a ostatnio bardziej znanej fanom netfliksowego Świątecznego Księcia), gdzie w Kwiatach miłości widać, że jej talent się tylko marnuje. Podobnie jak reszty obsady. Szkoda, bo fabuła jest całkiem niezła. Bo to, co ostatecznie ratuje tę produkcję przed totalną katastrofą, to właśnie historia. Główni bohaterowie, czyli Rose i Eric potrafią irytować na każdym kroku (szczególnie Rose), ale są idealnym przykładem jak zazdrość, niedojrzałość, zamknięcie się w klatce społecznych konwenansów, tajemnice i kłamstwa potrafią zabić nawet największe uczucie łączące dwoje ludzi. Kwiaty miłości to idealne studium kryzysu i rozpadu związku dwóch bardzo kochających się osób. Przy okazji dostajemy dość niezły obraz zmian społecznych od słodkich lat 60. przez buntownicze lata 80. po współczesność. Na plus warto odnotować również bardzo dobre osadzenie w epoce (szczególnie jeśli spojrzy się na kostiumy i scenografię).

Podsumowując, Kwiaty miłości o wiele lepiej by się sprawdziły jako klasyczny, subtelny melodramat niż na siłę robiony musical. I tylko potwierdzają, że nie każdy powinien zabierać się za adaptowanie musicali. Pomimo jednak tych wielu wad, dzieło Stubbsa to sympatyczna produkcja, niestety z niewykorzystanym potencjałem, gdzie koncepcja reżysera na film przesłoniła proste, ale ciekawe i nieoczywiste love story, które powinno być na pierwszym planie. Tak się jednak nie stało.

Ocena: 5/10

Tytuł: Kwiaty miłości 

Reżyseria: David Stubbs

Scenariusz:  Rochelle Bright

Obsada:

  • Rose McIver
  • George Mason
  • Kimbra Kimbra
  • Fen Ikner
  • Stephanie Brown
  • Tola Newbery
  • Ben Childs

Zdjęcia: Mathew Knight

Montaż: Cushla Dillon, Scott Gray

Scenografia: Anthony Allan

Kostiumy: Sarah Voon

Czas trwania: 93 minuty


comments powered by Disqus