Relacja z Tarconu 2007
Dodane: 13-07-2007 12:36 ()
Lokalizacja.
Przemierzywszy sporą odległość od miejscowego dworca PKP, stanąłem w końcu w obliczu upragnionego celu - obiektu Wyższej Szkoły Biznesu - gospodarza Tarconu 2007. Jednak pierwszą rzeczą jaka rzuciła się w oczy po przybyciu na teren nowonarodzonego tarnowskiego konwentu by... wyraźny brak oznakowania konwentu. Lokalizacja jawiła się przy pobieżnym spojrzeniu niezbyt atrakcyjnie, rzec można wręcz nieco słabo. Szara, przemysłowa zabudowa, przebiegające gdzieniegdzie rury, stojące pod oknami traktory lub szyny kolejowe ciągnące prze plac pomiędzy budynkami wywołały we mnie z początku raczej mieszane uczucia. W dodatku tu i ówdzie na ławeczkach między drzewami czaili się oficjalnie ubrani osobnicy - prawdopodobnie studenci wspomnianej uczelni - niedobitki ostatniej sesji poprawkowej. W końcu dołączyłem do niewielkiej, obłożonej bagażem grupy osób, która, zgodnie z przewidywaniem, okazała się kolejką do akredytacji. Za „drobne" 20 złotych otrzymałem program prelekcji, podpisałem identyfikator i wraz z komitywą wkroczyłem do budynku sypialniano - prelekcyjnego.
Otoczone drzewami zabudowania goszczącej konwent Wyższej Szkoły Biznesu skutecznie skryły w sobie wszystkie atrakcje. Te odbywały się jednocześnie w trzech osobnych, oddalonych od siebie budynkach. W kolejnych po wymienionym przybytkach mieścił się games room oraz niestety za późno odkryty przeze mnie anime-room wraz z salami przeznaczonymi dla organizatorów. W tak ulokowanym konwencie odnalezienie własnych, zagubionych towarzyszy czy też poszczególnych punktów programu z początku sprawiało mi drobny problem. Przyznać trzeba, że taki stan rzeczy mógłby okazać się dosyć kłopotliwy w przypadku złej pogody. Ta ostatecznie szczęśliwie dopisała - jedynie deszczyk spadł w nocy, z łaski swej nie paraliżując ruchu miedzy punktami programu.
Warunki do spania okazały się natomiast bardzo dobre, pomieszczeń i miejsca swobodnie wystarczyło. Liczba uczestników (wg moich informacji ok. 100) nie była zbyt duża, było wręcz kameralnie - te same twarze przewijały się bez przerwy. Podobnie jak zakwaterowanie, tak i warunki sanitarne były na rozsądnym poziomie, czym już wcześniej nie omieszkali organizatorzy pochwalić się na oficjalnej stronie konwentu. Szkoda tylko, że obrazu tych cudownych szyn kolejowych już tam zabrakło.
Niezbyt był mi w smak fakt sporego oddalenia konwentu od większych sklepów i jadłodajni. Bufet zlikwidowano bardzo szybko, a, na pohybel głodnemu, pobliski sklepik został w niedzielę zamknięty. Dla nieszczęśników nie posiadających zapasów - w tym mnie - rozwiązaniem pozostawała eksploatacja automatu z batonikami i telefon do pizzerii, która i tak z tego co słyszałem mocno zwlekała z realizacją zamówień. Ewentualność dalekiego marszu do hipermarketu pozwoliłem sobie odrzucić, na wstępie, dając upust swemu lenistwu.
Konwent
Porzucając tematy środowiskowe, skromność programu uderzyła już na pierwszy rzut oka. „A gdzie reszta?" - takie oto zdanie kołatało mi w głowie. Spokojnie jednak przejdźmy do relacji i właściwego opisu poszczególnych co ciekawszych punktów.
Konwent miał to, co mieć powinien w standardzie - kalambury, konkursy i larpy, jednak niewiele więcej poza tym. Sale prelekcyjne były nieliczne, a same atrakcje długie. Tytuły prelekcji nie wydawały się zbyt zachęcające do uczestnictwa, zwłaszcza pierwszego dnia po męczącej podróży. Doszło do tego, że niektórzy znajomi zdecydowali się spędzić piątkowy wieczór we własnym sleeping-roomie, tudzież nad planszówką. Zdaje się, że nie byli w swej decyzji odosobnieni - na warsztatach „orgiami" jak to ujęto w planie, pojawiły się dwie osoby, wliczając prowadzącego. Zjawisko próżni na sali pojawiało się jeszcze i potem. Nie uprzedzajmy się jednak. Sobota okazała się już o wiele przyjemniejsza, mimo wciąż zauważalnych wad programu.
Miłym zaskoczeniem okazał się larp nocny w klimacie „World of Darkness". Diaboliczne zapędy i plany szybko zmyły z powiek resztki snu. Niestety! Doszło do tego, że pod koniec moją postać straciła głowę w gąszczu spisków i kłamstw na swym własnym książęcym dworze. W dosłownym sensie. Paradoksalnie, rola nieumarłego i jej nieszczęsny epilog dodały mi życia. Gratulacje dla twórców fabuły. Dobre wątki i panowanie nad przebiegiem gry - to było to! Grałem i ginąłem z satysfakcją. Pozostałe dwa następne sobotnie larpy w klimacie systemów „D&D" oraz „Monastyr", z tego co zdążyłem zaobserwować, także cieszyły się powodzeniem. Grać nie mogłem, gdyż z kolei ich fabuła była mi znana z wcześniejszej autopsji. Mistrzowie owych larpów - moi osobiści znajomi, importowani z Rzeszowa narzekali jedynie na ciasne pomieszczenia. Ale cóż, jak się nie ma co się lubi... Przejdźmy dalej.
Sobota przyniosła znacznie więcej sposobów na strawienie czasu. Dzień rozpoczął się od mojego pobytu w gigantycznym games roomie nad wielką planszą „World of Warcraft Board Game". Widok sali został zaprezentowany na stronie konwentu przed jego rozpoczęciem. Doskonałe warunki do gry i mnóstwo gier w asortymencie, w które w większości nigdy jeszcze nie było mi dane pograć. Niestety, atmosferę nieco popsuły potem pewne drobne problemy organizacyjne, mianowicie kłopoty z przechowywaniem i odzyskiwaniem zastawionych dokumentów. Posiadający je organizatorzy wymieniali się nimi, przemieszczali się i znikali w zakamarkach sali, miast pozostać nieruchomo w widocznym miejscu. Jak się okazało w rezultacie, jeden dowód później zaginął.... Nie mój na szczęście. Tak czy owak otwarty cała dobę pokój był sporym plusem imprezy. Przydała się pomoc obecnych na sali w poznawaniu zasad niektórych gier - zwłaszcza przy przepastnej i niezgłębionej warcraftowej instrukcji. Pobyt w games roomie okazał się przydatny także pod innym kątem. Wiedzę zdobytą w moim przypadku na klęskach w rozgrywkach z przyjaciółmi,można było wykorzystać w konkursowej drużynie. „Konkurs planszówkowy" - słowem pytania i odpowiedzi, ciekawe towarzystwo i naprawdę cenne nagrody. Jedyną wadą tego punktu było to, że nie wygrałem ani symbolicznej „k10-tki", ale cóż, przyznać trzeba, że wiedziałem prawie tyle, co nic.
Następnym punktem w konwentowym planie, w którym uczestniczyłem były „nietypowe rodzaje broni" - czyli prelekcja znanego bywalca konwentów Bartka Sony'ego Sienkiewicza. Był on zresztą autorem co najmniej kilku z niewielu prelekcji na konwencie. Spóźniłem się na nią niecałą godzinę, gdyż numer sali, w której się odbywała być może przypadkiem, ale jednak nie pokrywał się z tym wymienionym na planie. Cóż, zdarza się. Treść wykładu wypełniły bomby paliwowo, powietrzne, amunicja przyszłości, laser, broń elektromagnetyczna - słowem żyć nie umierać. Jakkolwiek nie jestem zbytnim zwolennikiem ani entuzjastą wojenki w żadnej postaci, to zawsze miło wiedzieć z czego będą do mnie strzelać lub ewentualnie co kiedyś na mą szlachetną głowę spadnie. Słuchało się zatem przyjemnie, a prelekcja przedłużyła się przez zaciekawienie słuchaczy, których jednak znowuż nie było daleko więcej aniżeli palców u obu rąk.
Postanowiłem, że po wojennych klimatach, przyszedł czas na odprężenie, które istotnie nastąpiło. Chińska herbata obróciła atmosferę poprzedniej militarnej prelekcji o całe 180 stopni. Wykład, wraz z demonstracją parzenia różnych rodzajów herbat był w mym odczuciu najbardziej udanym punktem programu, w którym było mi dane uczestniczyć. Wschodnie ziółka, zielone, czerwone lub bezbarwne, zawsze aromatyczne płyny wpłynęły na mój organizm nader zaskakująco, gdyż z herbacianej prelekcji bardziej „odpłynąłem" aniżeli wyszedłem. Trwała dosyć długo, aż 3 godziny - godzinę dłużej niż zaplanowano, pożerając czas kolejnej prelekcji. Nikt się chyba tym nie przejął. Dyskusja z tematów stricte herbacianych często przeskakiwała na wątki poboczne związane z medytacją i kręgiem kultur wschodu. Sam nie wiem czy na licznych tu słuchaczy, bardziej kojąco wpłynęły wypijane na bieżąco czarki parzonej herbatki czy jednostajny i nieśpieszny ton głosu prowadzącego. Słowem gratulacje dla Jarka „Healera" Ściborka także znanego z innych konwentów.
Uzbrojony w wewnętrzną harmonię i przedziwny spokój wysłuchałem calutkiej opowieści organizatorów myślenickiego „Mikonu", dotyczącej poprzednich ich przedsięwzięć i odsłon konwentu. Kilka anegdot, sporo zdjęć. To jedyny znany mi konwent, odbywający się pod gołym niebem. Najciekawsze było jednak to, że przez sporą część prelekcji stanowiłem nie mniej ni więcej jak całe 100% publiczności. Prelegentka odruchowo zwracała się do mnie w liczbie mnogiej. Było sympatycznie - publiczność starała się być aktywna. Z drugiej jednak strony - godzina 20:00 w sobotę to bodajże najlepszy czas dla prelekcji. Widocznie Kalambury, games room lub erpegowa sesja wydały się atrakcyjniejsze dla uczestników.
Późnym wieczorem zawitałem jeszcze na konkurs disneyowski. Przyznam, że pieczołowicie przygotowany i najbardziej oblegany z tych, które na konwencie ujrzałem. Muzyka filmowa, sceny ze znanych produkcji typu „Mała Syrenka", „Kubuś Puchatek", „Król Lew", a także inne tytuły znane każdemu, kto ma oczy i uszy oraz był, lub być pragnie, w małej choćby części, dzieckiem. Wreszcie okazało się, że tygrysek jest tak naprawdę bardziej pomarańczowy niż czarny! Wygrałem upragnione kostki i cieszyłem się jak przysłowiowe dziecko. Zwłaszcza, że i w tym temacie z wiedzą było u mnie nad wyraz krucho.
Z pozostałych konkursów ponoć wyróżniał się tzw. „Konkurs cycaty". Nazwa co najmniej obiecująca. Polegał mianowicie na rozpoznawaniu znanych... cytatów i sentencji. Był także konkurs komiksowy i bodajże muzyczny. O kalamburach pisał nie będę, podejrzewam, że na całym świecie ich formuły wyglądają podobnie i zapewne te w Tarnowie wiele się nie różniły. Były za to dosyć rozbudowane w czasie, z tego co zdążyłem wyczytać z planu. Reasumując - konkursy na Tarconie nie zawiodły i trzymały poziom.
Sobotnią noc, wbrew opadającym powiekom, wykorzystałem w pełni. Dokonałem wręcz niesamowitego odkrycia - salę anime. Wyśniona i wielka, z jaką nie spotkałem się na żadnym z odwiedzonych wcześniej konwentów. Właściwie była to sala wykładowa z rzędami składanych krzeseł opadającymi pod kątem w stronę wielkiego biurka i planszy rzutnika. Jak każdy cud, dobrze ukryta i zbyt późno została przeze mnie odnaleziona. Jej zdjęcie dumnie widnieje na stronie konwentu. Żałuję jedynie, że program projekcji nie został uwzględniony w programowej ulotce - wisiał w akredytacji. Bardzo miło było rozszerzyć znajomość anime o kilka nowych pozycji, oglądając ich początkowe odcinki. W każdym razie dopóki świadomości wydarzeń przed oczami nie wyparł nieunikniony sen.
Program niedzielny, podobnie jak piątkowy, nie przykuł mojej uwagi, może prócz półgodzinnej zaledwie prelekcji o szablach, na którą się nastawiałem. Okrutny los tak chciał, że całkowicie o niej zapomniałem, mordując gobliny po wyimaginowanych lasach z grupą przypadkowo spotkanych poszukiwaczy przygód. W każdym razie program rozpoczął się dość późno, aż o 11:00 i trwał przez zaledwie dwie godziny do godziny 13:00. Zresztą, został całkowicie zdominowany przez pokaz ASG na świeżym powietrzu. Tę ostatnią atrakcję wykreślił mi z planów zbliżający się, nieubłagany termin wyjazdu. Jak wiadomo, pociąg w rodzime strony nie zaczeka.
Cóż rzec więcej? To pokrótce punkty programu, które widziałem na własne oczy lub znam z relacji, jakie mi zdano. Być może to czas by pokusić się o jakieś ogólniejsze wnioski zmierzające do próby oceny wydarzenia jakim był Tarcon. Jest jednak jeszcze kilka kwestii, o których warto wspomnieć.
Mimo, że straszny ze mnie laik w tej kwestii, to i tak mogę stwierdzić, że karcianki były niewątpliwe mocną stroną konwentu. W otchłani games roomu codziennie odbywały się turnieje „Magic: the Gathering". Było ich naprawdę sporo - bodajże 6 w ciągu 3 dni. Szczegółów nie podam z obawy przed błędem merytorycznym. Ciekawi mogą wciąż zajrzeć na stronę konwentu. Jak kątem oka zaobserwowałem, mimo przejściowych problemów ze sprzętem komputerowym - złośliwość rzeczy martwych doprowadziła organizatora turniejów do pasji - wszystko jak mniemam potoczyło się dobrze, a karty zostały rzucone na stół
Jeśli chodzi o systemy bitewne to znajomego i miłego mej duszy „Warhammera Fantasy Battle'a". czy też „Warhammera 40k" nie ujrzałem. W jednej z sal natomiast niemal nieustannie trwała prezentacja systemu „Face of War", odzwierciadlającego realia II wojny światowej. Rzuciwszy okiem na zgrabne, przyznam, figurki żołnierzy i czołgów skrzętnie wycofałem się z pomieszczenia. Przeto, kolejnego już systemu moja kiesa i tak nie zniesie.
Cóż jeszcze? Dwa słowa o erpegach na Tarconie. Przyznaję, że pograć było można, z której to możliwości osobiście, całkiem przypadkowo, skorzystałem. Zapisy do MG odbywały się klasycznym systemem karteczkowym. Karteczki owe wisiały nad głowami osób w akredytacji. Powodzenie był duże, jak wywnioskowałem z ilości imion zapisanych na poszczególne sesje. Sam stałem się częścią ośmioosobowej drużyny wraz z pewnym paladynem-idealistą. Jednak to... już inna historia.
Podsumowanie
Pozytywnie. Nie jestem rozczarowany, bo bawiłem się dobrze. Towarzystwo było przednie, a atmosfera konwentu przyszła sama, mimo że kazała na siebie w moim przypadku nieco poczekać. Nie ma co narzekać. Mankamentem był jedynie program oraz mała liczba uczestników. Mimo, że kameralne towarzystwo też ma swoje zalety, wciąż smutno było patrzeć na puste sale i korytarze. Z lokalizacją pogodziłem się szybko, zwłaszcza po spotkaniu z salą anime - obiekt okazał się mieć wyraźne zalety niedostępne w typowych dla innych konwentów szkołach tzn. liceach, podstawówkach etc. Jako, że nie samym chlebem człowiek żyje - batoniki i zupki szczęśliwie wystarczyły i obyło się bez długich spacerków do centrum miasta. W dodatku pomijając ich słaby wybór, prelekcje w których wziąłem udział okazały się w większości bardzo interesujące i udane. Po raz kolejny chwalę także monstrualny wręcz games room.. Dziękuję organizatorom za garść miłych wspomnień. Przyznać wypada, że od problemów organizacyjnych uwolnić się i tak nie sposób - zwłaszcza na pierwszej odsłonie nowego konwentu. Życzę szczęścia i zapału w roku przyszłym. Zamierzam się stawić.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...