„Aldebaran” - recenzja

Autor: Piotr Dymmel Redaktor: Motyl

Dodane: 11-08-2019 21:39 ()


„Pierwszorzędny autor drugorzędny” - tak scharakteryzował kiedyś Sienkiewicza Gombrowicz i wbrew pozorom nie była to opinia dyskredytująca, bo Gombrowicz był zbyt inteligentny, by nie doceniać talentu pisarskiego Sienkiewicza. Stwierdził jedynie, że książki autora „Potopu” są wątpliwej jakości, natomiast posiadają „coś”, co nieodmiennie fascynuje kolejne pokolenia czytelników.

Czytając „Aldebarana”, przypomniał mi się ten cytat z Gombrowicza, bo jego słowa równie dobrze pasują do opisu fenomenu, jakim jest komiks brazylijskiego twórcy posługującego się pseudonimem Léo (Luiz Eduardo de Oliveira). W przypadku „Aldebarana” mamy bowiem do czynienia z fenomenem. Świadczy o tym choćby fakt, że po dziesięciu latach Egmont zdecydował się wznowić pięć tomów „Aldebarana”.

Opis fabuły nie przybliży nas do zrozumienia istoty popularności komiksu, ale należy odnotować, że „Aldebaran” to standardowa opowieść inicjacyjna, tyle że w sztafażu klasycznej s-f.

Mark Sorensen i Kim Keller, dwójka nastolatków, mieszka w nadmorskiej wiosce na planecie Aldebaran. Bohaterowie są dziećmi potomków osadników z Ziemi, którzy w roku 2027 wylądowali na planecie. Niestety, wskutek nieznanych wydarzeń kontakt kolonii z Ziemią został utracony, a aldebarańska społeczność uległa licznym wstrząsom, wskutek których władzę na planecie objęła wojskowa junta.

Mark i Kim, każde z osobna (w początkowych partiach komiksu ledwo się znają), marzy o tym, by uciec do  Anatolii - stolicy kraju i tam rozpocząć nowe życie. W wyniku tajemniczego i tragicznego zdarzenia Mark i Kim nieoczekiwanie stają przed szansą realizacji swoich planów. Pewnego dnia ich wioskę atakuje nieznane morskie stworzenie - giną wszyscy mieszkańcy włącznie z ich rodzinami, a osada przestaje istnieć. Nastolatki wyruszają w przymusową, niebezpieczną podróż, a my spróbujemy dowiedzieć się, czym jest stworzenie z głębin, jak to się dzieje, że potrafi igrać z prawami fizyki, dowolnie formować materię i dlaczego wojskowa junta, tak bardzo pragnie schwytać stworzenie zwane mantressą? Odpowiedzi na te pytania poznamy stopniowo, wraz z postępami podróży dwójki bohaterów, którzy na swojej drodze spotkają licznych wrogów oraz przyjaciół.

Fabuła jak fabuła. Łudząco podobne zawiązanie akcji mamy w  wybitnych „Towarzyszach zmierzchu” Bourgeona czy „Gwiezdnych wojnach” (ścieżka fabularna młodego Luke'a), więc punkt wyjściowy opowieści jest dobry, jak każdy inny. Nie w wyjątkowości fabuły należy więc szukać magicznego pierwiastka zamieniającego tę standardową opowieść w dzieło godne zapamiętania.

Jeśli więc nie „co”, to może „jak”? Zejdźmy głębiej w samą strukturę opowieści, by przyjrzeć się, jak „Aldebaran” jest zrobiony. Na dzień dobry kolejne schody - dialogi w komiksie są mocno niedoskonałe. Sprawiają wrażenie, jakby autor niedawno opanował sztukę budowania zdań złożonych i skupił się na poprawności językowej, a nie wiarygodności wypowiadanych kwestii. Dziwnie się czyta „Aldebarana”. W większości linii dialogowych nie mamy do czynienia z naturalnymi wymianami zdań, tylko recytacjami najbardziej prawdopodobnych kwestii w zależności od sytuacji, w której aktualnie znaleźli się bohaterowie. Tak chyba komunikują się między sobą roboty.

Równie zawstydzająco przedstawia się rozwój postaci, który praktycznie nie istnieje. Bohaterowie są jednowymiarowi i czarno-biali. Emocje w „Aldebaranie”? Jak z telenoweli: dużo płaczu, cierpienia i przybierania groźnych póz. Czytając komiks, nieustannie łapałem się za głowę, jak bardzo potrafi to być zawstydzająca i przeciętna lektura.

Więc może popularność komiksu jest pochodną fantastycznej oprawy wizualnej? No, też nie. Bo weźmy np. kolor, za który, jak za wszystkie inne aspekty komiksu, odpowiada Léo. Artysta obronną ręką wychodzi jeszcze w tych partiach komiksu, w których prezentuje złożoność flory i fauny planety. Czuć, że Léo jest wyjątkowo uwrażliwiony na piękno natury i umie ją odwzorować, chociaż przychylny artyście inny gigant komiksu, Moebius, określa styl autora „Aldebarana” jako „przezroczysty”, co trzeba uznać za bardzo ostrożny komplement. Niestety, gdy trzeba położyć kolor na postaciach (szczególnie twarzach), „Aldebaran” staje się komiksem niezamierzenie śmiesznym lub niepokojącym, bo kolorowanie w tym wymiarze pozbawione jest subtelności i gradacji, przez co bohaterowie wyglądają nienaturalnie, w najlepszym wypadku jak nałogowe ofiary solarium. Wielka szkoda, tym bardziej że wydawnictwo wzbogaciło aktualne wydanie czarno-białymi projektami kilku stron „Aldebarana”. A te prezentują się fantastycznie. Gdyby Leo zdecydował się wydać swoją opowieść w takiej wersji, byłaby o niebo lepsza.

Ciągnę litanię narzekań, ale przecież doskonale wiem, że puenta recenzji będzie pozytywna, ponieważ „Aldebaran” ma to „coś”, co czyni go komiksem wyjątkowym. Gdzie więc tego szukać? Właściwy trop znajdziemy w przedmowie wspomnianego już Moebiusa, któremu w kilku zdaniach podanych lekkim tonem udaje się uchwycić istotę magii „Aldebarana”. Według Jeana Girauda wyjątkowość tej historii ma swoje źródło w osobowości samego twórcy. I to jest to „coś”, do którego zmierzam od początku tekstu.

W rzeczywistości „Aldebaran” nie jest bowiem komiksem science fiction, tylko zrekonstruowaną kadr po kadrze tęsknotą artysty za utraconą ojczyzną. Planeta Aldebaran i przygody jej mieszkańców to fantazja Léo na temat Brazylii lat 80., kraju trudnej historii, ciemiężonych panowaniem wojskowej junty obywateli, więzień, cenzury i przymusowej imigracji, której ofiarą stał się on sam. Brazylia jest obecna na każdej stronie tego komiksu: w fantazyjnej, bujnej przyrodzie, trudach dnia codziennego osadników, temperamentach i architekturze. Anatola, stolica Aldebarana, przypomina miasta brazylijskie z obowiązkowym kolorytem lokalnym w postaci faweli. Marc i Kim spotykają na swojej drodze anarchizującego muzyka Jose, który gra im nieśmiertelną sambę Jobima „Fale”, w jednej z knajpek stolicy siedzi zadumany, młody Léo, a w innej gra się potajemnie zakazany jazz. Wartość tego komiksu ujawnia się więc w didaskaliach, które przypominają odręczne notatki sporządzane na marginesach książek. W tych dopowiedzeniach, zrekonstruowanych, brazylijskich sceneriach tętni życie i magia „Aldebarana”.

Jak pisze w przedmowie Moebius: „Leo pochyla się nad nami tak, jak pochyla się nad swoimi planszami... z zachwytem przybywa z innych planet, a jego serce jest na wysokości naszych uszu”, bo to serce człowieka stęsknionego, który poprzez proste rozwiązania formalne i fabularne prezentuje wizję świata, w którym dobro zwycięża, młodzi ludzie się kochają, słuchają muzyki, piękno zostaje docenione, a głód wiedzy to szlachetne namiętności. Trzeba być wyjątkowym cynikiem, by nie dać się ponieść takiej wizji albo przynajmniej w skrytości ducha jej nie kibicować.

I chociaż Léo bez wątpienia jest pierwszorzędnym autorem drugorzędnym, a jego „Aldebaranowi” daleko do doskonałości, ja się więcej czepiać nie mam zamiaru, bo autentyzm to wartość sama w sobie i jak widać godna przypomnienia. Brawo Egmont.

PS. Na marginesie. Oficjalną walutą na innych planetach nadal jest dolar.

 

Tytuł: Aldebaran

  • Scenariusz: Luiz Eduardo De Oliveira
  • Rysunek: Luiz Eduardo De Oliveira
  • Tłumaczenie: Maja Kostecka
  • Wydawca: Egmont
  • Data wydania: 17.07.2019 r. 
  • Wydanie: II 
  • Liczba stron: 256
  • Format: 216x285 mm
  • ISBN: 978-83-281-4271-8
  • Oprawa: twarda
  • Druk: kolor
  • Cena: 119,99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji

Galeria


comments powered by Disqus