„Pustka” - recenzja

Autor: Artur Rudnicki Redaktor: Motyl

Dodane: 03-06-2019 20:27 ()


Nie zdarza mi się już raczej z wypiekami na twarzy oczekiwać premier filmowych. Być może to kolejne lata ciążące na karku pomału przyduszają pokłady optymizmu, a może po prostu twórcy utknęli na etapie, który nijak nie wpasowuje się w moje gusta. Ostatnim filmem, którego zapowiedzi mnie poruszyły, był „Harbinger Down” — sfinansowany m.in. ze zbiórki internetowej hołd dla horroru lat 80. oraz tradycyjnych efektów specjalnych. Produkcja zawiodła na całej linii. Przewijamy zajechany VHS mojego życia kilka lat do przodu i pojawia się kolejny projekt z identycznym celem statutowym. Zwiastun i kilka fenomenalnych plakatów wystarczyły. Znowu byłem kupiony, chociaż rozum podpowiadał ostrożność.

Niewątpliwie strona wizualna jest najlepszą częścią „The Void”. Nie tylko materiały promocyjne prezentują się znakomicie, także zdjęcia, scenografia, kostiumy czy dobór lokalizacji stoją na poziomie zdecydowanie wyższym, niż mógłby to sugerować budżet. Na zupełnie oddzielną kategorię zasługują jednak efekty, które miały przecież być gwoździem programu. Jak trudna jest to sztuka, przekonał się Alec Gillis, reżyserując „Harbinger Down”, gdzie pomimo doświadczonej ekipy nieumiejętna reżyseria sprawiła, że efekty specjalne faktycznie okazały się gwoździem, ale do trumny. Wszystko rozbija się o wyczucie twórców, którzy muszą wiedzieć, jak pokazać gumowe monstrum eksponując jego zalety, ukrywając jednocześnie wady, aby oszukać widza, tworząc przekonujące widowisko. Najgorsze efekty „The Void” zaklasyfikowałbym jako górne stany średnie, kierując się standardami wyznaczanymi przez kino lat 80. Najlepszych nie powstydziłby się odpowiedzialny za The Thing Rob Bottin. Monstra zaprojektowano z pietyzmem właściwym najlepszym klasykom, charakteryzacja bardziej humanoidalnych potworów jest odpowiednio groteskowa, a sam główny antagonista w swojej ostatecznej formie bardzo przypomina jedno ze stadiów rezurekcyjnych Franka z pierwszej odsłony Hellraisera. Nawiązanie z pewnością nieprzypadkowe, ponieważ w „The Void” pojawia się również scena będąca niemal kopią pościgu Inżyniera za Kristy.

„The Void” to laurka wystawiona klasykom horroru sprzed trzech dekad, już sama fabuła przywodzi na myśl trylogię apokaliptyczną Johna Carpentera — „The Thing”, „At the Mouth of Madness”, a zwłaszcza „Prince of Darkess” ze szczyptą „Assault on Precinct 13” na dokładkę. Film rozpoczyna scena masakry w odludnym wiejskim domu, z której ucieka młody chłopak, niedoszła ofiara napastników. Natrafia na niego lokalny policjant, który odwozi go do miejscowego szpitala. Po niedawnym pożarze jest on obsadzony jedynie przez szczątkową załogę składającą się z lekarza i kilku pielęgniarek. W niedługim czasie członkowie tajemniczego kultu otaczają budynek, a w środku zaczyna dochodzić do aktów przemocy. Do naszego świata, powoli wypaczając rzeczywistość, zaczyna wdzierać się tytułowa Otchłań. Prawda, że brzmi znajomo? Nie zdradzając więcej szczegółów fabularnych, można wspomnieć, że później pojawia się więcej znajomych motywów z „Hellraisera”, „Re-Animatora”, „From Beyond”, na jednym z telewizorów widać „Night of the Living Dead”, a wszystko podszyte jest iście lovecraftowskim kosmicznym horrorem.

Niestety to właśnie scenariusz jest najsłabszą częścią filmu i wyraźnie zabrakło tu pewnej finezji. Eskalacja zdarzeń następuje niemal natychmiastowo, brakuje prawidłowego rozbiegu, w którym moglibyśmy poznać dość liczną grupę bohaterów. Carpenter robił to po mistrzowsku, w kilku krótkich scenach potrafił sprawić, że widz zaczynał identyfikować się z postaciami. Steven Kostanski i Jeremy Gillespie, czyli reżyserzy/scenarzyści, wyraźnie nie czują się jeszcze zbyt pewnie w konstruowaniu spójnej narracji i przekonujących bohaterów. W rezultacie mamy tu mnóstwo interesujących konceptów posklejanych w bardzo poszatkowaną całość, po której snują się stereotypowe, zupełnie niesympatyczne oraz niewywołujące u widza żadnej pozytywnej reakcji postaci.

Aktorstwo także nie pomaga w kreacji bohaterów. O ile część ról pierwszoplanowych została obsadzona aktorami jakoś sobie jeszcze radzącymi z niezręcznymi dialogami, to na planie drugim bywają „aktorzy”, którzy musieli być czyimś szwagrem potrzebującym na spłatę raty za robota kuchennego. W połączeniu z bardzo niepewną reżyserią scen dialogowych powoduje to dysonans między warstwą wizualną i właściwą formą filmu, a jego treścią. Sytuacji nie poprawia również okazyjnie niesamowicie wręcz nachalna muzyka, która rosnącym do nieznośnego poziomu natężeniem oznajmia widzowi, że „teraz oto nastała groza”.

W rezultacie otrzymujemy film raczej przeciętny, który za sprawą efektów specjalnych i ładnych zdjęć sprawia wrażenie lepszego, niż jest w rzeczywistości. Kłamałbym jednak, gdybym napisał, że nie bawiłem się przy nim dobrze. Samo wyszukiwanie smaczków i nawiązań jest całkiem przyjemne, choć daje do myślenia, czy widz nieobciążony nostalgią mógłby czerpać z „The Void” dokładnie taką samą przyjemność oraz czy można rozpatrywać tę produkcję inaczej niż przez pryzmat wymienionych wcześniej klasyków. Mimo potknięć warto wybrać się na wycieczkę po Otchłani i czekać na kolejne efekty pracy Kostanskiego i Gillespiego, bo po swoich mniej poważnych projektach zabrali się za konkretniejsze produkcje, a z czasem może dościgną najlepszych.

 

Tytuł: Pustka

Reżyseria: Jeremy Gillespie, Steven Kostanski

Scenariusz: Jeremy Gillespie, Steven Kostanski

Obsada:

  • Aaron Poole
  • Kenneth Welsh
  • Daniel Fathers
  • Kathleen Munroe
  • Ellen Wong
  • Mik Byskov
  • Art Hindle

Muzyka: Blitz//Berlin, Joseph Murray, Menalon Music, Lodewijk Vos

Zdjęcia: Samy Inayeh

Montaż: Cam McLauchlin

Scenografia: Brendan Callaghan

Kostiumy: Tisha Myles

Czas trwania: 90 minut


comments powered by Disqus