„Vision” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 11-03-2019 22:36 ()


Okres działalności Marvela w latach 2015-2018 (tzw. All-New, All-Different Marvel) upłynął pod znakiem co najmniej kilku kontrowersji oraz odpływu licznych fanów zniesmaczonych ideologizacją suflowaną przez decydentów tego wydawnictwa. Nie oznacza to jednak, że był to czas całkowicie jałowy, czego dowodem jest choćby świeżo opublikowany w ramach „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela” (a przy tym bardzo udany) początek serii „Daredevil vol.5” w wykonaniu Charlesa Soule’a, Rona Garneya i Matta Milla. Nie była to zresztą jedyna godna polecenia pozycja z tego okresu (vide m.in. zapowiedziany także u nas „Doktor Strange vol.4” duetu Jason Aaron/Chris Bachalo). Status tzw. klejnotu w koronie ówczesnej oferty Domu Pomysłów całkowicie słusznie należy się jednak serii „Vision”.

Dlatego tym bardziej cieszy okoliczność, że względnie prędko doczekaliśmy się jej polskiej edycji. Do tego zebranej w jednym opasłym tomie, od którego lektury autentycznie nie łatwo się oderwać. Niemniej po kolei.

Niemal od momentu swojego debiutu („Avengers vol.1” nr 57 z października 1968 r.) syntezoid Vision stał się wręcz niezbędnym przedstawicielem najbardziej prestiżowej drużyny superbohaterskiej Marvela. Tymczasowo przejął nawet jej dowodzenie oraz udzielał się w aktywności wydzielonego oddziału Mścicieli operujących na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Jego – nie bójmy się tego słowa – nietypowy związek z Wandą Maximoff (szerzej znaną jako Scarlet Witch) przez długi czas uchodził za wzorcowe marvelowskie love story, a sama para doczekała się wspólnych występów w dwóch osobnych mini-seriach (z 1983 i 1986 r.). „Syntetyczny Człowiek” o posępnym wejrzeniu nie raz i nie trzy okazał się cennym współtowarzyszem zmagań Avengers m.in. z Kangiem, Gravitonem, a nade wszystko odpowiedzialnym za jego genezę złowrogim robotem Ultronem. Z czasem jednak i on dokonał żywota (zob. „Avengers: Disassembled”), by powrócić w zmodernizowanej powłoce i raz jeszcze odnaleźć się w szeregach najpotężniejszej grupy superbohaterów Marvela.

Mimo że oprócz wspomnianych mini-serii Vision doczekał się również solowych występów (w tym m.in. czteroczęściowej opowieści „Avengers Icons: Vision” zaprezentowanej u nas w kolekcji „Superbohaterowie Marvela”), to jednak na faktycznie zjawiskową poświęconą mu opowieść fani tej postaci zmuszeni byli wyczekiwać aż do schyłku 2015 r. To właśnie wówczas trafiły do obiegu pierwsze epizody serii „Vision” stanowiącej część wspomnianej ofensywy pod marketingowym hasłem „All-New, All-Different Marvel”. Wprost trzeba przyznać, że owo przedsięwzięcie z miejsca dało się poznać jako twór wyróżniający się na tle większości ówczesnych produkcji spod szyldu głównego dostawcy komiksów zza Wielkiej Wody. Bowiem nie odcinając się od superbohaterskiej rzeczywistości, przyszły scenarzysta „Mister Miracle’a” zdecydował się na nietypowy eksperyment. Mianowicie uczynił Visiona naśladowcą przeciętnej, amerykańskiej rodziny z wielkomiejskiej suburbii. De facto kopiując swego „stwórcę” (vide wciąż oczekująca polskiej edycji klasyczna historia „The Bride of Ultron” – „Avengers vol.1” nr 160-162) skonstruował on sobie nową, tym razem syntetyczną żonę (rozstanie ze Scarlet Witch miało miejsce dawno temu) imieniem Virginia oraz dwójkę potomstwa: Vin i Viv. Tym samym scenarzysta tej serii ani myśli zadawać sobie znanego skądinąd pytania „(…) czy androidy śnią o elektrycznych owcach”. On dokładnie wie, czego chcą owe niezwykłe istoty: wspólnoty z podobnie myślącymi i odczuwającymi oraz zrozumienia ze strony tzw. świata. Pytanie - czy jest szansa na realizację tych pozornie nieprzesadnie roszczeniowych oczekiwań…

Na blisko ponad 250 planszach Tom King (a przy okazji także wspierający go plastycy) usiłuje w szczegółach przybliżyć konsekwencje próby realizacji pragnień odnalezienia się Visiona w rolach przypisanych tzw. zwykłym ludziom. Pozornie wydawać się to może nieprzesadnie skomplikowane, zwłaszcza że oddelegowany do bezpośrednich poruczeń Białego Domu Vision, mimo równoległej aktywności w szeregach kolejnego składu Mścicieli (zob. „Avengers: Siedmiu wspaniałych”), zdaje się więcej czasu poświęcać właśnie życiu rodzinnemu. Prędko jednak okazuje się, że dążenie do naśladowania organicznych pierwowzorów generuje niemożliwe do przewidzenia przez krzemowe synapsy okoliczności. Cyfrowa logika nie jest bowiem w stanie podołać złożonościom ludzkiej emocjonalności. Jak to często w przypadkach fabuł z udziałem przysłowiowych „obcych w obcym kraju” bywa, autor usiłował uchwycić granicę w postrzeganiu (a co za tym idzie także reakcji) danej społeczności na zjawiska nie w pełni pasujące do standardowego kolorytu otoczenia. Cieszy przy tym okoliczność, że darował on sobie przy tym tak powszechną obecnie w komiksie anglosaskim (i nie tylko) skłonność do kokietowania tzw. czytelników postępowych (zwanych też niekiedy przez samych siebie „oświeconymi”). Co prawda dwa składniki tej fabuły mogą być uznane za tego typu przejaw (np. niczym nieuzasadnione sugestie deprecjonujące teizm). Nic to jednak w zestawieniu z niekiedy aż nazbyt mocnymi „przechyłami” na tym tle, których pełno w dokonaniach takich twórców jak m.in. Chelsea Cain („Mockinbird”), Matt Fraction („Hawkeye vol.4”) czy Brian K. Vaughan („Saga”). Tym większe brawa należą się scenarzyście tego przedsięwzięcia, bo skądinąd wiadomo, że naciski na wątpliwą „modernizację” komiksowych produkcji (i ogólnie przejawów współczesnej popkultury) według wytycznych politpoprawności są wciąż znaczne. Nawet pomimo finansowej (a także prestiżowej) porażki, którą w ogólnym rozrachunku okazało majstrowanie przy klasycznych osobowościach uniwersum Marvela w okresie „All-New, All-Different Marvel”.

Abstrahując od tego interesującego samego w sobie zjawiska, wypada ponadto nadmienić łatwość, z którą autor zdołał osiągnąć przytłaczającą atmosferę. Nie wyjawiając bowiem nadmiaru szczegółów tej fabuły, już po jej pierwszych stronicach znać, że nie ma co liczyć na niedzielno-familijny wariant z udziałem harmonijnie egzystującej podstawowej komórki społecznej. I co istotne, King nie podążył na skróty tropem co poniektórych twórców usiłujących „wydestylować” elementy superbohaterskiej konwencji z myślą o psychicznym komforcie tej części odbiorców, którzy deklaratywnie czują się zbyt wysublimowani, by przyswajać sobie tego typu produkcje. Nic z tych rzeczy. Stąd Vision w jego wykonaniu to niezmiennie ten sam syntezoid, z pełnym bagażem doświadczeń pozyskanych w trakcie jego obfitującego w liczne zawirowania życia. Krótko pisząc, zero kompleksów przy równoczesnym zerowym łaszeniu się wobec czytelnika, który nie ma tyle odwagi, by przyznać się przed sobą i swoim otoczeniem, że w gruncie rzeczy komiksy superbohaterskie kręcą także jego.

W osiągnięciu zawiesistej aury, o której chwilę temu była mowa, walnie przyczyniają się „oddelegowani” do tego projektu plastycy. Pod tym względem główny ciężar przedsięwzięcia spoczął na hiszpańskim artyście Gabrielu Hernandezie Walcie. Jemu to bowiem dane było zilustrować niemal całość (poza epizodem siódmym) rzeczonej serii. W pozornie zwyczajnych rysunkach (co swoją drogą idealnie wpisuje się w wiodący zamysł scenariusza Kinga) znać dobre przygotowanie warsztatowe, stylistyczną konsekwencję oraz pełną świadomość dążenia do ściśle sprecyzowanego przez autora skryptu zamierzenia. W komponowaniu zawartości kadrów poczyna on sobie całkowicie swobodnie, a wyrazista kontur i delikatna skłonność do geometryzacji przywoływać może skojarzenia z taktyką plastyczną stosowaną przez Johna Romitę Młodszego. Bez względu na to, czy mamy do czynienia ze scenami statycznymi, czy też przypisanymi superbohaterskiej konwencji sekwencjami konfrontacyjnymi z miejsca widać, że mamy do czynienia z pochodną pracy twórcy, który dokładnie wie, co robi, nie pozostawiając choćby marginesu na improwizację. Ogromną rolę w budowaniu wspominanej pełnej napięcia w obliczu przysłowiowej ciszy przed burzą atmosfery odgrywa kolorystyka. Przeważają w niej złamane tonacje m.in. brązów, zieleni, rozwodnionej czerni i szkarłatu. Uwagę zwracają ponadto pomysłowo komponowane okładki wydania zeszytowego, których reprodukcji w tym tomie fortunnie nie zabrakło.

Być może na obecnym etapie jest jeszcze zbyt wcześnie, by scenarzyście niniejszego przedsięwzięcia wznosić monumenty w galerii sław obok m.in. Roya Thomasa (pomysłodawcy Visiona doby Srebrnej Ery) czy Gerry’ego Conwaya i Jima Shootera (twórców scenariusza wzmiankowanej „The Bride of Ultron”). Nie da się jednak ukryć, że wykazującą znamiona skrupulatnego przemyślenia i wielce umiejętnie prowadzoną opowieść o wysiłkach Visiona na rzecz de facto zstąpienia z piedestału superbohaterskości w zamiarze wtopienia się w szarą codzienność (rzecz jasna na tyle, na ile pozwalały mu na to jego obowiązki jako jednego z czołowych przedstawicieli Avengers) mają ogromne szanse, by na trwałe wpisać się w kanon opowieści z udziałem marvelowskich Mścicieli. Choćby z tego względu, że tej fabuły najzwyczajniej nie sposób zapomnieć i przejść obok niej obojętnie.

 

Tytuł: „Vision”

  • Tytuł oryginału: „The Vision vol.1: Little Worse Than a Man”, „The Vision vol.2: Better Than a Beast”
  • Scenariusz: Tom King
  • Szkic i tusz: Gabriel Hernandez Walta, Michale Walsh (epizod siódmy)
  • Kolory: Jordie Bellaire
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Marceli Szpak
  • Konsultacja merytoryczna: Kamil Śmiałkowski
  • Wydawca wersji oryginalnej: Marvel Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 12 lipca 2016 oraz 13 grudnia 2016 r.
  • Data publikacji wersji polskiej: 27 lutego 2019 r.
  • Oprawa: miękka ze „skrzydełkami”
  • Format: 17 x 25,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 272
  • Cena: 69,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Vision” nr 1-12 (styczeń-grudzień 2016).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus