„Bumblebee” - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 10-01-2019 21:29 ()


Kiedy Michael Bay zarżnął złote jajo o nazwie Transformers, wydawało się, że szybko Paramount nie zdecyduje się na zrobienie filmu z gigantycznymi robotami. Piąty film cyklu to chaos w najczystszej postaci, bzdurna fabuła i rewia niepotrzebnych efektów komputerowych. Marka Hasbro jest jednak zbyt mocna, by szybko o niej zapomnieć, a Paramount przed premierą Ostatniego rycerza planował serię spin-offów. Tak oto narodził się pomysł na delikatny reboot serii, a przy okazji przedstawienie najsympatyczniejszego z Autobotów, czyli Bumblebee.

Akcja filmu Travisa Knghta rozgrywa się na długo przed wydarzeniami z pierwszej części Transformers, gdzie popularnego żółtego garbusa poznaliśmy w nieco odświeżonej i nowoczesnej wersji Chevroleta Camaro. Trwa wojna na Cybetronie między dwoma frakcjami robotów. Dowódca Autobotów wysyła Bumblebee z ważną misją na Ziemię. W wyniku konfrontacji z Deceptikonami zostaje on okaleczony i pobity. Amerykańska armia dorzuca od siebie trzy grosze. Po jakimś czasie żółty garbus ląduje w garażu nastoletniej Charlie, której trudno nawiązać wspólny język z mamą i ojczymem.  Nic nie jest w stanie wypełnić pustki w jej sercu, gdy nieoczekiwanie w jej życiu pojawia się nieziemski przyjaciel. Równie oszołomiony i wystraszony co dziewczyna, która sprawniej posługuje się kluczem płaskim, niż nawiązuje nowe znajomości. Przed nimi kawał niezapomnianej przygody i narodziny prawdziwej i emocjonującej przyjaźni.

Travis Knight doskonale rozumie prawidła Kina Nowej Przygody, z którego czerpie garściami, prezentując genezę ziemskich przygód Bumblebee. W przeciwieństwie do Michaela Baya mniej zawierza komputerowym trikom, które w jego filmie są stosowane oszczędnie, a skupia się na relacjach bohaterów, budowaniu więzi porozumienia i zaufania, w końcu pokazaniu standardowej walki dobra ze złem. Mamy więc tu wszystko, co w kinie przygodowo-familijnym znane od lat. Jednak z fabuły nie zieje intelektualną pustką, bohaterowie znajdują się w centrum wydarzeń, a ciąg spektakularnych wybuchów został odesłany na plan kolejnego filmu Baya. Innymi słowy, twórca Kubo i dwóch strun poszedł w kierunku bezpiecznego, ale sprawnie opowiedzianego i zajmującego kina, w którym dwójka niedostosowanych do realiów życia bohaterów, musi wzajemnie sobie pomóc. Bumblebee odkryć cel swojej misji, a przy okazji nauczyć się mówić, Charlie schować głęboko w sercu smutek i żal, by na powrót cieszyć się życiem. Rozwałkę z przebiegłymi Deceptikonami należy potraktować jako wartość dodaną, która nadaje fabule odpowiedniej dynamiki.

Kluczowym aspektem obrazu okazało się osadzenie akcji w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Okres często przywoływany w serialach i filmach nostalgicznie wspominany przez Amerykanów. Zresztą Travis Knight niejako składa hołd filmom z tamtego okresu, nasączając produkcję licznymi nawiązaniami i smaczkami. Dość powiedzieć, że przyjazny transformer z Cybertronu żywo przypomina niegdysiejszego zbłąkanego wędrowca z kosmosu, który bardzo chciał zadzwonić do domu. Knight puszcza też oczko w kierunku fanów animacji o przerośniętych robotach i wrzuca jeden z kultowych kawałków z Transformers: The Movie. Jednocześnie stworzył chyba najlepszą wizję Cybertronu, aż chciałoby się obejrzeć film w całości rozgrywający się w mateczniku Autobotów i Deceptikonów.   

Ciepła, niepozbawiona humoru i sympatycznej naiwności produkcja została okraszona również udanymi kreacjami aktorskimi. To chyba drugi film po Prawdziwym męstwie, w którym Hailee Steinfeld udowadnia, że należy się jej miejsce wśród młodych i obiecujących gwiazd Fabryki Snów. Charlie w jej interpretacja jest naturalna, buntownicza, a zarazem pełna empatii i niewymuszonego entuzjazmu. Niewątpliwie perłą tej produkcji jest Bumblebee, wystraszony wojownik o wielkim sercu, próbujący dopasować się do ludzkiej, niełatwej i obwarowanej zasadami egzystencji, a przy tym niezmiernie zabawny. Dodając do tego nieśmiałego do granic możliwości chłopaka z sąsiedztwa granego przez Jorge’a Lendeborga Jr. oraz całkowicie zbędnego Johna Cenę, mamy przegląd głównych bohaterów. Nic jednak nie jest w stanie równać się z żółtym garbusem myszkującym w domu. Travis Knight umie z takich niewielkich, a cieszących serduszko scen budować emocje i przypominać co w istocie znaczy magia kina.

Bumblebee przywraca wiarę w Transformery, a jednocześnie otwiera drogę kolejnym produkcjom. Potencjał zabawek Hasbro jest całkiem spory, a z odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu Paramount może pozwolić sobie na serię przygodowych widowisk, które zagwarantują udaną rozrywkę dla całej rodziny, a nie tylko przydługie wymiany ciosów bohaterów w generowanych komputerowo efektach wizualnych. Od obrazu Travisa Knighta bije urok może i trochę naiwnego kina zrobionego z pasją i polotem, który sprawia, że seans jest miłą odtrutką od chaotycznych i przeładowanych akcją produkcji.  

Ocena: 7/10

Tytuł: „Bumblebee”

Reżyseria: Travis Knight

Scenariusz:  Christina Hodson

Obsada:

  • Hailee Steinfeld
  • Jorge Lendeborg Jr.
  • John Cena
  • Jason Drucker
  • Pamela Adlon
  • Stephen Schneider
  • Ricardo Hoyos
  • John Ortiz

Muzyka: Dario Marianelli

Zdjęcia: Enrique Chediak

Montaż: Paul Rubell

Scenografia: Anne Kuljian, Lori Mazuer

Kostiumy: Dayna Pink

Czas trwania: 114 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus