„Starlight: Gwiezdny blask” - recenzja

Autor: Damian Maksymowicz Redaktor: Motyl

Dodane: 20-12-2018 15:09 ()


Pod lekturę koniecznie puśćcie sobie jako podkład muzyczny soundtrack z „Flasha Gordona” w wykonaniu Queen. Kolejny bestsellerowy komiks Marka Millara ma niezaprzeczalny klimat tamtego filmu, jak i Adama Strange’a z komiksów DC. Te cudowne kombinezony i laserowe pistolety kosmicznych bohaterów na zawsze w moim sercu...

Jak widać, komiks mi się podobał i to bardzo, choć do prac Millara mam ambiwalentny stosunek. Kolejne pozycje z „Millarworld” sprzedają się na pniu i prezentują ciekawe pomysły, ale ich wykonanie pozostawia często sporo do życzenia. Wszystkie bez wyjątku są też świetnie zilustrowane, a część z nich została wprawiona w ruch na dużym ekranie. Zdecydowanie nie prędko pozbędziemy się adaptacji komiksów szkockiego scenarzysty ze względu na umowę autora z Netflixem. To dobry czas żyć i być Markiem Millarem.

O radości, „Starlight” nie padł ofiarą „syndromu Millara”. Rozumiem przez to ni mniej, ni więcej, że potencjał nie został zmarnowany. Album stanowi zamkniętą całość w przeciwieństwie do kilku innych projektów pisarza. U Millera interesująca idea przedstawionego świata zazwyczaj dominuje nad protagonistą opowieści. Marc Bernardin powiedział niedawno, że nie świat i nie fabuła, a postać, za którą podążamy, jest najważniejsza. Coś w tym jest i Millar, tworząc na potrzeby „Starlight” Duke’a McQueena, wykreował bohatera, któremu kibicujemy już od pierwszych kadrów. Pomimo pewnych skrótów fabularnych nie czujemy, że nasz bohater został potraktowany po macoszemu.

Duke to mężczyzna w wieku mocno średnim o aparycji Bruce’a Wayne’a z „Powrotu Mrocznego Rycerza” (ta budowa ciała i szczęka). Rok temu zmarła jego żona, a dwaj synowie są zbyt zajęci karierą lub własną rodziną, by odwiedzać staruszka. Sytuacja życiowa Duke’a jest tym bardziej poruszająca, że został sam w rocznicę śmierci ukochanej, jedynej osoby, która wierzyła w jego kosmiczne przygody. McQueen w młodości był pilotem, który trafił na planetę Tantalus. Stał się jej bohaterem i wyzwolicielem, w krótkim czasie przeżył szereg niezwykłych przygód rodem z pulpowych magazynów i starych filmów science fiction, którymi można by obdarzyć tuzin innych postaci. Duke mógł tam zostać i być królem, ale miłość jego życia była ważniejsza. Od powrotu wszyscy – poza nią – naśmiewali się z niego, nie dając krzty wiary jego opowieściom. Tym bardziej smutne, że jego własne dzieci czuły wstyd przez to, co opowiadał Duke.

Mężczyzna został sam, ale jego marazm niczym grom z jasnego nieba przerywa pojawienie się statku kosmicznego pilotowanego przez chłopca z planety, którą przed laty wyzwolił spod jarzma dyktatury. Ów świat znów ma poważne kłopoty i chłopiec, znając legendy o wielkim Duke’u McQueenie, postanowił sprowadzić go na pomoc. Starszy o czterdzieści lat McQueen, będąc w jesieni życia, uważa to za skończone wariactwo. Nie jest już tym człowiekiem, którego opiewają opowieści na Tantalusie, nie uważa się i nigdy nie widział siebie jako żywej legendy, którą stał się dla tamtejszego ruchu oporu. Jest onieśmielony statusem, do jakiego urosła jego osoba na odległym o lata świetlne świecie. Widząc jednak, ile wiary pokłada w nim chłopiec z gwiazd, dochodzi do wniosku, że nie ma w rzeczywistości wiele do stracenia – pusty dom, dzieci, które nie mają dla niego czasu i mieszkańców miasteczka, którzy przylepili mu łatkę niegroźnego dziwaka. Na Ziemi jest nikim, a tam ma szansę przypomnieć sobie, jak to było być młodym, a przede wszystkim pomóc ludziom, którzy naprawdę w niego wierzą i nigdy nie przestali. I właśnie dlatego przystaje na propozycję swoistego powrotu do przeszłości. Wciska się w stary kombinezon, bierze ze sobą okulary, leki na cholesterol i rusza ku gwiazdom obalić tyrana. Dodam jeszcze, że w kosmiczny świat wchodzimy równie gładko, jak szybko łapiemy więź z Dukem. Co dalej, o tym pozwolę sobie nie wspominać, by nie uszczknąć ani grama z dobrej zabawy, jaką dają kolejne strony i pokrzepienia, które oferuje finał.

Styl Gorana Parlova wydaje mi się znajomy, choć nie pomnę, z jakim innym rysownikiem kojarzą mi się jego prace. Mimo że dorobek Parlova jest mi obcy, to na pewno zapamiętam jego nazwisko. Styl, jakim operuje, w pełni rozkwita w kosmicznych sceneriach. Graficznie to stare science fiction we współczesnym wydaniu - nie jest to poziom ekspresji Jacka Kirby’ego, ale pasuje do historii, która w rzeczywistości skupia się na wewnętrznym życiu bohaterów bardziej niż na wydarzeniach na kosmiczną skalę. Gwiezdny chłopiec odcina się na tle reszty postaci, wizualnie przypominając bohatera wydartego z kart mangi i przetworzonego przez filtr tradycyjnego, amerykańskiego sposobu rysowania postaci w mainstreamie.

Jeśli szukacie amerykańskiego komiksu, który rozgrzeje Was w ten zimowy, świąteczny czas to wybór jest prosty. Albo tematyczny „Klaus” albo oldschoolowe sci-fi z ogromną ilością serducha w postaci „Starlighta”. Polecam oba, jednocześnie zwracając uwagę, że wreszcie dostaliśmy komiks Millara, do którego chce się wracać i który szczególnie powinien przypaść do gustu fanom „Czarnego Młota”.

 

Tytuł: Starlight: Gwiezdny blask

  • Scenariusz: Mark Millar
  • Rysunki: Goran Parlov
  • Tłumaczenie: Marek Starosta
  • Wydawnictwo: Mucha Comics 
  • Premiera: 23 listopada 2018 r.
  • Liczba stron: 168
  • Format: 180x275 mm
  • Oprawa: twarda
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • ISBN 978-83-65938-27-5
  • Wydanie pierwsze
  • Cena: 69 zł

  Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji. 

Galeria


comments powered by Disqus