„Ma być fajnie, nie musi być dosłownie i polski tekst ma się mieścić” - wywiad z Michałem Zdrojewskim, tłumaczem TM-Semic

Autor: Jan Lorek Redaktor: Motyl

Dodane: 30-11-2018 09:41 ()


W stopkach komiksów oprócz scenarzystów i rysowników znajdziemy też choćby tłumaczy. Oczywiście, jeśli komiks pierwotnie wydany był w innym języku. Wśród osób zajmujących się przekładami w latach dziewięćdziesiątych na pewno należałoby wymienić Michała Zdrojewskiego, który współpracował z TM-Semic. Udało nam się nawiązać z nim kontakt, zapytać o to, jak przygotowywał polskie teksty i jak wspomina ten czas. Okazało się, że interesował się komiksem nie tylko jako tłumacz. O tym więcej w rozmowie, którą przeprowadził Jan Lorek.

Zacznijmy w ten sposób: jak trafiłeś do TM-Semic?

Zawsze wydawało mi się, że do TM-Semic trafiłem w 1990 roku, ale po przeczytaniu wywiadu z Marcinem Rusteckim, okazuje się, że to był rok 1991.

Moja koleżanka z klasy w liceum im. Kopernika w Warszawie (maturę zdaliśmy w przełomowym 1989 r.) była znajomą właściciela firmy, Waldka Tevnella. Grupce przyjaciół z byłej klasy powiedziała, że wydawnictwo komiksowe szuka tłumaczy. Każdemu z nas przyniosła materiały na próbę. Nie pamiętam, czy był to fragment, czy cały komiks. Ja dostałem „Fantoma”. Czarno-białe ksero w formacie A3. I zero instrukcji jak mamy tłumaczyć ani w jakiej formie przekazać polski tekst. Jak można się domyślić, nikt z nas w życiu nie tłumaczył komiksów. Jedyną naszą zaletą była stosunkowo dobra znajomość angielskiego. Dziś każdy gimnazjalista mówi w miarę płynnie po angielsku, ale wtedy niewiele osób było w stanie się dogadać, a co dopiero wgryźć się w potoczny język komiksowy. Liceum Kopernika było jedynym ogólniakiem z tzw. wykładowym angielskim. Ta nazwa była oczywiście trochę na wyrost, ale to był zdecydowanie dominujący przedmiot. Na dodatek w każdej klasie było po kilka osób, których rodzice byli wcześniej na tzw. placówkach zagranicznych. Z jednej strony mocno zawyżali poziom, ale wnosili do naszego szkolnego angielskiego masę slangu i zachodnio-amerykański styl, który nasi rówieśnicy w innych szkołach mogli jedynie podziwiać w Pewexach i na kasetach VHS. Przypominam, że w TV mieliśmy wtedy 2 kanały polskie, a w drugiej połowie lat 80. doszedł pierwszy kanał telewizji rosyjskiej. Takie było nasze okno na świat.

Z całej naszej grupy tłumaczeniowej byłem jedyną osobą, która czytała komiksy. Polskie zbierałem od małego, jak każdy na podwórku, ale w tym czasie mało kto miał kontakt z komiksami francuskimi i belgijskimi. Ja uczyłem się namiętnie francuskiego równolegle z angielskim i rosyjskim od pierwszej klasy liceum, a gdy pojechałem odwiedzić rodzinę w Paryżu, okazało się, że moja znajomość języka jest wystarczająca, aby czytać komiksy. Najpierw ze słownikiem pod ręką, a później już jakoś poszło. Zacząłem od klasyki, czyli „Asteriksa”, „Tintina” i „Lucky Luke’a”. Kupiłem też kilka albumów „Thorgala” w oryginale. Miałem takie ciśnienie, że jak z rodzicami jechaliśmy do hipermarketów, to oni zwiedzali alejki, a ja siedziałem na podłodze w dziale z książkami i czytałem, co było na półce. Zresztą tak jak sporo innych francuskich dzieciaków. A po powrocie przez kolejne lata przeczytałem wszystkie komiksy, jakie były w bibliotece Instytutu Francuskiego w Warszawie. A było tego naprawdę sporo. To już były poważne pozycje. Moimi ulubionymi twórcami byli wtedy François Boucq ze swoimi surrealistycznymi historiami i dziś klasyk SF – Enki Bilal.

Z takim bagażem doświadczeń zacząłem tłumaczyć „Fantoma”, o którym usłyszałem wtedy po raz pierwszy w życiu. Tłumaczenie wydawało się dość proste, ale problemem okazała się forma. Nawet do głowy nie przyszło mi, że można ponumerować dymki na kopii komiksu. Jedynym wyjściem wydało się odrysowanie na kalce dymków i próba umieszczenia w nich polskiego tekstu. Moje gryzmoły były nie do rozczytania, więc poprosiłem mamę, żeby technicznym pismem, bo w końcu pani inżynier, wpisała teksty po polsku. Mama naprawdę bardzo się starała, ale i tak większość tekstów się nie mieściła, więc powiększaliśmy dymki. Czasami wchodziliśmy na rysunek obok albo zasłanialiśmy obrazek. Dodatkowo tłumaczenie wpisywaliśmy ołówkiem, żeby można było poprawić. Wpisywanie w dymki zajęło nam kilka razy więcej czasu niż samo tłumaczenie. Jak przyniosłem moje kalki do redakcji na Saskiej Kępie, to Marcin i Gosia byli w szoku. Wtedy dopiero powiedzieli, że dymki można ponumerować i normalnie zapisywać tłumaczenie na kartce. Oczywiście ręcznie, gdyż nikt wtedy jeszcze nie miał komputera z Wordem. Niezależnie od formy żadne z naszych tłumaczeń się nie spodobało, więc od razu podziękowano całej naszej paczce za współpracę. Pamiętam, że byłem mocno rozczarowany, gdyż włożyłem w tłumaczenie, a szczególnie w polskie dymkowanie bardzo dużo pracy. Wyczułem też, że w rozmowie ze mną Marcin jednak zawahał się, powiedział, że to nie było takie najgorsze czy coś w tym stylu. Postanowiłem więc zawalczyć o drugą szansę. Powiedziałem mu, że nie wiedziałem, jak się przygotowuje tłumaczenie, bo w sumie nie było żadnego briefu, a bardzo lubię i zbieram komiksy od małego, i że nie chodzi o „Tytusa” i „Żbika”, tylko o belgijskie i francuskie albumy niewydawane w Polsce. Sądzę, że musiałem w rozmowie wspomnieć Enki Bilala, żeby zrobić większe wrażenie. Jakoś udało mi się Marcina przekonać, żeby dał mi drugą szansę. Tym razem do tłumaczenia dostałem „Punishera”. Wytyczne były następujące: ma być fajnie, nie musi być dosłownie i polski tekst ma się mieścić w oryginalnym dymku. Pamiętam, że jeszcze specjalnie zadzwoniłem albo nawet pojechałem do redakcji na Saską Kępę, żeby dopytać się, czy mogę zmienić długą wypowiedź w małym dymku o jakiejś broni Punishera, na tekst w stylu: "Muszę tylko zabrać swoje zabawki" (czy coś podobnego, cytuję z pamięci). Marcin ucieszył się jak dziecko: "O yeah! O to właśnie chodzi!" I tak zostałem tłumaczem TM-Semic.

Wspominasz, że czytałeś komiksy, zanim zacząłeś pracować w TM Semic. Możesz powiedzieć coś więcej? Czy interesowałeś się superbohaterami?

Już o tym krótko wspomniałem, ale może faktycznie fajnie sobie samemu przypomnieć, jak to się zaczęło. Większość chłopaków czytała komiksy. Moim pierwszym komiksem była historia polskiej reprezentacji w piłce nożnej w drodze po medal Mistrzostw Świata. Komiks był wydany w 1974 roku. Miałem wtedy 4 lata. Musiałem go czytać dość namiętnie, bo okładka rozpadła się i tato musiał ją skleić przylepcem (tak się nazywało taśmę klejącą). Potem przyszła seria o Popielu, Piaście Kołodzieju i Wandzie oraz tradycyjnie „Żbiki”, „Tytusy”, „Klossy”, „Janosik” i oczywiście „Relaxy”. Dziś to są zabytki otoczone kultem, ale wtedy w moich oczach żaden z polskich komiksów nie mógł równać się z zagranicznymi zeszytami. Mój wujek pracował w drukarni i kiedyś przyniósł mi komiks z Tarzanem po szwedzku. Jakiś czas później, na giełdzie komiksowej pod Pałacem Kultury, kupiłem drugiego „Tarzana” tym razem po niemiecku. Oczywiście nie znałem ani szwedzkiego, ani niemieckiego, ale oba komiksy były przejrzane w te i z powrotem z milion razy. Jak niedawno znalazłem je w starym kartonie, byłem w ciężkim szoku, gdyż po czterdziestu latach pamiętałem każdy rysunek. Wtedy każdy marzył, aby mieć komiks z Supermanem lub Batmanem. Nie wiem, skąd wiedzieliśmy, że tacy superbohaterowie w ogóle istnieją, bo chyba nawet w „Relaxach” nie pojawili się ani razu. W szwedzkich zeszytach Tarzana były reklamy z rysunkami Batmana z Robinem i Spider-Mana. Może to było źródło informacji, że są jeszcze fajniejsi bohaterowie niż Żbik czy nawet Tarzan.

W 1980 roku pojechałem z mamą do RFN. To była dla mnie podróż jak na inną planetę. Moment wejścia do sklepu z zabawkami wżarł mi się na zawsze w mózg. Udało mi się namówić mamę, żeby kupić kilka komiksów. Te kilka zachodnioniemieckich marek to był bardzo poważny wydatek w przeliczeniu na PRL-owskie złotówki. Te komiksy miały wtedy naprawdę unikalną wartość, gdyż w Polsce, przynajmniej dla mnie i dla moich kumpli, były nieosiągalne. Do dziś mam „Batmana” ze Spookiem oraz kieszonkowe wydania „Hulka” i „Supermana”. Pamiętam też, że moja ciocia z Frankfurtu była oburzona tym zakupem. Wkurzał ją „prostacki” język i przemoc. Nie znała się po prostu. Żeby odciągnąć mnie od supermocy, kupiła mi pierwszego w życiu „Asteriksa”. Wydaje mi się, że tę postać znałem już z rysunkowego filmu „12 prac Asteriksa”, który był u nas wyświetlany w kinach (ze słynnym „Jesteś dzikiem, jesteś dzikiem…”). Przez grzeczność obejrzałem obrazki i zabrałem do Polski, ale bez entuzjazmu, bo jak Asteriks mógł się równać z Supermanem czy Batmanem. Później kilka lat minęło bez nowych komiksów, bo w kraju był deficyt farby drukarskiej i papieru. A przynajmniej bez takich, które zapadłyby mi w pamięć. Pod koniec podstawówki, czyli w połowie lat 80. pojechałem po raz pierwszy z rodzicami do Francji. Wtedy jeszcze nie mówiłem ani słowa po francusku, ale w sklepach zobaczyłem masę dzieciaków siedzących gdzie się da i czytających „Asteriksa”, „Lucky Luke’a”, „Tintina” i „Gastona”. Największym szokiem było jednak to, gdy w pociągu zobaczyłem dorosłych ludzi z komiksami. W Paryżu superbohaterowie nie byli w modzie, za to udało mi się przywieźć do Polski francuskie wydania dwóch pierwszych części „Thorgala” i „zabytkowe” zbiorcze wydanie zeszytów „Star Trek”. Kilka lat później znowu pojechałem do Francji i wtedy odkryłem świat komiksu na nowo. Już uczyłem się francuskiego, ale dla pewności do każdego komiksu zasiadałem ze słownikiem w ręku.  Pamiętam, że wydana właśnie w tym czasie „Kobieta pułapka” Enki Bilala wypełniała wystawy wszystkich księgarni. Trudno sobie wyobrazić taką sytuację w Polsce. Nawet w czasach Semica. 

Później przeczytałem setki komiksów francuskich, belgijskich i różnych z całego świata.  W tamtym czasie oprócz pierwszej trylogii Bilala bardzo podobały mi się krótkie historie Schultheissa, czarny humor „Idées noires” André Franquina i oczywiście wszystko, co wyszło spod ręki François Boucqa.

Chociaż wkrótce moje komiksowe życie związałem na ładnych parę lat z „Lobo”, „Punisherem”, „Spider-Manem” i „Ghost Riderem”, to jednak zawsze podróżując po Europie, korzystałem z okazji, żeby wzbogacić moją kolekcję o nowe rzeczy niewydawane w Polsce. Tak mi zostało do dziś. Znam kilka języków, co ułatwia życie w podróży, a zakup odpowiednio wyselekcjonowanych komiksów w szczególności. Trudno w skrócie przedstawić całą listę. Dawno temu w Portugalii kupiłem genialny komiks „Ana”. Podejrzewam, że w Polsce mało znany. Być może zna go tylko jedna osoba, czyli ja. No i pewnie jeszcze Timof, który zna każdy komiks wydany na świecie. Te niewydane zresztą też. „Ana” i kolejne dwie części przygód detektywa Filipe Seemsa to dziś klasyka komiksu portugalskiego. Polecam ten album już za samą okładkę pierwszego wydania z Lizboną zasypaną śniegiem. To tak jakby na Wiśle pojawiły się fale surfingowe… W tym samym czasie byłem również fanem The Freak Brothers. Zupełnie inna bajka, ale wtedy przekaz idealnie trafiał do mnie i moich kolegów. Z superbohaterów oprócz semicowych zeszytów mam w kolekcji brazylijskie wydanie trzeciej części czteropaku „Meltdown” z Wolverine’em i Havokiem w rolach głównych. Ostatnie tegoroczne nabytki z Moskwy to „Północna ziemia” Julii Nikitiny i niesamowicie narysowany „Szanghaj 1949”. Nowe wolumeny ustawiam obok moich golden hitów takich jak „Rany Wylotowe” Rutu Modan czy „Pierwsza Brygada” (wdf#$@@% gdzie jest ten „Tokijski Łącznik”?!!!).

Czy zajmowałeś się tłumaczeniem, zanim rozpoczęła się Twoja współpraca z redakcją polskiego oddziału Semica?

Przed TM-Semic nie zajmowałem się tłumaczeniami. Studiowałem i pracowałem jako nauczyciel angielskiego. Dawałem prywatne lekcje i prowadziłem kurs w szkole podstawowej. Na początku lat 90. zacząłem tłumaczyć filmy rysunkowe dla dzieci w TVP.

Pamiętasz, jakie filmy animowane tłumaczyłeś?

Tłumaczyłem całą brytyjską serię w stylu „Listonosza Pata” czy „Strażaka Sama”.  Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co to dokładnie było. Szczególnie że kilka lat później oglądałem wszystkie kreskówki i filmy animowane z moimi dziećmi. Dziś każda z tych serii wydaje mi się dobrze znana.

Tłumaczenie kreskówek też miało swoją specyfikę. Dostawałem tylko angielski skrypt z listą dialogową ze zdawkowymi opisami scen. Nie miałem możliwości obejrzenia filmu. Już wyobrażam sobie, jakby wyglądały polskie wersje komiksów, gdybyśmy w Semicu dostawali sam oryginalny tekst komiksu bez rysunków, za to z dopiskiem „mały dymek”, „duży dymek”. Tłumaczenie bez kontekstu było sporym wyzwaniem i łatwo było o skuchę.  W moim epizodzie telewizyjnym niezwykłym filmem animowanym, do którego miałem wielką przyjemność czy wręcz zaszczyt przygotować polskie dialogi i zaproponować tłumaczenia tekstów piosenek, był brytyjski „Grandpa”, czyli „Dziadek”. W tym przypadku na pewno dostałem kasetę VHS (mam ją do dzisiaj!), ale nie jestem pewien, czy nie musiałem spisywać listy dialogowej ze słuchu. Chociaż film zrobił na mnie bardzo duże wrażenie, to nie miałem pojęcia, że to była tak poważna i kosztowna produkcja. Dziś można przeczytać o tym filmie w Wikipedii.

Jak wygląda praca nad tłumaczeniami komiksów w tamtych czasach?

Zwykle Marcin Rustecki dzwonił do mnie (na numer domowy, gdyż komórki jeszcze nie były w obiegu) z zapytaniem, czy chcę przetłumaczyć kolejny komiks. W redakcji odbierałem ksero komiksu, dostawałem deadline i zabierałem się do roboty.

Numerowałem dymki na ksero, a potem ręcznie spisywałem tłumaczenie przed tekstem, podając numer strony i numer dymka 1-1, 1-2, 1-3 itd. Nawet jak już upowszechniły się komputery stacjonarne, to ja chyba do samego końca teksty pisane ręcznie dostarczałem do redakcji na Saskiej Kępie, a później po przeprowadzce na ul. Żółkiewskiego. Możliwe, że  w ostatnich latach Semica, gdy oprócz komiksów tłumaczyłem też znacznie dłuższe teksty do wydawnictw piłkarskich, używałem już komputera. Muszę to sprawdzić, bo chyba wciąż mam ten komputer!

Kilka lat temu miałem okazję tłumaczyć „ALL-STAR SUPERMAN”. Praca tłumacza na początku lat 90. i dziś to dwa różne światy. Przede wszystkim nie było internetu, gdzie w ciągu kilku sekund można znaleźć każdą (no, może prawie każdą) informację, kontekst, znaczenie, synonim, cytat czy biografię. Kiedyś moimi głównymi narzędziami był słownik angielsko-polski Wiedzy Powszechnej, amerykański słownik RANDOM HOUSE AMERICAN DICTIONARY, cudem zdobyty słownik amerykańskiego slangu, polski słownik synonimów i wyrażeń bliskoznacznych oraz telefon do przyjaciela. Szczególnie Random House był często w użyciu. Ostatnią instancją był kolega z USA, który wspierał mnie pro bono, gdy znalazłem się w ślepym zaułku. Moim problemem było to, że nigdy nie mieszkałem ani nawet nie byłem w Stanach. Jak pojawiały się nazwy własne lub odniesienia do konkretnych wydarzeń, programów telewizyjnych, amerykańskich marek lub po prostu jakieś nowe wyrażenie w stylu „na maxa” (by the way, to wyrażenie pojawiło się w Polsce właśnie w latach 90.) to albo mogłem zgadywać, albo dzwonić do Boba. Dziś wpisujesz w Google i już wiesz.

Z drugiej strony priorytetem redakcji i Marcina jako redaktora naczelnego nie było bezwzględne trzymanie się oryginału. Najważniejsza była akcja, dynamika, fajny język oraz to, aby teksty mieściły się w dymki. Tempo wydawnicze było takie, że nikt nie miał czasu na cyzelowanie każdego słowa. W pewnym momencie, aby skrócić proces produkcyjny, przestałem przywozić teksty tłumaczeń do redakcji i bezpośrednio dostarczałem je do mieszkania superliterniczki Ani Krywal zwanej Marchewą. Po kilku latach Marchewa na luzie rozczytywała mój charakter pisma, więc nawet nie musiałem zbytnio kaligrafować moich wypocin. Czasami dzwoniła do mnie, jak się pomyliłem w numeracji dymków lub tekst nie mieścił się w ramce. Były to pojedyncze sytuacje. Najczęściej dzwoniła, żeby mnie pogonić, bo chociaż nie zawalałem terminów, to jednak zwykle dostarczałem tłumaczenia na styk. Korzystając z okazji, bardzo przepraszam wszystkich zainteresowanych. Nie wiem, czy w tym okresie ktoś jeszcze sprawdzał moje teksty pod względem językowym i merytorycznym. Raczej jak już było wpisane w dymki, to było nie do ruszenia. Chyba że Marcin miał jakiś patent. Tak czy inaczej, żadnych większych skarg nie było. Dziś pewnie masę rzeczy można by poprawić. Tak zresztą stało się przy nowym wydaniu „Lobo” przez Egmont.

Pamiętasz może jakieś zabawne lub ciekawe historie jak np. z postacią Juggernauta i polskim tłumaczeniem "Władca Murów" jeszcze za czasów firmy Codem?

To dobre. Nawet o tym nie słyszałem, bo to było przed moim nastaniem. Na początku sam miałem ogromny problem z imionami superbohaterów. Szczególnie w przypadku tych mniej znanych, jeszcze niezadomowionych w moim osobistym, bardzo szczątkowym Universum Marvela i DC. Chyba też próbowałem przetłumaczyć niektóre imiona, więc Marcin powiedział mi, że mam tego nie robić. To oczywiście rodziło różne problemy z deklinacją i pisownią, ale tego się trzymałem. Najzabawniejsze byłoby, gdyby się okazało, że to jednak ja jestem autorem „Władcy Murów”. Wtedy chyba powinienem udać się do neurologa, po pierwsze, że tego w ogóle nie pamiętam, ale przede wszystkim, że takie kuriozum mogło w ogóle powstać w mojej głowie… Z drugiej strony na początku lat 90. wszyscy się uczyliśmy na błędach w każdej dziedzinie. Dziś dzięki temu mamy miliony anegdot w stylu „a ja pamiętam jak…”. „Władca murów” sprawia, że ten komiks jest unikatowy jak znaczek z odwróconym drukiem.

Moje największe sukcesy tłumaczeniowe to „LOBO OSTATNI CZARNIAN” i „LOBO POWRACA”, jednak szczerze mówiąc przez blisko 20 lat, wcale nie byłem tego świadomy. Przeżyłem prawdziwy szok, gdy kilka lat temu podczas kulturalnej libacji z przyjaciółmi, Michał Figurski skierował rozmowę na temat komiksów, pytając, czy ktoś słyszał o Lobo? Ja jako jedyny odpowiedziałem, że nawet całkiem dobrze go znam, bo to ja tłumaczyłem większość komiksów z LOBO. Michał dosłownie zastygł w milczeniu, co było naprawdę dziwne, bo on mówi cały czas. Później wstał bez słowa i pobiegł do piwnicy. Po kilku minutach wrócił z semicowymi wydaniami „LOBO OSTATNI CZARNIAN” i „LOBO POWRACA”. Położył komiksy na stole, napełnił całą masę kieliszków, mówiąc, że jeśli to nieprawda, że to ja przetłumaczyłem jego ulubiony komiks, to czeka mnie solidna runda karniaków. Czułem, że nie żartuje. Oczywiście skończyło się ogólnym happy endem, gdyż dzięki tej pełnej dramaturgii sytuacji okazało się, że LOBO to mega kultowy komiks, a ja przez chwilę mogłem zabłysnąć. Karniaki oczywiście w mgnieniu oka zostały zagospodarowane. O fejmie LOBO utwierdził mnie też trochę później master guru Tomek Sidorkiewicz, gdy pojawił się pomysł ponownego wydania w 2015 roku. Tomek, zamiast samemu tłumaczyć od nowa, skierował Egmont do mnie. Przekonał wtedy wydawnictwo, że tyle tekstów z pierwszego wydania „Lobo” jest otoczonych kultem, że nie ma sensu tworzyć nowego tłumaczenia. Pani z redakcji spytała mnie, czy mogę im przekazać pliki z tłumaczeniem. Uśmiechnąłem się tylko przez telefon, bo jedyny plik z „Lobo”, jaki kiedykolwiek miałem, to plik pokreślonych kartek, które przekazałem do liternictwa, a później po prostu wylądowały w koszu. Skończyło się na kreatywnym przepisywaniu obu komiksów. Dzięki temu mogłem podkręcić stare tłumaczenie, chociaż i tak byłem zadowolony z tego, co zrobiłem prawie 25 lat wcześniej.

Dla jasności dodam, że tytuł „OSTATNI CZARNIAN”, to był pomysł samego Marcina. Nawet nie pamiętam czy protestowałem. Błąd był oczywisty, gdyż mieszkaniec Czarni, to Czarnianin, ale w kwestiach związanych z Lobo, Marcin był jedyną wyrocznią i najwyższym hierarchą. Ewidentnie miał ten tytuł w głowie od samego początku, gdy pojawiła się szansa na wydanie „Lobo” w Polsce i nie zamierzał się przejmować głosami purystów językowych. Poza tym niezależnie od wszystkiego ten tytuł brzmiał bardzo dobrze. Chociaż przez lata cały świat oswoił się z pierwotną nazwą, to jednak Egmont oczywiście postanowił wprowadzić korektę, i tak LOBO to dziś „OSTATNI CZARNIANIN”. 

Z „LOBO OSTATNI CZARNIAN” też wiąże się moja chyba największa porażka tłumaczeniowa. „Feetal’s gizz” przetłumaczyłem jako „kurny flać”. Żebym jeszcze zostawił tradycyjne „kurna flak”, to jakoś mógłbym z tym żyć. Oczywiście musiałem pokombinować, żeby nie było tak zwyczajnie i przekombinowałem. Marcin chyba nie zwrócił na to uwagi i poszło. Później za każdym razem jak czytałem ten album, to mnie to bolało. Na szczęście w „LOBO POWRACA” pojawiło się już „kurde bele”. To był chyba pomysł Marcina lub inspiracja z jego strony, bo on sam tak mówił czasami. Zresztą Marcin i Lobo są ze sobą zespoleni pod wieloma względami. Kończąc ten wątek, muszę przyznać, że byłem all happy, gdy w wersji Egmontu mogłem raz na zawsze pozbyć się tego słownego bohomaza.

Wezmę w obronę tłumacza komiksu wydanego jeszcze przez Codem, o który zahaczyłem. Oczywiście, to były początki przedruków wydawnictw Marvela w Polsce. Osoba tłumacząca prawdopodobnie nie znała postaci i określenie "Władca Murów" nadała na podstawie zawartości. Juggernaut szedł przez Nowy Jork, niszcząc to, co stanęło na jego drodze. Przy tym też trochę ścian budynków. Później wydawnictwo, o czym wspominałeś, zachowywało oryginalne nazwy. Posiadasz jeszcze tłumaczone przez siebie komiksy?

Tak, mam trochę głównie „Punishera”, „Spider-Mana”, jakieś numery „X-Men” i „Ghost Ridera”. Mam chyba też dziwne komiksy z portfolio Semica, czyli „Młodego Indianę Jonesa” i „Żółwie Ninja”. Z drugiej strony pamiętam, że tych w dwóch seriach dymków było stosunkowo mało, a stawka za tłumaczenie taka sama jak za ciężki od tekstu „X-MEN”.

W Semicu był taki magazynek, z którego można było pobierać wydane komiksy. W pierwszych latach wchodziło się i brało, co chciało. Ale chyba ktoś przesadził, bo nagle został wprowadzony zeszyt i trzeba było się wpisywać do zeszytu: kto, kiedy i ile sztuk. Ja brałem właściwie tylko komiksy z moim tłumaczeniem i najciekawsze numery. Wciąż mam na półce na honorowym miejscu obok „Lobo” „Batman/Judge Dredd: Sąd nad Gotham” z brawurowym tłumaczeniem Darka Matusika.

Co z ewentualnymi materiałami zebranymi przy pracy?

Parafrazując klasyka: Jakimi materiałami? Czy to pytanie pułapka?

Wspomniałeś, że pozbyłeś się tłumaczenia jednego z komiksów i domyślam się, że tak było też z innymi, ale czy nic nie zostało?

Jeśli chodzi o ręcznie spisane tłumaczenie „LOBO OSTATNI CZARNIAN”, to wcale się go nie pozbyłem, tylko przekazałem do liternictwa. Zostało wpisane w dymki i wydane w tysiącach egzemplarzy. W ten sposób się zachowało. Kartki z moimi odręcznymi bazgrołami były tylko nośnikiem. Oczywiście, gdybym pomyślał, że 20 lat później całkiem spora grupa ludzi będzie wymieniać się wspomnieniami na temat komiksów TM-Semic, to może zachowałbym kilka pokreślonych stron na pamiątkę. Jednak wtedy po przepisaniu tekstów do dymków, moje odręcznie spisane tłumaczenie nie miało żadnej wartości. W sumie identycznie traktuję tłumaczenie zapisane w formie pliku w Wordzie. Akurat kilka takich plików z tłumaczeniami udało mi się odnaleźć. Jak już wspomniałem, gdzieś ok. 1997 roku stałem się użytkownikiem pięknego notebooka Compaq Contura 410C (oficjalnym właścicielem była moja narzeczona). Dziś to muzealny antyk, ale o dziwo wciąż działa. Poszperałem i jednak coś na nim zostało. Znalazłem tłumaczenie „Punishera” #54 - „Rzeka krwi cz. 2”. Nawet nieźle się czyta. Są też „WILD C.A.T.S” i ku mojemu zaskoczeniu „LOBO: NIEAMERYKAŃSCY GLADIATORZY”. Szczerze mówiąc, niedawno Marcin musiał mi udowadniać, że to ja tłumaczyłem, bo mocno się wypierałem. Dodatkowo tak jak sądziłem, na dysku są obszerne tłumaczenia piłkarskich albumów z naklejkami i równie długi tekst o Ferrari. Akurat to zlecenie musiało chyba świadczyć o maksymalnej desperacji Marcina związanej z dostępnością innych tłumaczy, bo ja samochodami interesowałem się w przedszkolu, a później mi przeszło i tak jest do dzisiaj.

Z albumami Panini wiąże się jeszcze jedna historia. Po ukończeniu różnych studiów zacząłem pracować w agencji marketingowej, która wspierała TM-Semic w działaniach promocyjnych. Dziwnie było przychodzić na spotkania z dyrekcją, już nie w roli tłumacza, ale konsultanta. Miałem wrażenie, że praca w wydawnictwie szła pełną parą. Pojawiały się ciągle nowe pomysły i nowi ludzie. Chociaż Marcin wyraźnie nie był zachwycony tym, że nie może skupić się na komiksach, to nic nie zapowiadało rychłego końca. W tym okresie po raz pierwszy miał wyjść album z naklejkami Panini poświęcony polskiej lidze. Zaproponowałem, aby nasi ludzie jeździli na mecze w całej Polsce i rozdawali kibicom naklejki z piłkarzami ich drużyny. Nie było to najbezpieczniejsze zajęcie dla hostess, ale cel został osiągnięty. Kibice połknęli haczyk i sprzedaż była rekordowa. Pamiętam, że Dyrektor Sprzedaży Semica zapytał na jakimś spotkaniu, kto wymyślił tę promocję. Gdy powiedziałem, że ja to mi pogratulował. Zawsze miło jak ktoś poklepie po plecach. Ten chwilowy sukces nie odwrócił ogólnego trendu sprzedażowego i jakiś czas później TM-Semic przestał istnieć.

Czy utrzymujesz kontakty z ludźmi z tamtych lat? Mam na myśli osoby z redakcji.

Utrzymuję kontakt z Marcinem Rusteckim, którego uważam za komiksowego Main Mana w każdym calu. Z innymi osobami się nie spotykam, bo tak naprawdę nie miałem z nikim bliższego kontaktu. Oczywiście znałem praktycznie wszystkich, witaliśmy się, pogadaliśmy przez chwilę na korytarzu, ale właściwie sprawy załatwiałem tylko z Marcinem i z Anią Krywal zajmującą się liternictwem. Na przykład legendarnego Arka Wróblewskiego widziałem tylko w przelocie. Nawet nie pamiętam czy kiedykolwiek z nim rozmawiałem. Szczerze mówiąc jedyna rzecz związana z TM-Semic, której trochę żałuję to, że nie związałem się mocniej z redakcją, bo to była super firma z fajnym szefostwem i luźną atmosferą. Przynajmniej tak to widziałem z doskoku. Były organizowane spotkania integracyjne, Marcin czasem zapraszał nawet towarzystwo do siebie do domu. Mnie bezczelnie nie zapraszali. Ale w sumie to sam chyba nie miałem większej ochoty, aby się mocniej zaangażować towarzysko. To były czasy Filtrów, Fugazi, Architektów i różnych innych miejsc, ludzi i rzeczy, które wypełniały mi wtedy czas od rana do rana.

Z tego, co wiem i o czym wspomniałeś, to powróciłeś do tłumaczenia komiksów już po upadku TM-Semic. Czy to było jednorazowe tłumaczenie, czy takich przypadków było więcej?

„ALL-STAR SUPERMAN” był raczej pojedynczym wyskokiem, ale za to na najwyższym poziomie. To był zdecydowanie najtrudniejszy komiks, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Bizarro World śni mi się do dziś po nocach. Poczytajcie angielską wersję i spróbujcie przetłumaczyć kilka stron (koniecznie z hymnem) bez inspirowania się moim tekstem. Dodatkowo to było tłumaczenie pod specjalnym nadzorem, gdyż Tomek Sidorkiewicz w roli redaktora okazał się też bardzo wymagającym alfą i omegą. Ale warto było.

Jednak jakiś czas później już się nie podjąłem tłumaczenia „Deadpoola”. Trzeba być jednak w rytmie, czuć język, rozwijać się. Ja zajmuję się na co dzień innymi rzeczami i trudno mi z doskoku osiągnąć najwyższy poziom, szczególnie przy tak elokwentnym gościu, jak „Deadpool”.

Oglądasz ekranizacje komiksów? Które szczególnie Ci się podobają?

Mam 12-letniego syna, więc nawet gdybym nie chciał, to i tak musiałbym zobaczyć praktycznie wszystkie filmy ze świata Marvela i DC.

Szczerze mówiąc, to większość produkcji mi się podoba: zaczynając od trylogii „Batmana” Nolana, przez „Iron Mana” i „Kapitana Amerykę”, a na „Deadpoolu” kończąc. Chociaż nie przepadam za fantasy, to nawet pierwsza część „Thora” była OK. Bardzo podobała mi się pierwsza połowa „Człowieka ze Stali” pokazująca dzieciństwo Supermana. Film miał premierę rok po „ALL-STAR SUPERMAN”. Dla mnie był w pewnym sensie dopełnieniem komiksu. Pierwsza plansza „ALL-STAR” z 4 rysunkami i 4 superkrótkimi dymkami to esencja historii Człowieka ze Stali i genialny wstęp do dalszych przygód.

Niestety superprodukcje mają też negatywny wpływ na przyszłość świata superbohaterów. Po prostu filmy zastąpiły komiksy. Chłopcy z klasy mojego syna znają Spider-Mana czy Batmana właściwie tylko z dużego ekranu. Moim zdaniem większość z nich już nigdy nie sięgnie po komiksy w przyszłości. Z drugiej strony na Festiwalu w Łodzi widziałem masę dzieciaków, więc może nie będzie tak źle…

Podsumowując, jako tłumacz odchodzisz na emeryturę, ale pozostajesz wiernym fanem komiksów?

Oczywiście. Wiernym aż po grób. Mam jeszcze nadzieję, że w końcu sam zostanę autorem scenariusza pełnowymiarowego komiksu. Właściwie myślałem o tym od zawsze. Mam kilka pomysłów na krótsze i dłuższe historie. Gdy je opowiadam znajomym, to słuchają z zainteresowaniem. Jednak z samego gadania jeszcze żadne dzieło nie powstało. Może wreszcie warto zabrać się za robotę, bo latka lecą. W latach 90. z moim przyjacielem z Niemiec przygotowaliśmy dwie historie, które miały być pokazane na festiwalu młodej kultury w Warszawie. Festiwal nie doszedł do skutku, ale dzięki niemu powstały nasze mini-komiksy. Kilka lat temu razem z Marcinem Rusteckim przygotowaliśmy też krótkie historie na konkurs Fumetto. Bardzo mi się to podobało. Szczególnie że w trakcie pracy miałem okazję po raz pierwszy na żywca zobaczyć Marcina jak łoi solówkę na gitarze. Brakowało tylko Bisleya na bębnach i Lobo na wokalu. Motorhead w wersji 2.0.

Dziękuję za podzielenie się tymi wspomnieniami. Możesz opowiedzieć o tym, czym zajmujesz się obecnie?

Pracuję dzielnie, aby wykarmić, wychować i wykształcić trójkę dzieci. Poza tym słucham mało znanej muzyki z całego świata, kolekcjonuję komiksy, robię fotki street artu, a od czasu do czasu wpadam w genealogiczny szał i wtedy zaczynam gromadzić kolejne wspomnienia mniej lub bardziej odległych członków rodziny. No i obowiązkowo co jakiś czas odwiedzam moje ulubione miasta Wilno i Lizbonę. I tak jakoś leci.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Zamieszczone ilustracje:

Zdjęcie z Marcinem Rusteckim oraz zdjęcia komików: „Batman”, „Superman”, „Hulk”, „Star Trek”, „Tarzan” - archiwum MZ

Plansza z komiksu „Domino” - scen. Michał Zdrojewski, rys. Marcin Rustecki

Plansza z komiksu „All-Star Superman”, wyd. DC Comics/ Mucha Comics

Kadr z komiksu „Lobo”, strona z komiksu „Punisher” - zdjęcia JL

Okładka „Spider-Man” #2 – archiwum JL

 

 

 

 


comments powered by Disqus