Wywiad z Wojciechem Siudmakiem

Autor: Łukasz "garfield" Skrobas Redaktor: słonik

Dodane: 25-06-2007 08:54 ()


 

Łukasz Skrobas: Pana prace są bardzo charakterystyczne i ściśle związane z fantastyką. Skąd inspiracje i dlaczego zawsze dominuje w nich temat związany z fantastyką?

 

Wojciech Siudmak: Los tak zechciał..., poważnie. Właśnie od samego dziecka rzeczywiście bardzo lubiłem bajki, mitologię grecką. Prawdopodobnie to jest taka moja cecha. Taki się urodziłem, nie ma żadnego wytłumaczenia. Ale tak naprawdę to chyba nie ma też głównego powodu.

 

Tak więc nie było głównego powodu, po prostu lubił to Pan?

 

Myślę, że to się skrystalizowało w jakiś przedziwny sposób, którego mechanizmu nie da się rozgryźć. Zaczęło się od tego, że byłem dzieckiem - marzycielem. To raz.

Zawsze lubiłem czytać bajki, bardzo łatwo sobie je wyobrażałem, np. bajki „za siedmioma górami, za siedmioma lasami", które zresztą zaczynają się tutaj w Polsce, w naszej kulturze, w sposób unikalny. We Francji mówi się „było kiedyś", nie określając miejsca, w Rosji mówi się że „był Car" itd. Nie wiem jak mówią Niemcy.

Ale dla dziecka to właśnie było wspaniałe, wystarczyło sobie wyobrazić, że na podwórku, na gruzach, gdzieś za górami jest nowa, inna kraina. Szczególnie zimą jak już napadał śnieg i w parku rzeczywiście były te góry, no... to naprawdę było wtedy inspirujące.

Pojawił się też ścisły „związek z kosmosem", zdałem sobie sprawę, że to mnie fascynuje.

Była jeszcze mitologia grecka, która rzeczywiście zawsze bardzo mnie frapowała. Może dlatego, że postacie były tak niezwykłe, że potrafiły wszystko zrobić. Każdy problem życia był załatwiany przez jakiegoś boga lub półboga. Szczególnie imponowały mi postacie, które potrafiły zrobić coś przy użyciu siły - ponieważ dziecko jest takie małe i słabe.

Któregoś dnia, w Wieluniu - mając 8 może 9 lat, wychodziłem późnym wieczorem, często już w nocy ze szkoły i dużo śniegu napadało, miasto było całe przykryte śniegiem. Była piękna pogoda. Niebo bardzo jasne, niemal bezchmurne. No i wtedy właśnie robiliśmy te tzw. „orły", to była taka fajna zabawa. W pewnym momencie narobiliśmy sporo „orłów" i to wyglądało jak ptaki, które się wyrywają do lotu i ja jeszcze korzystając z tej zabawy - rzuciłem się na śnieg i tak zawisłem na pierzynie śniegu zachwycając się widokiem nieba, gwiazd. Były takie malutkie chmurki, jaśniutkie.

 

Musiał być to bardzo charakterystyczny motyw. Tak dobrze go Pan zapamiętał.

 

Pamiętam jakby to było wczoraj. Zafascynowała mnie ta niesamowita przestrzeń, układ gwiazd i te chmurki, które pokazywały perspektywę. Księżyc, który to tak jasno oświetlał. To był na prawdę moment magiczny, zachwyciłem się tym ogromem i przeraziło mnie to. Trudno opisać w jaki sposób dziecko może się przerazić czymś takim. Taki strach przed ogromem. Bo ja byłem skazany na to. Nastąpił moment, w którym byłem uprzywilejowany: sam na sam z kosmosem.

         Później jak przyszedł Kulczycki - dziennikarz z telewizji i robiliśmy wywiady, chodziliśmy po mieście i prosił żebym mu pokazał jakieś miejsca związane z moim dzieciństwem. Pokazałem to miejsce na ziemi, na którym wtedy leżałem i powiedziałem -  tutaj właśnie odkryłem kosmos. Później zrobiliśmy właśnie taką audycję, położyliśmy się w trawie, w tym miejscu i tak na leżąco zrobiliśmy wywiad. To naprawdę był niezwykły moment.

         Teraz już wiemy, że przez nasze ciało przebiegają nieustannie neutrina, maluteńkie cząsteczki, że jesteśmy swego rodzaju sitem. I może właśnie to było coś takiego, te cząsteczki, te neutrina, one uporządkowały mnie w jakiś sposób. Skąd mogę wiedzieć.

         To był naprawdę moment wyjątkowy i od tej pory lubiłem spoglądać w niebo. Niezwykle mnie pasjonowała ta kosmiczna przestrzeń. Tym bardziej, że profesor, którego później zapytałem - Panie profesorze, a co tam jest, tam, dalej? - odpowiedział, że tam nic nie ma. Dlatego tym bardziej zacząłem szukać togo, co tam jednak może być.

No i to był moment, kiedy zacząłem czytać. Jules Verne..., bardzo lubiłem też oglądać rysunki w przekroju, ale miałem niedosyt - świat nie był tam za bardzo bogaty, jeśli można tak powiedzieć, w fantastykę.

Później skończyłem szkołę podstawową, wyjechałem do liceum sztuk plastycznych, skończyłem akademię i pojechałem do Paryża. Tam się wszystko zaczęło.

 

            Pamięta pan pierwszą grafikę, która wykorzystywała stricte motyw fantastyczny.

 

Po Polsku mówi się grafikę, jednak z francuskiego jest to rysunek i to jest słuszniejsze, bo mówimy o czymś co jest przecież narysowane. Tak, że nazywajmy to rysunkiem.

Trudno powiedzieć o takim pierwszym, związanym mocno z tym tematem rysunku. Prawdę powiedziawszy powstała cała seria. Pojechałem do Paryża po śmierci mojej mamy i jedyny sposób w jaki mogłem wyrazić to co czuję, to rysunki surrealistyczne. Nawiązywały do jakiegoś krzyku, do kosmosu, nie sposób tego wyrazić takimi prostymi słowami. Może dałoby się kwiatami - bo w sumie można zrobić czarne kwiaty.

         Ja od razu poszedłem w tym kierunku - odpowiadał mi klimat tego surrealizmu, tej niezwykłości i możliwości nawiązania do kosmosu. To po prostu była konieczność i naprawdę nie potrafię powiedzieć dlaczego. Myślę że z czymś takim się rodzimy, życie wpływa na to w pewien sposób, ale raczej niewielki. Byłem przecież przez tyle lat malarzem abstrakcyjnym. Szkoła mogła nas złamać - nie sądzę, żeby to było specjalnie robione, po prostu ta tendencja, która istniała wtedy w szkole mogła złamać - bo złamała tak wielu moich kolegów.

 

Znam grafików/rysowników w moim wieku, którzy po przejściu przez szkołę plastyczną zmienili sposób rysowania.

 

Ja jakoś się temu nie poddałem, miałem nieustannie przez to kłopoty z profesorami. Raz na zawsze  należało by wytłumaczyć że profesor akademii jest wielkim niebezpieczeństwem. I oni to powinni zrozumieć - ci profesorowie i stać się skromniejszymi ludźmi, nie niszczyć rodzących się różnorodnych talentów.

Nic w sztuce nie trwa w bezruchu, a nawet można powiedzieć, że jest szybki pęd w inspiracjach czy tendencjach.

Student, który idzie do szkoły - do akademii, może uwierzyć w jakiegoś profesora o ściśle skrystalizowanym stylu i  ten profesor narzuci swój styl tym wszystkim, biednym uczniom, skłoni ich, a nawet zmusi do tego poprzez stopnie.

No dobrze, ale przez te pięć lat w sztuce coś się zmieni i nie rozumiem dlaczego ci ludzie mają znosić później ten kierat, który narzucił im profesor i w dodatku nie jest to ich kierat. To nie jest ich osobowość. Gdyby sami to sobie zbudowali z własnych wrażeń, z własnych lektur to tak, ale nie z powodu profesora, który im coś narzucił. Potem nie wiedzą co z tym robić, to są już zwichnięte osobowości, jeśli nie są dość silne, to do końca życia nie potrafią się już wywikłać. I dlatego takim wspaniałym lekarstwem są książki.

Jedna z dziennikarek użyła takiego sformułowania: „książka jest najlepszym lekarstwem na długowieczność i na to żeby umysł się nie starzał". Sądzę, że uczniowie, studenci, mają większą korzyść z literatury czy też z wystaw, które otwierają im umysły, niż z chłonięcia wskazówek profesora. który być może się myli. Przeważnie się myli.

 

 

Zaintrygowało mnie, w przypadku „Diuny", że sam autor był „multizawodowcem", był człowiekiem który badał wydmy, pisał artykuły, fotografował, pływał na statkach. Posiadał niewiarygodną ilość zawodów i skompilował to w książce.

 

Rzeczywiście. Miał bogate doświadczenia. W tej książce nie ma nic łatwego, wszystko jest podyktowane jakimś przeżyciem, powiedzmy jakąś ceną życiową i jeśli nie jest to przekonywujące natychmiast,  jest przekonujące po jakimś czasie.

Dojdziemy na przykład, że wybór tej planety gdzie jest właśnie piach, był spowodowany tym, że od dawna naukowcy są zainteresowani rolą krzemu. O tym się nigdy nie mówiło, a mnie ta aura fascynuje. Krzem, który jest budulcem naszych komórek, który pozwala przez to na długowieczność. I stąd pomysł, żeby te czerwie produkowały narkotyk. I to jest całkiem prawdopodobne.

Zresztą mi się wydaje, że my, ten niesamowicie skromny pył kosmosu, bo czymś takim jesteśmy, że to co potrafimy wymyślić, to jest gdzieś tam prawdą. Jesteśmy zablokowani naszym skromnym umysłem. I o tym bardzo pięknie mówi Einstein, dlatego często go cytuję. Einstein w sposób niezwykle prosty, powiedział:

- podziwiam piękno i wierzę w logiczną prostotę porządku i harmonii, które w naszej znikomości możemy pojąć jedynie w sposób niedoskonały.

I właśnie tu jest cała skromność genialnego człowieka, którego teorie być może zostaną podważone za kilka lat. Ale on wiedział i w tym jest cała jego wielkość, i to co mnie zachwyciło, że fascynowało go piękno.

Wiedział, że jest uczestnikiem pewnego ciągu myśli i ta prostota, która towarzyszy wielkim umysłom jest ich największą zaletą. To ona pozwala napisać właśnie coś takiego.

Ponieważ jeśli teoria zostanie podważona, zostaje jeszcze ta myśl, która nie zostanie podważona nigdy i zawiera mądrość, tę prawdę kosmiczną, to co niektórzy uważają za znaki z kosmosu.

Być może zrozumiemy co jest obok, podnosząc głowę do gwiazd. Przykładowo, umysł Leonardo da Vinci był genialny. Często patrzyłem na wir wody, patrzyłem na fale, myślałem jak narysować falę. Proszę zobaczyć jak malował fale Botticcelli. Były po prostu jakieś takie standardowe, malarze stwierdzili w pewnym momencie, że fale będą rysowali w określony sposób i wszyscy malowali je tak samo. Natomiast Leonardo da Vinci był jedynym człowiekiem, który narysował wówczas wir, takim jaki on jest. Potrafił przeprowadzić wzrokiem syntezę tego zjawiska. To jest niesamowite.

 

Wracając do samej książki. Skąd nagle Pana rysunki w „Diunie". Czy to był pomysł samego wydawnictwa czy była inna ścieżka?

 

Ja w zasadzie nigdy nie robiłem żadnych rysunków, a na pewno ilustracji, do żadnej książki. Pojawiła się propozycja pani Szponder i jej współpracownika, pana Sławka Folkmana, który jest niezwykłym znawcą „Diuny". Pytali, czy przypadkiem nie zainteresowałoby mnie wykonanie szaty graficznej, Zgodziłem się dosyć szybko. Poza tym wydawnictwo pani Szponder zostawiło mi całkowitą swobodę od a do z. Od okładki po wybór papieru. Myślę też, że to jest również uśmiech losu. Moja córka mając 14 lat zafascynowała się tą książką i czytała ją bardzo dokładnie. Znała każdy jej szczegół. Opowiadała mi o niej, rozmawialiśmy na ten temat.

 

(tu wchodzi do knajpki  Maciej Parowski, chwilka powitania)

 

Myślę że należy mu również oddać cześć. To co mi się nie podoba w środowisku polskim, to chęć wyparcia starszych ludzi. Uważam że to jest największy absurd. Brak szacunku powoduje pewną przerwę i brak przekazania tej mądrości. To jest złe, aby odsuwać taką osobę jak Maciej Parowski od działania.

Wracając do książki. Od razu zaakceptowałem propozycję, pamiętając jaką pasję wywołała u mojej córki. Teraz moja córka ma dzieci, i pomyślałem, że może je zainteresuje kiedyś ta książka. Może przeczytają kiedyś jej kieszonkową wersję.

 

Aktualne wydanie nadaje się do czytania praktycznie jedynie na biurku.

 

Ja uważam, że czytanie tej książki wymaga pewnego namaszczenia. Jest to pewien plus. Czytałem wcześniejsze wydania, do obecnego podchodzi się z pewną czcią. Jest to swego rodzaju smakowanie.

Otrzymałem niezwykłą swobodę w projektowaniu tej książki, bo wybrałem praktycznie wszystko. Pani Szponder tych wszystkich elementów szukała, żeby to odpowiednio dopasować i aby to odpowiadało możliwościom wydawnictwa. Pomyślałem sobie, za kilka lat mój wnuk może zacząć czytać tę książkę i na okładce będą zdjęcia z filmu Lyncha, czy też inne nieudolne ilustracje. Zmartwiło mnie to, że jego umysł może być zablokowany tą cudza wizją, nieudolnym obrazem. Robię to w sumie dla niego, żeby zadbać o rozwój jego i wszystkich fanów. Marzę tak właśnie, żeby dzięki książce poznali inny świat, nie ten szablonowy, utarty przez wizje z gier, z filmów, seriali czy nawet filmu Lyncha. Chcę, żeby to była trampolina do jego osobistej wizji, żeby nie zablokować jego fantazji. To jest naprawdę ważna rzecz. Dziecko, które ma otwarty umysł, otwartą fantazję może wypowiedzieć się w sposób oryginalny. Może dokonać wielu ciekawych rzeczy.

 

Ostatnio odwiedziła mnie znajoma i zobaczyła „Diunę" na półce. Zapytała czy może ją ode mnie pożyczyć, mówiła, że podoba jej się okładka. Zgodziłem się pod warunkiem, że książka wróci w nienaruszonym stanie. Spytała o czym to jest. Tu zacząłem jej tłumaczyć, że jest to science-fiction, chciałem opisać co i dlaczego, ale nie udało mi się. Jak usłyszała wyraz science-fiction/fantastyka odpowiedziała od razu - nie chcę.

 

Ja uważam że nie można mówić ludziom takich rzeczy. Ta książka to nawet nie do końca jest fantastyka. Ona jest tak oryginalnym dziełem, że nie mieści się w ramach tego gatunku. Jest literackim dziełem wyobraźni. Nie ma sensu dodawać słowa science. To tak jakby powiedzieć o naukowych odkryciach science - fiction, a tak nie jest.

 

Wspomniał Pan film Lyncha. Czy był inspiracją?

 

Nie, nie chce się inspirować absolutnie. Film rządzi się innymi prawami. Musi się zwracać do widza, który żyje tu i teraz. Chcą na nim zarobić dużo pieniędzy, bo dużo było wydanych. Chociażby obecność Stinga jest czysto reklamowym gestem filmu.

Ja natomiast nie musze się spowiadać z mojego sposobu wyobrażenia postaci, nie muszę budować całej jego struktury jak ta przypisana Baronowi - uważam zresztą, że była ona nieudolnie wykonana. U mnie jest lekko przesadzona, ale w filmie wygląda na kaftan bezpieczeństwa, jest coś w tym tak nie bardzo science - fiction. Ja mogę sobie pozwolić na wszystko w tym opisie, nie musze nawet używać strojów, ponieważ nie musieli ciągle być w tych kostiumach.

 

Rzeczywiście, w samej książce jest bardzo mało wspomniane o strojach, w które ubierają się bohaterowie.

 

Dlaczego to zrobił Herbert - po to, aby mu się książka nie zestarzała, aby nie zawęzić wizji. Jest właśnie koszmarnym błędem, o ile można to podkreślić, aby zawężać w sposób taki definitywnie wizję tej książki. To pokazuje wielkość pisarza, że książka się nie starzeje. Tak długo jak można, niech ona żyje w wyobraźni ludzi, a nie w wyobraźni jednego człowieka.

 

Czy udało się Panu  doczytać te dopisane, nowe części Diuny?

 

Będziemy także nad tym pracowali. Sądzę że jest to fantastyczna szansa dla fanów polskich, aby mieć to wydane wszystko w jednym wspaniałym bloku. I chcemy zrobić tak z panią Szponder, żeby syn Herberta przyjechał i żeby stworzyć taką swoistą wyjątkowość przy tym wydaniu. Łatwo można sprawdzić w Internecie, że to wydanie jest jednym z najpiękniejszych.

A to nie z tego powodu, że inni nie potrafią wydawać w sposób piękny. Na zachodzie nie ma podejścia, żeby zrobić coś pięknego, a raczej coś co się dobrze sprzeda. Później, jak zostaną wykonane te wszystkie czynności ekonomiczne, przychodzi pomysł, żeby wykonać wersję luksusową. I tu bym chciał podkreślić rolę pani Szponder i wydawnictwa Rebis, że to właśnie oni zapalili się do tego. To jest subtelność dyrektora, który nie jest tylko dyrektorem ekonomicznym, ale dyrektora, który kocha książki, literaturę.  Chciał wykonać piękny przedmiot, który będzie żył jako swego rodzaju galeria, a książka, tekst jako oddzielna całość.

 

Na koniec chciałbym spytać o radę dla młodych rysowników, którzy tworzą swoje prace  zainspirowani szeroko pojętą fantastyką.

 

Przede wszystkim nie mogą się kłaniać za nisko swoim profesorom. Gdybyśmy mieli do czynienia z profesorami mądrymi, to postąpili by prawdopodobnie jak Veroccio, który w swoim atelier malarskim powierzył 14 - letniemu chłopakowi, który nazywał się Leonardo da Vinci wykonanie dwóch aniołów. I Leonardo wykonał jednego anioła w technice sfumato, tzn. rozmazał farbę (a do tej pory malowano kreseczkami). Wykonał swego rodzaju zdjęcie. Jak to zobaczył Veroccio, poczuł się tak potwornie dotknięty, że chłopiec, który ma 14 lat przewyższył mistrza, że od tej pory nie stworzył już żadnego obrazu.

Młodym ludziom można życzyć, aby się rozwinęli, a profesorom, aby nie zablokowali ich i aby potrafili uszanować wyższość, odmienność, oryginalność uczniów.

 

Dziękuję uprzejmie za rozmowę.

 

 

 

Zdjęcie artysty pochodzi z jego oficjalnej strony - http://www.siudmak.fr/


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...